Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Finał - Częśc II


Jeszcze tego samego popołudnia Katy kazała zawieźć się Maurycemu pod nowowybudowany kompleks Szpitala Dzieciątka Jezus, przeniesiony z placu Wareckiego[1] na teren folwarku świętokrzyskiego przy ulicy Nowogrodzkiej. Tam miała spotkać się z matką i nalegającą na tę wizytę hrabiną Krasińską, która pragnęła wesprzeć finansowo Instytut Położniczy w nowe maszyny, zwane inkubatorami oraz przekazać dary dla ubogich, ciężarnych kobiet i kalek.

Nowoczesne pawilony szpitalne oraz budynki dla podrzutków i chorych zakaźnie, po których z dumą oprowadzał ich sam dyrektor szpitala, wyposażono wedle wysokich europejskich standardów. Zaś sale dla dzieci i mamek w znacznym stopniu miały poprawić warunki bytowo-sanitarne, szczególnie zmniejszyć śmiertelność noworodków.

I choć na Katy nowy gmach szpitala zrobił piorunujące wrażenie, młodej damy nie opuszczało złe, duszące w piersi przeczucie.

Profesorowa bowiem z niejasnych przyczyn się nie zjawiła, co tylko spotęgowało obawy Borowskiej. Zaniepokojona jej nieobecnością hrabina, postanowiła natychmiast odwiedzić rodziców. Poczuła jeszcze większy lęk, gdy nieopodal rodzinnego domu, na rogu Alej Ujazdowskich i Alei Róż minęła wóz karetki pogotowia.

Popędziła woźnicę i wyskoczyła z dorożki, gdy tylko koła zatrzymały się na bruku przed żelazną bramą. Z duszą na ramieniu zastukała kołatką w drzwi, ale nikt jej nie usłyszał. Grobowa cisza upewniła ją, że z pewnością działo się coś złego.

Nie czekając na zaproszenie lokaja uchyliła drzwi, które, o dziwo, ustąpiły od razu. Już od progu wyczuła nagłe poruszenie panujące w domu. Gdzieś z oddalonego salonu usłyszała podniesiony głos matki i obce krzyki.

Przyspieszyła kroku, a złowróżbne dźwięki stopniowo zaczęły się nasilać. Tym razem miała pewność, że wewnątrz ktoś krzyczał na panią Elwirę. Z bojową miną weszła do salonu i stanęła jak wryta na widok rozbitej zastawy, awanturującego się ojca i Fryderyka, który trzymał go w żelaznym uścisku w obronie przed płaczącą na podłodze matką.

- Ojcze, uspokój się! - wycharczał z wysiłkiem młodszy Staszkiewicz, a kilka kropel świeżego potu spłynęło mu po skroni.

- Nie znam cię! Łajdaku jeden! Puść! Ja muszę na katedrę!

Głośny rumor upuszczanej książki dla Bogusia przeciął zgiełk, po czym na chwilę zagościła cisza. Katy uniosła rozbiegane oczy na najstarszego brata, który ledwie przypominał tego eleganckiego adwokata, jaki ich odwiedzał od święta.

Mocno znoszone ubranie i zażółcona przy kołnierzyku koszula leżała na jego ciele w nieładzie, z trudem przytrzymywana przez szelki od tweedowych spodni. Blada twarz raziła zmęczeniem. Gdy zaś pochwyciła zrozpaczone spojrzenie matki, własne łzy zapiekły ją pod powiekami i kilka z nich naznaczyło policzek.

Chwilowy szok, jaki przeżyła, ustąpił miejsca jeszcze głębszemu zaniepokojeniu, uświadomiwszy sobie, iż ojciec mimo pory podwieczorku był w negliżu, odziany w strój do snu, na który ubrał wyjściową marynarkę. Nie miał na sobie nawet obuwia.

- Katy?

Ochrypły, zgaszony głos, dochodzący do hrabiny jak przez grubą szybę pozwolił dziewczynie na chwilę oderwać wzrok od bosych stóp ojca.

Przełknęła palące łzy i kiwnęła nieznacznie, przystępując do profesora na kilka ostrożnych kroków. Jego niepewne, pozbawione błysku spojrzenie łamało jej serce nie mniej niż wychudzona, starcza twarz, jakby w przeciągu miesiąca posunął się w latach.

- Tak, Tateńku... To ja.

Przywdziewając na usta blady, wymuszony uśmiech wyciągnęła do ojca ręce, a ten ufnie wtulił się w jej ramiona.

- Moja Katy... Moja kochana córeńka - szepnął z ulgą, upojony znanym zapachem, ale prędko oderwał się od córki, kierując na nią obłąkańczy wzrok. - Oni mi nie pozwalają! Trzymają mnie w domu jak więźnia! A ja jestem profesorem!

Staszkiewicz odwrócił się, wymierzając w Fryderyka oskarżycielski palec, ale na mężczyźnie nie zrobiło to większego wrażenia.

- Oni się zmówili! A ten tu chce mnie bezczelnie okraść! Zająć moje miejsce! Powiem temu człowiekowi, by natychmiast opuścił mój dom!

- Janie... Proszę cię! - krzyknęła pani Elwira z przywiedzioną do ust mokrą chusteczką. - To nasz syn! Twój pierworodny!

Desperackie zawodzenie pani Staszkiewicz wywołało chwilową konsternację u schorowanego profesora, bo rysy jego napiętej z gniewu twarzy na chwilę złagodniały. Namyślił się, próbując sobie na siłę przypomnieć młodego człowieka, którego twarz z przeszłości owiana została grubą warstwą mgły.

- Spokojnie, mamo... - Fryderyk objął matkę w uspokajającym geście, a starsza kobieta się zachwiała.

- Mamo? - spytała panicznie Katarzyna, ale profesorowa gestem uciszyła córkę.

- Pójdę na górę. Nie mam już sił... - wyjęczała, a upiorne, ciężkie szuranie jej płaskiego obuwia o posadzkę długo nie mogło wyjść Katy z głowy.

Borowska przetarła ukradkiem twarz, pozbywając się łez, które nieuchronnie chciały moczyć jej policzki i podeszła do ojca. Fryderyk bacznie obserwował poczynania profesora, najeżony do granic, jakby już szykował się, by odeprzeć kolejny atak.

Jednakże Katy całą swoją duszą wierzyła, że ojciec nie byłby w stanie wyrządzić jej krzywdy. Był człowiekiem o gołębim sercu. Nie mógł aż tak zapomnieć kim jest.

- Muszę na katedrę... Na katedrę... - powtarzał profesor, nerwowo przebierając palcami, więc Katarzyna delikatnie położyła dłonie na ramionach ojca.

- Dobrze, pojedziemy... - odparła przez ściśnięte gardło. - Ale najpierw musimy się ubrać, dobrze? I znaleźć twoje okulary. Pewnie znów zostawiłeś je w gabinecie...

Zagubione, mocno przekrwione oczy Staszkiewicza zatrzymały się na spokojnej twarzy Katy.

- Tak, okulary... - powtórzył nieprzytomnie.

- Pójdziemy po nie z Gabrysią a potem na chwilkę się położysz, dobrze? A ja w tym czasie porozmawiam z Fry... Z tym panem.

Gabriela, która cały czas chlipała żałośnie w przyległym pokoju, wbiegła do saloniku, czerwona na twarzy i dygnęła posłusznie. P

Borowska przy pomocy bony zaprowadziła ojca do osobnego pokoju, dawnej sypialni Antoniego, gdzie już na niego czekało pościelone łóżko i leki, które za łagodnym poleceniem Katarzyny udało się podać profesorowi.

***

Gdy Staszkiewicz spał jak suseł, Katy poczłapała do gabinetu i nie myliła się, że zastanie tam Fryderyka. Stał, odwrócony przodem do okna i popalał duszące cygara. Jego nieco przygarbiona sylwetka ledwie odznaczała się we wnęce okiennej i ginęła w przytłumionym świetle lamp gazowych. Staszkiewicz zgasił natychmiast niedopałek w srebrnej popielnicy, wyczuwszy obecność siostry.

Z nietęgą miną stanął za biurkiem i wskazał na krzesło naprzeciwko. Katarzyna skorzystała z zaproszenia, ale dalej natarczywie wpatrywała się w brata tym rozdzierającym dusze spojrzeniem, tak przepełnionym bólem i rozpaczą, że Fryderyk sam ciężko opadł na fotel i spuścił głowę z żalem.

- No to teraz znasz wszystko, droga siostro... - mruknął, mając ochotę sięgnąć po kolejne cygaro albo najlepiej mocną robotniczą wódkę.

Katarzynie wargi zadrżały, ale mimo mocnego ukłucia żalu, nie rozpadła się jeszcze.

- Czy to... obłąkanie? - spytała cicho, bojąc się nawet wypowiadać tę straszną myśl na głos.

- Choroba zapominania. Tak twierdzi Antoni i jakiś niemiecki lekarz Alzheimer... - wyjaśnił spokojnie Fryderyk. - Zapomina się, nie poznaje ludzi. A przy tym bywa coraz bardziej bojaźliwy i impulsywny.

Odkąd pamiętała ojciec karmił ją rozległą wiedzą o ludziach i zjawiskach. Ciekawość świata wyssała zapewne z mlekiem matki, ale to rozbudzona wyobraźnia pod wpływem opowieści ojca do dziś nie znalazła zaspokojenia. Profesor Staszkiewicz był wybitną postacią nauki. A przy tym człowiekiem niebywale aktywnym, mimo lat. Jak to możliwe, że tak nagle zapadł na tak straszną chorobę?

- Czy to odwracalne?

Przedłużające się milczenie Fryderyka dało Katarzynie jednoznaczną odpowiedź, choć podświadomie znała ją już wcześniej. Choroba rozwijała się powoli, podstępnie. Zapewne już od roku, gdy coraz częściej zauważyła luki w pamięci dobrotliwego ojca. Może gdyby wcześniej zwróciła na to uwagę, gdyby zapytała...

- Boże...

Katy zbladła, co zwróciło uwagę adwokata. Maska, którą zazwyczaj nosił, dziś miała wyraźne pęknięcia.

- Katy... W twoim stanie nie możesz się tak afektować. Pan hrabia nie byłby kontent, gdybyś z naszego powodu utraciła nadzieję na dziedzica.

- Hrabia jeszcze o niczym nie wie... - Wymsknęło się Katy, choć w tym momencie nie miało to żadnego znaczenia.

Cały czas przed oczami miała obraz ojca, któremu nie wiedziała jak ulżyć w cierpieniu.

Zdumiony, choć nie do końca zaskoczony Fryderyk kiwnął ze zrozumieniem głową i uśmiechnął się, już bardziej rozluźniony.

Usiadł wygodniej, z nogą na nodze, gdzie taka poza zapewne innej damie z towarzystwa wydałaby się wulgarna, a wręcz lekceważąca. Ale Fryderyk zdaję się za drzwiami gabinetu nie tylko zapominał o przysiędze małżeńskiej, ale gubił wszelkie zasady dobrego wychowania. Jego nadzwyczajna swoboda przy niej wydawała się szczera, co Katy na swój sposób przyjęła z ulgą. To zadziwiające, że właśnie przy Fryderyku nie musiała udawać przykładnej żony czy dumnej hrabiny. Mogła być sobą.

Zwężone oczy adwokata, wpatrzone w nią niecierpliwie żądały odpowiedzi, przez co dłonie Katy zaczęły pocić i przez moment się poczuła jak jedna z tych osób, których Fryderyk spotyka na sali sądowej.

- Nie było okazji... - dodała dla wyjaśnienia, by zamknąć temat.

Argumentacja była dla Fryderyka jednakże niewystarczająca, bo zaśmiał się, wysuwając własne domysły.

- Czyżby dziecko nie było jego?

Piorunujące spojrzenie, jakie posłała bratu, obudziło obojga z odrętwienia, któremu ulegli w ciemnym gabinecie.

- Désolé, ma petite sœur - zreflektował się ze skruchą. - Zapomniałbym, że mój drogi szwagier jest w tobie tak szaleńczo zakochany, że zastrzeliłby każdego, kto śmiałby się do ciebie zbliżyć.

- To do niego całkiem podobne... - mruknęła Katy ponuro, ale już po chwili kącik jej ust uniósł się w górę by dołączyć do wesołego rechotu Fryderyka.

Smutny, uwalniający śmiech rozjaśnił otuloną w półmroku willę na Alei Róż, ale ledwie na parę oddechów, bo po chwili zasnuła ją mgła, ciężka od trosk i mroczna niczym listopadowa szaruga, podobnie jak ciemnoszare, deszczowe chmury zawieszone nisko nad Warszawą. Rodzeństwo z markotnymi minami, wpatrywało się w siebie, jakby szukali wzajemnego pocieszenia. Żadne z nich nie potrafiło znaleźć słów, które ukoiłoby ich ból i uleczyło ich rodzinę.

Katy, która od czas ostatniej zepsutej kolacji nie akceptowała wyborów życiowych Fryderyka, a jego nachalną bytność w domu rodzinnym znosiła z trudem, pojęła zawiłość sytuacji, w jakiej znalazł się jej arogancki brat.

- Dziękuję ci, Fryderyczku - wyznała drżącym z emocji głosem, posługując się dawnym sposobem, jakim zwykła zwracać się do domowników.

Fryderyk był zawsze dla małej Kasi "Fryderyczkiem", Rozalia "Rosią", a mały Karol "Lolkiem".

Zaskoczony wyznaniem podniósł szarozielone oczy na młodszą siostrę, która zawsze dla niego będzie już tym wszędobylskim, gadatliwym ancymonkiem, której słodyczy, jaką wokół siebie roztaczała niczym woń Róż, nie rozumiał do czasu zastania ojcem.

Cień uśmiechu załaskotał dumnego adwokata w kącikach ust na wspomnienie tych kilku beztroskich lat, jakie spędził w tym domu, nim przyszło mu w ukryciu przejąć obowiązki ojca i panować nad najważniejszymi sprawami rodu, porzucając na zawsze młodzieńczy bunt i niefrasobliwość. Przez tyle lat dążył do utrzymania pozycji i pozorów, iż prawie zapomniał, jak to jest szczerze się radować z prostych rzeczy.

- Od tak dawna byłeś głową tej rodziny... - kontynuowała, zachęcona łagodnością w jego spojrzeniu i przyzwalającym milczeniem. - Jakże naiwna byłam... Tak mało świadoma tego, z czym się borykałeś.

Zachlipała po cichu, mocniej zaciskając dłoń na fałdzie ciemnej, wełnianej spódnicy. Wielka niesprawiedliwość wobec brata paliła jej rozedrgane serce, które na nowo odnalazło pokłady miłości dla wszystkiego, co dla nich uczynił. Tak źle go oceniła, tak łatwo pozwoliła sobie na przygany i potępienie zachowania brata, nie znając całości prawdy.

- N'y pense pas, ma chère sœur.

Fryderyk nie chcąc wpędzać młodszej siostry w większą rozpacz, uklęknął przed Katarzyną i ścisnął delikatnie jej dłoń w geście pocieszenia. Usta Borowskiej wygięły się lekko w podzięce i otarła policzki z łez.

Pożegnała się z Fryderykiem i miała zamiar zajrzeć jeszcze do ojca, gdy do reprezentacyjnego przedpokoju lokaj wprowadził Isię. Zdyszana pokojowa, w mocno ociekającym płaszczu upadła na kolana, przy butach swojej pani.

- Na Boga, ratujcie go! - zapłakała desperacko, a wielkie łzy przypominające wezbrane rzeki zmoczyły jej już i tak mokrą od deszczu twarz. - Ratujcie ordynata, nim stanie się nieszczęście!

Serce stanęło Katarzynie w gardle i w pierwszej chwili krew odpłynęła jej z twarzy. Mimo mocno bijącego serca, opanowała się na tyle, by nie omdleć i w spokoju wysłuchać tłumaczeń roztrzęsionej dziewczyny. Ostrożnie nachyliła się nad płaczącą rzewnie Jadwigą.

- Ależ co się stało?! - krzyknęła. - Gdzie mój mąż!? Co z nim?!

Isia, która przywarła do spódnicy Katarzyny jak do matczynego fartucha w błaganiu o ratunek w amoku powtarzała tylko ażeby Pan Staszkiewicz ratował męża jej pani. Wzburzona jej histerią hrabina, chwyciła młodą dziewczynę za ramona i mocno nią potrząsnęła.

- Gdzie, pytam!? - wrzasnęła donośne, ignorując Fryderyka, który stanął za siostrą nie mniej wstrząśnięty. - Mówże z łaski swojej!

Isia, oprzytomniawszy zamrugała i spojrzała Katarzynie w oczy nieco bardziej przytomnym wzrokiem. Wytarła kapiący nos w rękaw płaszcza i opowiedziała już spokojniej.

- W fabryce. Pan pojechał do fabryki ojca ratować.

- Jak to ratować? - zdziwił się Fryderyk, wyprzedzając siostrę.

Zimny dreszcz przeszedł po plecach Katy, ale odczuła chwilową ulgę, że to Maciejowi groziło niebezpieczeństwo. Zauważyła, że ciałem Isi także wstrząsały dreszcze, więc nakazała lokajowi pomóc dziewczynie z mokrą odzieżą. Zaprowadziła trzęsącą się z zimna Isię do saloniku i poprosiła o gorącą herbatę dla pokojówki.

Gdy usiedli, zajmując miejsca naprzeciw siebie, Katy z trudem powstrzymywała zniecierpliwienie. Nie chciała jednak okazywać swej przyjaciółce braku zrozumienia.

Isia, która bała się pana Staszkiewicz gorzej niż ognia piekielnego, spuściła głowę z pokorą i umilkła w obawie, że ten ją skrzyczy, że pobrudzi wyściełany drogim aksamitem fotel. Dopiero łagodna prośba bijąca z oczu hrabiny skłoniła ją do ignorowania faktu, że przyjęto ją po pańsku i zachęciło do dalszych zwierzeń.

Inna pokojowa przyniosła herbatę, więc Isia wejrzawszy pierw niepewnie na Staszkiewicza przyjęła filiżankę, ale upiła z niej ledwie kilka łyków. Gdy przyjemne ciepło rozlało się do jej brzucha, odpędzając przejmujące zimno i nie musiała się już bać pana domu, bo wydawał się akceptować jej obecność w salonie, Jadwisia uspokoiła się już całkiem.

- Do pana ordynata posłaniec przyszedł, taki łapserdak jeden, że niby mam go panu zaanonsować, bo ważne wieści do przekazania miał. Nie uwierzyłam i drzwi chciałam zawrzeć, ale łajdak nogę podstawił i siłą wdarł się - wyjaśniła i wydmuchała nos w chusteczkę ofiarowaną przez ordynatową. - Stanęłam przy drzwiach na wszelki wypadek, by mu co do łba nie strzeliło, a wówczas pan ordynat nagle krzyknął. To wtedy posłyszałam jak ten szarlatan powiedział, że na hrabiego seniora zamach szykują.

Katy przywiodła dłoń do szyi, zasłoniętą ciasno koronkowa szmizetką, czując jak z napięcia zaczyna jej brakować powietrza.

- Kto taki? - spytała cicho.

Isia przestała sączyć herbatę, a ostatni łyk stanął jej ością w gardle. Przełknęła go z trudem pod naporem ponaglających spojrzeń rodzeństwa.

- Socjały... - wykrztusiła z pogardą dziewczyna.

Fryderyk pokręcił głową, choć kącik jego ust wyciągnął się w krzywym uśmiechu.

- A skąd nasz ordynat zna tych podłych bojowców? Wiesz coś na ten temat, Katarzyno?

Zaintrygowany mężczyzna przerzucił uważny wzrok z Isi na siostrę, aż jej drobne ciało jeszcze bardziej się napięło. Nie zamierzała jednak zdradzać przekonań męża, nie do końca ufając Fryderykowi, który uważał Żydów i pepeesowców za zło tego świata.

Umilkła, nie wchodząc w tę jawną zaczepkę.

W tej chwili liczył się tylko Maciej. Nic innego dla Katy nie miało większego znaczenia.

Gdyby stało mu się co złego, nie wiedziałaby jak dalej oddychać. Nie chciałaby być na tym świecie bez niego.

- Jak dawno hrabia wyjechał? - zmieniła temat.

- Ze kwadrans będzie... - wyjaśniła Jadwiga, patrząc na Borowską spod zmrużonych powiek. - Ledwie lando ruszyło, pognałam co sił tutaj, by Pan Fryderyk...

Już w kościach czuła co za chwilę usłyszy i nie pomyliła się.

- Każ zatem przygotować mój powóz, Fryderyku.

Mina Isi znów skrzywiła się do płaczu.

- Niechże Pani zostanie, błagam! Ja pojadę! Myślże o.... - ucięła w poł zdania, by nie wyjawić sekretu o błogosławionym stanie hrabiny.

- Mnie i mojemu synowi nic nie będzie -zapewniła.

Ani płacz Isi, ani łagodna prośba Fryderyka nie skłoniła Katarzyny do zmiany decyzji.

Pojedzie tam i uratuje męża przed czerwoną pożogą. Uratuje mężczyznę, którego szczerze chowała w sercu i nie zamierzała złożyć na mogile ofiar zawieruchy, w którą ślepo wierzył. Nie odda mu jego krwi i życia w imię jego wywrotowych przekonań jak setki czy tysiące żon przed ją.

Może jeszcze nie było za późno.

Może zdoła ocalić ich obu.

Gdy wreszcie do niej dotarło, iż istotnie darzyła hrabiego nienazwanym uczuciem, przypomniała sobie o pierścieniu ślubnym, jaki wciąż leżał pozostawiony samotnie w szufladzie toaletki.

Kazała pierw zawieźć się do domu, gdzie ze wzruszeniem włożyła pierścień na palec i czym prędzej pognała dorożką na Grzybowską.

Do męża.

Do jej ukochanego.

***

Akt zbiorowego protestu zdążył się rozlać na ulice Warszawy, gdy pan Borowski dotarł w pobliże fabryki ojca. Zwarty, jednakowy tłum machając czerwonymi sztandarami dzierżonymi w dłoniach parł do przodu. Krok za krokiem, krok za krokiem, a chlupot rozbryzgujących kałuż nikł pod naporem równego stukotu obuwia robotników. Echa ich stąpnięć dudniły o bruk, tworząc jedną zatrważającą melodię.

- Precz z caratem, precz z magnatem!

- Ludu pracujący, łączcie się!

Zjednoczeni, dumni i odważni, kroczyli szeroką ulicą z wysoko uniesionymi głowami. Ziemia drżała pod ich stopami, a dźwięki wspólnie odśpiewywanego hymnu przecinał ciężkie od wilgoci, mroźne powietrze, zagłuszając łomoczący z nieba, mocno zacinający deszcz.

Krew naszą długo leją katy,

Wciąż płyną ludu gorzkie łzy,

Nadejdzie jednak dzień zapłaty,

Sędziami będziem wtedy my!

Sędziami będziem wtedy my!


Gdzieś w tle unosiły się przepełnione przekleństwami pokrzykiwania ruskich żandarmów, iż natychmiast mają się rozejść, ignorowane przez zebranych. Mokre twarze, poważne, pogrążone niczym w transie wyrażały tę samą butę, niepewność i rozemocjonowanie.

Ludzie śpiewali i skandowali podniosłe hasła, maszerując ramię przy ramieniu od Placu Grzybowskiego w kierunku zabudowań fabrycznych. Do rosnącego z każdą minutą tabunu co rusz dołączali inni towarzysze, zbiegający z wąskich uliczek. Wśród harmidru i rozprzestrzeniającego się chaosu pulsowały żywo słowa pieśni.

Dalej więc, dalej więc, wznieśmy śpiew,

Nasz sztandar płynie ponad trony,

Niesie on zemsty grom, ludu gniiew,

Przyszłości rzucając siew,

A kolor jego jest czerwony,

Bo na nim robotników krew!

Bo na nim robotników krew!


- Do domów, ludzie! Rozejść się! - wrzeszczał rozwścieczony porucznik carskiej żandarmerii.

Z przyległych ulic zaczęli zbiegać się kolejni żandarmi, formując ścianę, która miała zatrzymać demonstrantów. Zaalarmowane oddziały kozaków na gniadych koniach już przecinały zgromadzony kordon.

Nahajki poszły w ruch, cięły na oślep. Ktoś dostał uderzony w głowę, ktoś inny w plecy.

Część protestujących rozpierzchła się w panice, porażona konsekwencjami buntu. Tratowała leżących na ulicy, torowała sobie drogę ucieczki. Ale trzask batów nie powstrzymał robotników. Nieustępliwa czerwona nawała ze wzruszeniem, podniośle recytowała swe postulaty nie zwracając uwagi na wystawione lufy karabinów. Dalej napierała na ustawionych w rzędzie żandarmów niczym taran.

Wówczas jeden z młodzików, może niespełna czternastoletni, wybiegł przed szereg z wysoko uniesionym sztandarem, krzycząc "precz z caratem", ale upadł, ugodzony szablą przez kozaka w samo serce. Gęsta posoka trysnęła z ust chłopca, mocząc bruk. Bezwładne ciało opadło z głuchym rumotem.

Nastała pełna napięcia cisza. Tłum zdawał się kipieć wściekłością. Ciskać iskrami gniewu w carskich porządkowych. Powietrze było coraz gęstsze, przesiąknięte nabuzowanymi emocjami.

Śmierć za śmierć.

- Na Moskali! - wrzasnął ktoś.

Kilku młokosów odpowiedziało na apel atakiem. Próbowało zepchnąć z konia sołdatów; broniło się, waliło pięścią gdzie popadnie.

Wówczas padły pierwsze strzały. Olbrzymi huk wystrzałów z puszczonej salwy rozniósł się ku niebu, podrywając przerażone ptaki z dachów kamienic.

Pokonawszy kilka wiorst, ogłuszony Maciej przystanął na Grzybowskiej. Wzdrygnął się na kolejny huk karabinów. W tumulcie i kakofonii nachodzących na siebie dźwięków rozglądał się na boki jak w zwolnionym tempie, czując narastającą niemoc. Palące wyrzuty sumienia, iż to za jego sprawką rozpętało się to piekło doszły do głosu.

To on namawiał do strajków, buntował ludzi.

Nagle, jak za użyciem wyłącznika, wszelkie przeraźliwe dźwięki ucichły i słyszał jedynie pulsującą krew w żyłach. Ledwie potrafił objąć wzrokiem to, co się działo.

A na ulicy rozpętała się krwawa jatka. Kolby karabinów roztrzaskiwały czaszki, ostre kozackie szable przecinały skórę. Konie rżały z przerażenia i stawały dęba. Wszędzie słychać było krzyki i ludzki płacz. Ktoś zawodził z bólu.

Padali kolejni zabici i ranni. Woda z powstałych od ulewy kałuż zlewała się z krwią ofiar, tworząc rwącą, czerwoną rzekę.

Nie tego chciał.

Ten kolor miał być symbolem wyzwolenia spod ucisku, zrzucenia z siebie kajdanów starego porządku. Miał byc kolorem nadziei na lepsze jutro, a zamienił się w symbol przelanej krwią.

Czy te idee były tego warte?!

Czy nowy ład musi być ustanawiany gwałtem, ofiarami?

Tego hrabia Borowski nie był już taki pewny.

Wstrząśnięty ogromem zamieszania Maciej stał w bezruchu, niedowierzając w obraz, jaki sam namalował. By nie zostać zepchnięty przez napierającą w drugą stronę hordę uciekinierów i ocalałych, przedarł się na drugą stronę ulicy, skutecznie unikając zderzenia z kozackim ostrzem. Wyrywając się z walczącego kotła, wpadł do bramy na tyłach fabryki ojca. Serce uderzało mu jak dzwon, gdy gnał przed siebie, ile sił w nogach. Przeciął długą halę, mijając zaskoczonych robotników, tych, którzy nie zdecydowali się dziś dołączyć do braci i chowali w fabrycznych zabudowaniach przed ich gniewem. Już wbiegał na klatkę schodową, prowadzącą na górne piętra.

Wtedy nastąpił wybuch.

***

Dorożkarz zatrzymał konie na zbiegu Granicznej i Grzybowskiej, widząc z oddali napływającą ulicą masę ludzką, która uciekała i chowała się w bramach kamienic. Niektóre z nich ryglowano, inne otwierano, aby ocalić jak najwięcej przed aresztowaniem i pobiciem. A moze nawet przez śmiercia.

Katy wysiadła zezłoszczona, ale rozumiała przerażenie tego prostego człowieka, który zaraz zawrócił zaniepokojone konie. Ona jednak nie bacząc na okoliczności, musiała powstrzymać męża przed podburzaniem ludzi przeciwko jej teściowi.

Nie interesowała jej słuszność wysuwanych postulatów robotników, którym byłaby skłonna oddać sprawiedliwość, gdyby sprawa nie dotyczyła bezpośrednio jej ukochanego. Kwestią czasu było, iż ten zostanie pochwycony przez brutalne siły, które będą chciały jak najszybciej przywrócić porządek. O ile w ogóle Maciej wyjdzie z zamieszek żywy.

„Boże, mój Boże, miej go w opiece", poprosiła w myślach.

Tymczasem z jednego z tamtejszych zakładów jubilerskich, zakładając na głowę kapelusz, wyszedł Karol Staszkiewicz, w towarzystwie swej narzeczonej, panny Klary Sokołowskiej.

Młody student rzekł kilka słodkich słówek do pięknej ciemnowłosej towarzyszki, aż ta spąsowiała, na co Karol nie zważając na konwenanse, nachylił się i złożył na jej policzku pozbawiony pruderii pocałunek.

Zawstydzona panna Sokołowska odsunęła się od swojego narwanego adoratora, choć w duchu pragnęła, aby sen, który śniła od kilku miesięcy się nie skończył.

Tak radosnych i zapatrzonych w siebie zastała ich Katarzyna. Zatrzymała się w półkroku, nie potrafiąc uwierzyć w obraz szczęścia, jaki się przed nią malował, szczególnie iż stanęli w obliczu nadciągającej nawałnicy, której zakochani, zdawali się nie dostrzegać.

Dopiero wyczulony na kąśliwe spojrzenie Karol, przerzucił wzrok na przyglądającą im się z daleka damę, dostrzegając w niej swą najmłodszą siostrę.

- Katarzyna? Co ona tu robi, do czorta? - zastanawiał się na głos.

Zmarszczył brwi, widząc zawracających ludzi, którzy w jednej chwili zalali ulicę, aż Katy zginęła w toni głów i rzucanych na ziemię, czerwonych sztandarów.

Staszkiewicz rzucił kilka szybkich słów do ukochanej, aby schroniła się w składzie i ruszył na ratunek siostrze, którą w mig stracił z oczu. Wbiegł w gnany przez Kozaków tłum, krzycząc desperacko:

- Katy! Katy!

Został szturchnięty, ale nie stracił równowagi. Zdołał uskoczyć przed zerwanym koniem, który gnał w jego stronę.

Tłum nieco rzednął, rozbiegając się na boki, że tylko cud jego niemych błagań sprawił, że dostrzegł ją na chodniku po drugiej stronie, uczepioną ceglanej ściany.

- Karol! - krzyknęła przerażona hrabina, ale nie było czasu paść sobie w ramiona.

Bladej Katy kręciło się w głowie i jedynie dzięki temu, że brat ją wsparł, nie upadła, unikając stratowania. Poczuła za to bolesny skurcz, aż pisnęła i chwyciła się za brzuch.

- Moje dziecko... - rzekła przejmująco, na co Karol wybałuszył na nią oczy z zaskoczenia.

Przełamując oszołomienie, przyciągnął siostrę bliżej i objął delikatnie.

- Chodź, wyprowadzę nas stąd.

Karol wziął Katarzynę pod boki i zaczął prowadzić w stronę bezpiecznego schronienia. Pewny bezpieczeństwa swej ukochanej musiał zadbać pierw o swoją siostrę, noszącą w łonie dziedzica Borowskich, bo Maciej nigdy by mu tego nie wybaczył. Poza tym był jego dłużnikiem.

Wsparta na jego ramieniu hrabina w panice rozglądała się czy przypadkiem wśród uciekinierów nie dostrzeże twarzy swego męża, ale obrazy przed jej oczami przelatywały w zawrotnym tempie, że z trudem potrafiła je objąć oczyma. Przerażenie na widok rozprzestrzeniającej się rzezi robotników odbierało jej rozsądny osąd.

Schowali się na chwilę w ciemnym zaułku, na styku dwóch czynszowych kamienic. Katy jednak zaoponowała. Poczuła nowy przypływ sił, a poruszające się w niej dziecko nagle się uspokoiło.

- Nie! Ja muszę do męża, do fabryki! Oni go zabiją! Zabiją!

Karol zacisnął szczękę na wapory siostry. Jeśli robotnicy fabryczni Borowskich wywołali krwawy strajk, wiedział, że tylko cud może go uratować przed rozszalałym tłumem.

- Dokąd ci tak śpieszno? - szarpnął siostrą, bo paplała bez ładu i składu. - Do kozaków?! Zmiarkuj się, na miłość boską!

- On nic nie wie, Karolku! Nic nie wie... - Katy wybuchła płaczem.

Karol nie śmiał z tym dyskutować. Wiedział bowiem, że w tej chwili nic nie byłoby w stanie powstrzymać jego siostry przed odnalezieniem ordynata i nie była to zwykła kobieca fanaberia.

- Odnajdę hrabiego, siostro! Daję słowo! Ale ty tu zostań!

Młoda dama przytaknęła, a w jej sercu zrodziła się nadzieja na ratunek dla ojca jej dzieciątka.

Żak pociągnął Katy za sobą, aby wrócić po Klarę, po dość już zmitrężali czasu na rozmowie. Nie zamierzał on zaciągać dwóch bezbronnych kobiet w sam środek awantury anarchistów, bo nie mógłby nazywać się mężczyzną. Musiał zapewnić im dobrą opiekę, a potem przedostać się chyłkiem do fabryki i sprawdzić, czy tamci jeszcze żyją.

Z Placu Grzybowskiego biegli uciekinierzy, ale nie byli to już główni prowokatorzy zajścia, co zwykli ludzie, głównie Żydzi, którym wojsko odcięło drogę ucieczki z miejsca zajść. Brano każdego, kto padł i jeszcze dyszał, również nieświadomych niczego uczestników mszy w kościele Wszystkich Świętych. Połączone siły żandarmerii i Kozaków, otoczyły plac ciasnym kordonem.

Katy i Karol mieli już przebiec ulicą do składu jubilerskiego, kiedy ich oczom ukazała się blada ze strachu Klara. Z jej koafiury wypadło kilka pasem, ale dostrzegając narzeczonego, jej łagodną twarz rozjaśnił lekki uśmiech.

Wbiegła na ulicę, nie zauważając, iż prosto na nią wpada pędzący na odsiecz oddział lejbgwardii, który nawet nie wstrzymał koni. Widząc na swej drodze zawadę, jeden z dragonów nacisnął na spust karabinu, a wystrzelona kula uderzyła z impetem w ciało dziewczyny, aż ta upadła na bruk. Resztę diabelskiego czynu dokonały końskie kopyta, które stratowały jej bezwładne ciało, jakby była szmacianą lalką.

- KLARA! - wrzeszczał w niebogłosy Karol, przekrzykując szum deszczu. - Nie! Klaro! - błagał.

Młody mężczyzna dotarł do niej najszybciej jak tylko mógł. A Katy stała w miejscu w głębokim wstrząsie, gdyż nogi odmówiły jej posłuszeństwa.

Staszkiewicz uniósł głowę nieruchomej dziewczyny, której oczy zaszły śmiertelną mgłą, a z jej pokiereszowanego ciała sączyła się ciepła jeszcze krew. Oblała czerwienią jej gors i brzuch, tworząc rosnące plamy i zalewała mokry bruk. Jej smukłe dłonie zwisały bezwładnie po bokach, a drobna postać zniknęła w objęciu zrozpaczonego Karola.

- Boże... Co oni ci zrobili! Co zrobili! - krzyczał przeraźliwie, a Katy z trudem rozpoznawała brzmienie jego głosu.

Młody Staszkiewicz tulił ukochaną do siebie, ale ona była już niema i głucha na jego rozrywającą serce rozpacz. Mimo to gładził jej włosy. Całował skronie i policzki.

- Boże, mój Boże - powtarzała do siebie przerażona na śmierć ordynatowa.

W końcu odzyskała zmysły. Nachyliła się i spróbowała odciągnąć brata od ciała narzeczonej, ale nie miała tyle siły.

- Karolku, chodź... - prosiła słabym głosem.

Ulicą wciąż przebiegali ludzie, a on trzymał nieżywą Klarę w imadle miłosnego obłąkania.

- Braciszku! Uciekajmy! - błagała, ciągnąc brata za materiał płaszcza.

Staszkiewicz we łzach krzyczał i wyklinał Boga za to, iż ten odebrał mu to, co najcenniejsze. Z jego gardła wydobywał się skowyt rannego, przestraszonego zwierzęcia, ale przecież to carscy żołnierze nie byli ludźmi.

„Bestie", wyklinała przerażona Borowska.

- Wstań, Klaro... Klarciu, kochana moja... - prosił Karol, gładząc gładkie policzki ukochanej, na których zostawiał czerwone smugi. - Wstań, moja miła...

Panicz Karol był jak w amoku i żadne słowa do niego nie docierały. Katy współczując nieszczęścia ukochanemu bratu, sama opadła na bruk i wybuchła uwalniającym płaczem. Zawodząc głośno, chwyciła się za włosy.

Niechże to się skończy. Niechże się zbudzą z tego koszmaru.

Ona i Karol byli niemal jak bliźniacy. W dzieciństwie zawsze razem. Jego ból, był jej bólem. A za chwilę mogła dzielić z nim tę samą tęsknotę, tę samą wściekłość. To samo cierpienie.

Katy rozejrzała się niewidzącym wzrokiem po ulicy, aż z chaosu wyłoniły się coraz brutalniejsze przejawy carskiego zniewolenia. Baty i lufy karabinów dosięgały kolejnych ofiar.

Nie mogła pozwolić, by byli następni. Nie pozwoli się im zabić.

Musiała ochronić swoje dziecko.

Przełknęła kolejne piekące łzy i ostatkiem sił podźwignęła się, ciągnąc za sobą Karola.

- Wstań, błagam cię, Karolku.

- Nie! - krzyknął ogarnięty furią. - Nie zostawię jej!

Katy chwilę biła się z myślami, ale obłąkańczy wzrok Karola, nie pozostawiał jej wyboru. Wydawało jej się, że za sobą słyszy stukot żołnierskich butów. Carscy się zbliżali.

- Wybacz mi... - szepnęła i uczyniła w powietrzu znak krzyża.

Dla Klary, aby Bóg wynagrodził jej tę bezsensowną śmierć. I dla Karola aby i jego dziś nie straciła. Wiedziała jednak, że tak ogromna strata prowadzi jedynie do własnej zguby. Taka była miłość - romantycznie piękna, ale również śmiertelnie niebezpieczna. Odbierała ludziom wolną wolę, plątała myśli. Zniewalała. Miłość czyniła zakładnikami obcej duszy.

Katy doskonale to wiedziała.

***

Wśród kłębów dymu udało mu się wyprowadzić na zewnątrz sekretarza ojca, rannego w głowę odłamkiem podłożonej w gabinecie bomby. Krew zalewała mu skronie, ale był na tyle przytomny, że szedł o własnych siłach.

Hrabia oddalił się od gruzowiska, bo siła wybuchu wybiła część ściany. Oprószony gruzem, spocony i wykończony, odetchnął z uczuciem ulgi.

Sekretarz wyjawił mu, iż ojca nie było w fabryce w chwili zamachu. Wyszedł na spotkanie z rosyjskim kontrahentem do kawiarni hotelu Bristol, wcześniej nikogo o tym nie informując.

Wdychając już świeże, listopadowe powietrze, Maciej przykucnął. Był jeszcze ogłuszony, zapewne miał kilka otarć a w uszach słyszał huk i piski przestrachu, ale w przeciwieństwie do zawiniętej w białe płótno robotnicy był żyw.

Zadarł głowę, aby przyjrzeć się górnym piętrom fabryki. Wybuch wybił też kilka okien, a z gabinetu ojca tlił się ogień. W oddali było jednak słychać syreny straży ogniowej.

Ordynat Borowski przebiegł wzrokiem po ocalałych, spanikowanych ludziach, głównie pracowników biurowych. Rysy twarzy miał ściągnięte zmartwieniem, a wszystkie mięśnie napięte jak cięciwa łuku, gdy trawił naprędce mu przekazane informacje.

Zamachowiec, który podał się za pracownika poczty, pomylił starszego hrabiego z bilansistą, gdy rzucał w jego kierunku bombę. Nosił on równie gęste wąsy i miał podobnie smukłą posturę, co hrabia senior. I to niestety jego ciało Maciej wyniósł, bo na to zasługiwała rodzina zmarłego.

Wicehrabia mógł narzekać jedynie na lekko obite plecy, bowiem siła eksplozji rzuciła nim na parę metrów długim korytarzem jak workiem ziemniaków. Cieszył się jednak, że Opatrzność tak pobłażliwie się z nim obeszła. Od śmierci dzieliło go kilkanaście kroków.

- Nikt nie ma prawa wyjść z fabryki, póki nie rozejdą się sołdaty! - krzyczał Maciej, zebrawszy wszystkich lojalnych robotników w największej hali magazynowej, oddzielonej od reszty budynku. - A jeśli wśród was jest ten, który odważył się podnieść rękę na mego ojca... - Nie dokończył, ale przejechał palcem wskazującym po szyi, dając znak, co tego drania czeka.

Nieokiełznana niczym wściekłość paliła hrabiemu skórę. Czuł zew krwi, rządzę odwetu, która odbierała mu trzeźwość osądu. Chęć pokazania kto był tu panem. Czyżby to stara, arystokratyczna cząstka, oddawana od pokoleń się w nim odezwała?

Na pewno nie chciał, by jakiś łajdak zabił mu ojca.

- Durak! Przebrzydłe psy! - krzyczał, chodząc w kółko.

Zrzucił z siebie marynarkę i zapalił papierosa. Rzuconą z nerwami zapałkę zgasił podeszwą buta.

Czuł się potwornie oszukany i wściekły. Był sprawcą tego rwetesu i za to nie czuł się winny. No może żałował tych, których już nie ma i tych, zabranych do X Pawilonu, ale na wojnie zawsze są ofiary. Obiecał sobie, że tym, którym będzie w stanie, pomoże. I to, że to jeszcze nie koniec jego walki.

To jednak wciąż było mało, aby przestał uważać się za idiotę. Został ograny jak w dziecinnej grze karcianej. Pragnął szczerze, aby lud pracujący dorwał się do głosu, a jedyne co udało mu się osiągnąć to beznadziejny przelew krwi, spowodowany przez bandę zaślepionych chęcią zemsty bojowców.

Wypalił kolejnego papierosa, a kiedy nawet tytoń go nie uspokoił, wyszedł na fabryczny dziedziniec.

Pod ścianą żandarmi ustawili pod lufami karabinów pochwyconych, rannych strajkujących socjalistów, ale były wśród nich kobiety z dziećmi, które tylko szukały schronienia. Carscy po częściowym rozpędzeniu wściekłego motłochu, uczynili sobie z mocnych ceglanych zabudowań fabryki przejściowy areszt. Była jak ich prywatna twierdza.

- Wasze wysokoblagorodie - rzucił ordynat Borowski do jednego z nich, zachowując serwilistyczne pozory.

Poprosił, aby wypuścili kobiety, ale żandarm był tak nieugięty, że nawet nie zaproponował mu łapówki. Podczas zamieszek rzucono drugą bombę w pobliskie koszary, aby opóźnić reakcję i mieli własne rachunki do wyrównania.

Udało mu się za to wyjść za parę rubli za bramę.

Wszystko działo się tak szybko, że na ulicach Warszawy trwała jeszcze obława. Kozacy uzbrojeni w nahajki rozpędzali ogarnięty paniką lud pracujący, przy okazji raniąc i zabijając jak najwięcej.

Nie takiego widoku Maciej się spodziewał. Kałuże na ulicach mieniły się szkarłatem, kiedy w szoku z wolna szedł obok leżących. Nie był świadom, iż manifestacja była tak liczna, że sięgnęła przyległych do Placu Grzybowskiego ulic. I tego, że właściwie były to dwa równolegle strajki, połączone ze sobą jedną ideą, a pokojowa manifestacja, przerodziła się w rzeź nie tylko w fabryce jego ojca.

Przyśpieszył, podążając za odgłosami rosyjskich rozkazów i uderzeniami końskich kopyt. Schował się, widząc pędzących z koszar Lejb-gwardzistów Pułku Ułanów Jego Wysokości, którzy mieli pomóc w przywróceniu porządku w mieście.

- Na miły Bóg... - Maciej zatrzymał się, dostrzegając dantejską scenę przed sobą.

Karol Staszkiewicz klęczał nad truchłem ukochanej, łkając żałośnie, a nad nim stała jego Katy. Blada i przejęta, z przekrzywionym kapeluszem.

Szarpała młodym Staszkiewiczem, prosiła, aby uciekali, ale ten nie zwracał na nią najmniejszej uwagi, aż z niemocy w końcu sama rzewnie zapłakała, zakrywając usta dłonią, odzianą w koronkową rękawiczkę.

Pogrążony w spazmach żalu Karol nie reagował na jej błagania. Katerina zaś zdawała się nie widzieć niczego oprócz beznadziei brata.

Hrabia w uszach słyszał jeszcze tętent końskich kopyt. Patrzył uparcie na bezwładne ciało panny Klary, a poczucie winy wstrząsnęło nim tak potwornie, że z jego oczu popłynęła jedna, samotna kropla.

Przetarł ją szybko i sięgnął po leżący na bruku czerwony sztandar. Chwycił trzon, mocno zaciskając na nim pięść.

- Wiele zła dziś wyrządziłem... Boże - spowiadał się sam przed sobą. - Ale nie tego chciałem...nie tego...

Jego postępowanie przyczyniło się do śmierci niewinnej dziewczyny. To on rozpętał to piekło. Uważał się za zwykłego tchórza. Stworzył dla swej politycznej działalności alter ego, bo brakowało mu odwagi, aby stanąć ze swoimi ideami, jak wszyscy ci ludzie, których widywał na wiecach. Jak ci, co dziś wyszli na ulice i zginęli w imię własnych przekonań. Postąpił niehonorowo.

Nadszedł czas, aby z tym skończyć. Zasłużył sobie na swój los. Śmierć za śmierć. To było sprawiedliwe.

Przypomniał sobie słowa ojca.

"Każdy dostaje to, na co zasłużył", mawiał.

Ordynat Borowski widział nadjeżdżający kozacki patrol i miał już unieść czerwoną flagę...

- Macieju! - usłyszał za sobą.

Odwrócił się i zobaczył zbliżającą się do niego żonę. Tego kolorowego ptaka o płomiennych włosach, której życie chciał zmarnować, ale to jego istnienie stało się nic nie warte bez niej. To ona wszystko odmieniła. To dla niej zrodził się na nowo.

Spotkali się spojrzeniem.

I znów w pierwszym odruchu miał ochotę zbesztać ją srogo za znalezienie się w samym ogniu rewolucyjnej pożogi, a potem scałować z niej smutek, którego stałby się przyczyną. Tulić do siebie i nie wypuszczać z objęć nawet za cenę życia.

Katy, jego Katy była jego początkiem i końcem. To dzięki niej znów pokochał, ale nie szaleńczo i bezmyślnie. Miłość nie zakuła go w niewidzialne kajdany, nie zniewoliła, co poczuł się wolny i mógł tylko jej ofiarować całego siebie, nie czując przy tym, iż zaprzedaje duszę ułudzie. Musiał jednak czekać, więc czekał cierpliwie, aż ona go przyjmie.

Porwał Katerinę w ramiona, kiedy znalazła się blisko.

- Maciejku, tak się bałam, kochany mój - szepnęła hrabina. - Zabierz nas stąd. Do naszego domu. Niech to się skończy, mon mari bien-aimé.

Odsunął ją od siebie, ujął dziewczynę pod brodę i popatrzył głęboko w oczy.

- Nie, Katy. - Gładził czule jej policzek. - To się tak nie skończy. Wiesz o tym.

Katy popatrzyła na męża z niezrozumieniem.

- Gdyby nie dane mi było już ci tego wyznać... - kontynuował spokojnym tonem. - Moim ostatnim życzeniem jest, aby ten nieszczęśnik Karol, twój umiłowany brat, nie poznał, iż to ja jestem przyczyną jego niedoli. Żałuję, uwierz mi, cherie, że żałuję ogromnie.

Żandarm zdradził mu, że na Dworcu Kaliskim niemal natychmiast ujęto zamachowca. Kilka dni w Pawilonie i zacznie mówić. Przyjdą po niego. Wiedział to. Wolał szybką śmierć, niż zawisnąć na szubienicy jak najgorszy łotr.

Oczy Katarzyny znów zaszły słonymi łzami.

- Co ty pleciesz! Brednie! - Zacisnęła palce na rozchełstanej koszuli Macieja, czując jak drżała jej warga. - Wrócimy do domu razem! - odparła z naciskiem.

Wówczas jej dłoń powędrowała na brzuch. Teraz czuła już ruchy dziecka jak maleńkie trzepotanie motylich skrzydeł, choć krągłości udawało jej się jeszcze skrywać pod gorsetem.

Maciej powędrował spojrzeniem na jej dłoń, po czym odnalazł na powrót jej piękne zielone oczy. Rozwarł usta, a jego zaczerwienione oczy zapiekły od łez.

- Czy... ty? - zapytał ochryple, bo wzruszenie odebrało mu siłę w głosie.

- Tak - przytaknęła przesadnie. - Zostaniesz ojcem. Noszę w sobie nasze dziecko.

- Nasze dziecko... - powtórzył w roztargnieniu. - Mon Dieu. To wspaniałe wieści - rzekł z radością, całując jej dłoń. - Mojego dziedzica.

Katy przełknęła gulę w gardle, bo i nią ogarniało rosnące rozrzewnienie.

- Nie powiję go bez ciebie, nie wychowam, panie ordynacie - rzekła poważnym tonem Katy. - Dlatego nie waż się, nie waż się mnie opuszczać. Zabraniam.

Słuchał jej skupiony, gdyż waga tej chwili była nieporównywalna z niczym, co dotychczas przeżył. Choć mógł odetchnąć, że pozostawi po sobie należny rodowi ślad, tylko jedna kwestia nadal go męczyła, a być może była to ostatnia okazja...

- Zrobiłabyś to. Poradziłabyś sobie beze mnie. Gdyby mnie jednak zabrakło, wspomnij mu o mnie choć jedne ciepłe słowo.

- Zamilcz... - Zamknęła mu usta pocałunkiem. - Na Boga, zmilcz, Macieju. I przyrzeknij mi, na życie swoje, na życie naszego dziecka, że zaprzestaniesz tej walki, że będziesz się nami opiekował, że... - Głos ordynatowej zadrżał, a z oczu popłynęły kolejne strużki.

Hrabia położył dłonie na brzuchu ślubnej, którego lekką wypukłość rozumiał już znacznie lepiej.

Młodą kobietą poczuła tam przyjemne ciepło, kontrastujące z chłodnym, listopadowym wiatrem i zimnymi kroplami deszczu, które spadały im na ramiona.

- To dziecko będzie moim darem miłości dla ciebie, więc na nie przysięgać nie będę - kontynuował spokojnie hrabia. - Bo los bywa przewrotny i jeszcze zechce się mścić nad mą duszą upadłą. Wiedz jednak, moja najukochańsza żono, że kocham cię jak obłąkany, w dzień i w nocy. I tylko śmierć mnie od ciebie rozdzieli.

Katy płakała już rzewnie, ledwie powstrzymując spazmy. Jednocześnie zastanawiał się w duchu, jak to możliwe, iż jej serce przepełniało zarówno poczucie żalu dla tragedii brata, jak i czystej radości. Była taka skołowana. Tyle w sobie miała uczuć, sprzecznych i niepojętych, ale jedno wiedziała na pewno. Za nic w świecie nie chciała stracić Macieja i ich dziecka.

Patrol kozaków zatrzymał konie, ledwie rzucając okiem na martwą dziewczynę u ich stóp, a Macieja przed aresztowaniem uchroniła zwęglona koszula i słowa Karola, płynnym rosyjskim.

- Jechałem z siostrą i z narzeczoną w odwiedziny do fabryki szwagra, ale woźnica zatrzymał konie. Jeden z bojowców otworzył ogień... To ich wina. Przeklętych socjałów. Niech ich piekło pochłonie! - zakończył z zaciśniętymi zębami i ponownie wybuchł płaczem.

Maciej i Katy jednak nie dostrzegli niemal współczujących grymasów na twarzach sotników. Wpatrzeni ślepo w siebie, czekali, bo nadszedł moment rozstrzygających wyznań.

- A czy ty, Katerino, kochasz mnie choć trochę? Bo jeśli, za to wszystko złe, com ci uczynił, już na zawsze zamknęłaś dla mnie swe serce, przyjdzie mi umrzeć już teraz.

Katy spuściła głowę, odnajdując wzrokiem obrączkę, jaką niedawno założyła, myśląc, iż to przekonany Macieja przed pójściem w ogień. Namyśliła się, po czym uniosła dłoń, pokazując złotą obręcz, owiniętą wokół palca.

- Kocham - rzekła cicho i powtórzyła. - Kocham.

Maciej z uczuciem przywiódł jej dłoń do ust, całując obrączkę. Gdy uniósł oczy nie powstydził się łzy, która spłynęła mu z kącika oka.

- Więc kochaj mnie, mia belle - szepnął, patrząc na Katarzynę rozkochanym wzrokiem. - Kochaj.

Pocałował ją. Miał ochotę całować długo i zachłannie, porywając w głębokie objęcia, ale byłoby to zupełnie pozbawione dobrego tonu, w obliczu dramatu, jaki się tu rozegrał.

Katy przylgnęła chętnie do mężowskiego boku, wdychając znajomy zapach bezpieczeństwa. Tak dobrze było kochać i czuć odwzajemnienie.

Wspomniała wiele trudów ich wspólnego życia, przebyciu których odnaleźli wspólne szczęście. Całkiem niespodziewanie przy tym zasadniczym i chłodnym mężczyźnie otworzył się przed nią rodzinny spokój, oparcie i głębokie uczucie, którego zawsze pragnęła.

Jaki to los bywa przewrotny.

***

Lwów. Dwa miesiące później.

Spacer po parku dobrze zrobił jej i nienarodzonemu jeszcze dzieciątku, które kopało coraz śmielej. I choć do rozwiązania brakowało jeszcze trzech miesięcy hrabina dawno przestała się mieścić w stare toalety, bo brzuch rósł, jakby wciskano w nią drożdże.

Katy mimo coraz większych kłopotów z chodzeniem i trudów ciąży cieszyła się jednak, że swój stan znosi z taką pokorą. Starała się nikomu nie skarżyć, bo wystarczyło, iż wejrzała na rozanielona twarz Macieja, by zapomnieć o wszelkich uciążliwościach.

Pan hrabia niemal oszalał z radości. Od chwili, gdy dowiedział się, że zostanie ojcem przepełniała go jeno duma i niezmierzone niczym szczęście. Stach przed widmem aresztowania za konszachty z prowokatorami manifestacji i strajku w fabryce ojca znikły.

Tu, w odległym Lwowie, gdzie przebywali z wizytą u brata Katy, znanego lekarza i położnika obawy uleciały w niebyt. Hrabia codziennie tulił się do brzucha ukochanej i szeptał czułe słówka, dziękując za podarek, jaki zechciała mu ofiarować.

Dziecko, wyczekany dziedzic i jego matka byli teraz dla Macieja najważniejsi. Dlatego zgodził się odbyć podróż, aby Katy przebywała pod czujnym lekarskim okiem.

Katy także podzielała to zdanie, choć żałowała, że nie zabrali ze sobą pogrążonego w głębokiej żałobie Karola, ale ten wolał całymi dniami przesiadywać nad grobem ukochanej Klary, której ciało spoczęło na cmentarzu powązkowskim.

Młoda ordynatowa westchnęła z żalem na myśl o pięknej Klarze, ale z uwagi na zdrowie dziecięcia odepchnęła od siebie smutek z powodu jej straty i złe myśli.

Gdy weszła do hotelowego pokoju, Isia dygnęła lekko i uśmiechnęła się szeroko.

- Za niedługo to hrabina się w drzwiach nie pomieści - zaśmiała się Isia, pomagając swej przyjaciółce ściągnąć płaszcz.

- Daj Boże, by tylko plecy tak nie łupały... - rzuciła z grymasem Katy.

Jej obolałe ciało może już nie zwracało posiłków, za to odwdzięczało się ogromem innych bolęg i dolegliwości, które Katy odsłaniała tylko w obecności swej pokojowej.

- A hrabia?

- Udał się jeszcze do składu cukierniczego.... Podobno tutejsze czekoladki są wyborne.

Twarz Isi znów się rozanieliła.

- Ależ pan ordynat o panią dba.... - westchnęła tęsknie, po czym nagle spoważniała. - Gdzie mam głowę! List do pani przyszedł - dodała, bo z roztargnienia by o tym zapomniała.

Młoda pokojowa podała Katarzynie kopertę, ale nie było na nim żadnego stempla pocztowego ani pieczęci.

Katy odeszła parę kroków, rozerwawszy kopertę i zwolniła Isię gestem dłoni, prosząc o chwilę spokoju. Usiadła na łóżku i zaczęła czytać.

Paryż, 5 grudnia 1902 rok

Wielce łaskawa Pani Katarzyno,

Zanim bezczelnie pozwolę sobie na przyjemność pisania do Pani, pragnę wprzód poprosić, aby raczyła mnie Pani hrabina wysłuchać. Czuję, że muszę Pani wyznać, iż uprzejmość, którą mi podczas pobytu w Waszym domu okazałaś, serce me tak mile ujęła, że z tęsknotą wspominam owe chwile, które mi Pani podarowałaś.

Spodziewam się, że łaskawa Pani zezwolisz mi wyjawić przed sobą to, co dotychczas z nad wyraz wielką trudnością w sobie chowałem. Wiem, iż moja zbytnia śmiałość może wprowadzić Panią w konfuzję, a celem mym nie jest zakłócanie Pani małżeńskiego szczęścia. Z mym najdroższym przyjacielem hrabią łączą mnie przyjacielskie stosunki, których zepsuć nie chciałbym przez złe zrozumienie mym szczerych intencji.

Nie mniej odważam się Pani wyznać, iż poważam Panią i podziwiam Pani otwarty umysł i pozwalam sobie kochać miłością platoniczną naszą wspólnotę myśli i pragnień, która mnie z Panią połączyła. Czuję, iż jest Pani mą duszą pokrewną, z którą pokrzepiająca rozmowa, wypełniłaby ściany mej paryskiej samotni. Rad byłym wielce móc korespondować z Panią, gdyż znalazłem w Pani osobie prawdziwą przyjaciółkę.

Przyjmę ze smutkiem, jeśli moja niespodziewana propozycja obrazi Panią, za co już teraz biję się w piersi i proszę pokornie o wybaczenie. Gdyby jednak podzielała Pani ze mną to samo pragnienie wymiany myśli, upraszam Panią, aby nasza korespondencja odbywała się w sekrecie. Nie umiałbym w prostych słowach wyjaśnić memu szkolnemu koledze, którego znam lepiej od siebie, że nie ma we mnie konkurenta.

Niechże więc Maciej wielbi Cię jak mąż żonę, a mnie Pani, pozwól wielbić Twoją życiową esencję i Twego wesołego ducha.

Twój szczerze oddany,

Ksawery

Papeteria z ładnym, równym pismem opadła na jedwabną pościel. Dłonie młodej dziewczyny zadrżały, a policzki zaczęły palić żywym ogniem.

Pierw po dwukrotnym przeczytaniu listu Katy poczuła palący gniew na taką impertynencję ze strony paryskiego lekarza. Miała ochotę wrzucić list do pieca, by przepadł wraz ze wspomnieniem jego łagodnych oczu.

A potem, nagle, przyszło przebudzenie jak z zimowego snu. Cześć duszy Katy, ta głęboko ukryta, uśpiona, za którą teraz niebywale się wstydziła, ożywiła się wbrew jej zakazom. Ta część, która miała w pamięci uśmiech Ksawerego i ich chwilę zapomnienia.

Katy znów poczuła tę słabość.

Dziewczyna powstała, bijąc się z myślami.

„Boże mój, czemuś mi to uczynił? Czemuż zsyłasz mi go teraz, gdy wreszcie wiem, czym jest szczęście?", pomyślała rozpaczliwie.

Nie zamierzała krzywdzić hrabiego ani zachęcić pana Podlodowskiego. Jakże to się stało, że stanęła teraz przed wyborem?

Wyborem pomiędzy dwoma mężczyznami.

Zrozumiała, że cokolwiek nie uczyni, ktoś z ich trojga będzie cierpiał.

Czyjeś serce zostanie ponownie złamane.

Siedząc nad listem, chwyciła w dłoń pióro. Umoczyła w atramencie kilka razy, po czym przyłożyła stalówkę z naciskiem do papieru.

KONIEC

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro