Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

3. Do Brysona

Drogi Brysonie,

Nienawidzę sposobu, w jaki na mnie patrzysz po tym wszystkim — jakbyś mnie wciąż kochał i nienawidzę tego, że też cię kochałam, że wciąż coś do ciebie czuję. Mam nadzieję, że to sentyment, bo w innym wypadku będę głupia.

Tak strasznie głupia.

Złożyłam kartkę z rozgoryczeniem i upchałam ją w czeluściach mojej szafki. Powinnam ją spalić, czy cokolwiek, ale jakoś nie potrafiłam. To było okropne uczucie.

Chcieć coś zrobić, ale nie mieć na to siły.

Ruszyłam niechętnie w kierunku biblioteki, gdzie miałam się spotkać z Mallory. Na wczorajszym angielskim profesor Dewon z uroczo fałszywym entuzjazmem oznajmił nam, że zajmiemy się Odyseją Homera, więc trzeba było się po nią udać.

— Tylko bądź cicho — powiedziała do mnie pani Falmouth, kiedy odbijałam swoją kartę biblioteczną, zawieszoną na szyi.

Wywróciłam oczami, bo zawsze byłam cicho i ruszyłam przed siebie. Dokładniej na dział lektur obowiązkowych.

— Już ci wzięłam — Mal uśmiechnęła się do mnie pogodnie, podając mi książkę.

— Dzięki — wymamrotałam i wbiłam wzrok w jej brązową kamizelkę. Kolejna rzecz, która niesamowicie wnerwiała mnie w tej szkole.

Idiotyczne kamizelki w brązowym kolorze z białym emblematem w kształcie liter F i G. To chyba miało imitować mundurek.

Oczywiście różne osobistości modyfikowały kamizelki na rozmaite sposoby, a niektórzy nawet przeszywali znaczek na własne ciuchy, bo głównie o niego się rozchodziło.

— Siema! — wydarł się Leyton, a my jak oparzone podskoczyłyśmy w miejscu, żeby później razem nakazać mu milczenie gestem.

— Jesteśmy w bibliotece, idioto — szepnęłam. — I po co ci deskorolka w szkole?

— No bo chciałem na niej dzisiaj przyjechać? — spojrzał na mnie tak, jakby właśnie przedstawiał jakąś oczywistość. Jego brązowe oczy wydawały się błyszczeć dziwnym blaskiem.

Widywałam takie u Hezekiaha. Kiedy miał dwanaście, nie szesnaście lat.

— Musisz to przeczytać — Mallory wcisnęła mu egzemplarz Odysei. — Tylko musisz wbić w system na kartę, że ją bierzesz.

— Co? — wydukał.

Moja przyjaciółka westchnęła ciężko.

— Chodź, pokaże ci — poszedł za nią, niczym posłuszny piesek, wymieniając się tym samym z Brysonem.

—To są chyba jakieś jaja... — wymamrotałam pod nosem, odwróciłam się na pięcie i powędrowałam na sam koniec alejki. Modliłam się też, żeby nie polazł za mną, co niestety uczynił.

— Przepraszam za wczoraj — mówił cicho i wyraz jego twarzy przypominał coś na kształt skruchy.

— Nie chcę twoich przeprosin — pokręciłam głową. — Chcę, żebyś mi dał spokój. Co ty tutaj robisz w ogóle? Biblioteka to ostatnie miejsce, gdzie powinieneś się znaleźć.

— Twierdzisz, że to miejsce jest mi obce? — uśmiechnął się zawadiacko.

— Książki są ci obce. Dobra, ich okładki nie, ale zawartość z całą pewnością — podrapałam się w skroń. — Spóźnisz się na trening, Niles cię zje.

— Nie zje mnie, spokojnie. Zresztą, teraz się skupiając na nowej gwieździe — wywrócił oczami. Kogo mógł mieć na myśli? Zapewne Ezrę.

— Bryson, idziesz? — dobiegło do naszych uszu. To był Mason. Jego brat i jednocześnie kompletny debil, z którym miałam większość lekcji.

— Ta — sarknął tylko mój były i odszedł.

— Zejdziecie się? — zapytała Mason, ale nie usłyszałam odpowiedzi.

— Ja zejdę, jak tak dalej pójdzie. A to dopiero drugi dzień, Homerze. Wiesz? — spojrzałam na książkę. Później te na półce obok mojej głowy się rozsunęły.

Okropnie niebieskie oczy wpatrywały się we mnie z rozbawieniem, a ja chciałam zapaść się pod ziemię.

— Zawsze rozmawiasz z nieżyjącymi greckimi pieśniarzami?

— Cześć, Kai — odchyliłam głowę w tył. — Jak wiele słyszałeś?

— Od momentu, w którym mój młodszy brat się wydarł na pół biblioteki — odparł spokojnie.

— Świetnie. Możesz zapomnieć, że to miało miejsce? — spojrzałam na niego błagalnie. — Dzięki. — pożegnałam się z zamiarem ucieczki. Peszyło mnie jego spojrzenie.

Nie dlatego, że był atrakcyjny, a dlatego, że w jego oczach było coś takiego, co automatycznie onieśmielało.

W przeciwieństwie do Brysona, on się za mną nie powlókł.



* * *





Skubałam z obrzydzeniem papkę, która nazywana była jedzeniem, co dla mnie było absurdem i wyczekiwałam, aż na szkolnej stołówce dołączy do mnie ktoś znajomy.

Pierwszy był Callum, ale słowem się nie odezwał. Szczerze mówiąc byłam zdziwiona, kiedy wczoraj się za mną wstawił.

Mallory dobiegła po chwili zdyszana z pudełkiem sałatki owocowej, a za nią wesoło podskakiwał Leyton.

— Ta szkoła nie jest taka zła — powiedział z uznaniem, siadając obok mnie.

— Jest okropna — skwitowałam.

— Jest całkiem niezła — usłyszałam za sobą. Ezra z czarującym uśmiechem zajął miejsce obok mojego drugiego boku, a ja się przeraziłam. Po chwili przy stoliku znalazł się także Hezekiah i Kai.

— Ściągacie na mnie gniew tyranów — jęknęłam, patrząc na Avery.

— Chyba tytanów — podsunął Ezra.

— Nie, tyranów — przełknęłam ślinę, bo do gapienia się na nas dołączył Niles, Bryson i Mason. Oczywiście nie mogli uwierzyć, że nowo przybyło usiedli ze mną.

Mallory chyba też nie bardzo, bo aż zaczęła czyścić okulary, byleby nie krzyżować z nikim wzroku.

— Piątek. Czerwony Klon. Impreza rozpoczynająca nowy rok szkolny. Liczę, że się wszyscy zobaczymy — mówił mój brat, a ja się wzdrygnęłam na same wspominki o tym miejscu.

Miejscu, które z tragedii przerodziło się w lokal dla nieletnich, aby mogli się upijać.

— Wchodzę w to, chociaż nie mam zielonego pojęcia, o czym mówisz — potwierdził Ezra.

— Ja też! — wyrwał się Leyton, a później dostał w żebro, bo Ezra go dźgnął.

— Jeszcze ciebie mi tam brakuje do pilnowania.

— Będę grzeczny — zrobił uroczą minę, przez co się uśmiechnęłam.

— Kai? — Hezi męczył każdego. Zawsze. Nawet mnie i wiedziałam, że za chwilę przyjdzie na mnie pora.

— Będę, będę — rzucił od niechcenia. Nie mogłam przestać myśleć o spotkaniu go w bibliotece dzisiejszego poranka. Wryło mi się to w pamięć, jakby miał moc wypalania wspomnień na dobre.

— Calluuummmm...

— Mhm. — to znaczyło tak.

— No i Mallory! — posłał jej jeden najpiękniejszych uśmiechów, a musiałam być obiektywna i przyznać, że mój starszy brat miał ten uśmiech zniewalający.

— Ty naprawdę mnie o tym pytasz? — uniosła brew. — Zostanę z Callie. — założyła okulary z powrotem na nos, a na mnie spoczęły cztery pary oczów. Dwie pary niebieskich, jedna brązowych i jedna zielonych jak moje, te Hezekiaha.

— Calliope, najdroższa siostrzyczko, zechciała...

— Nie. — przerwałam mu. — Nie próbuj dalej. Dobrze wiesz, że nie pójdę.

— Dlaczego? — zainteresował się Ezra, a ja nie wiedziałam, co powinnam powiedzieć. Byli nowi i nie mieli pojęcia o Jane, a ja nie potrafiłam tak po prostu się teraz zwierzyć.

Moja najlepsza przyjaciółka utopiła się w rzece, przez którą trzeba przejść, żeby dotrzeć do Czerwonego Klonu? A, tak w ogóle to ona odnalazła to miejsce!

Bo taka była prawda. Miałyśmy dwanaście lat, kiedy odkryła, że jeśli dostaniemy się na drugi brzeg rzeki, na pewno coś ciekawego znajdziemy. Wtedy nie było tam mostu, zrobili go później. Już po jej śmierci.

Tylko tam w tym przeklętym miasteczku rósł wielki czerwony klon. Dzieciaki zbierały się wokół niego, kiedy wszystkim o nim opowiedziałyśmy. Urządzałyśmy tam ogniska, a później Jane wybrała się tam sama. Wpadła do rzeki, które nurt był zbyt silny. Nie wypłynęła.

Nie mogłam jej wybaczyć, że tak lekkomyślnie postąpiła, a później uświadomiłam sonie, że wszyscy byliśmy tylko dziećmi. Nikt nie zwracał uwagi na niebezpieczeństwo wynikające z przechodzenia po przewalonym drzewie.

Kiedy miałam prawie piętnaście lat, Czerwonym Klonem zajęły się starsi, między innymi nasi rodzice i stworzyli tam kilka budek, oraz jedną wielką dookoła drzewa, w której zwykle odbywały się te słynne imprezy.

Byłam tam tylko raz. Nigdy więcej nie dałam rady, bo to było miejsce Jane.

— Nie uważasz, że już pora się pożegnać? — pytanie Heziego przywróciło mi zdolność posługiwania się językiem.

— Pożegnać? — zaciskało mi się gardło.

— Nie chciałaby, żebyś się tak izolowała przez to — sprostował. Dlaczego mówił o tym przy obcych?

Spoko, może i mój brat nie miał problemu z wylewnością w stosunku do nowych znajomych, ale ja zdecydowanie nie chciałam, żeby dowiedzieli się w taki sposób.

— Nie pójdę i tyle. Nie drążmy tematu — odpędziłam łzy. Hezekiaha westchnął długo i widziałam, jak wymienia z Calummem spojrzenie.

Nic mnie to nie obchodziło. Nic, co sobie ktoś mógł o mnie myśleć, ale przez te cholerne niebieskie oczy Kai'a, które cały czas się we mnie wpatrywały, poczułam się nieswojo.

Mallory to chyba zauważyła, bo powiedziała:

— Rany, chyba dostałam okresu. Pójdziesz ze mną, Callie?

Poszłam.



* * *



Miałam to szczęście, że w drodze ze szkoły spotkała mnie mama. Chociaż nie wiem, czy powinnam nazywać to szczęściem.

Nasza relacja bywała skomplikowana, ale hej. Które relacje z rodzicami są zawsze czyste jak łza?

— Martha Lee przeszła dzisiaj samą siebie — narzekała. Martha Lee była matką Brysona. — Jakby to była moja wina, że uczulił ją płyn do płukania, który sama wybrała!

Szłyśmy ramię w ramię. Ja w swojej kamizelce, ona w niebieskiej koszulce z logo sklepu, o jakże oryginalej nazwie: CheMistery.

Rzeczywiście składy produktów czasami bywały wątpliwe i tajemnicze.

— Czy ty mnie w ogóle słuchasz, Calliope?

— Martha Lee dostała uczulenia, ale to nie twoja wina. — mruknęłam.

— Zgadza się — na jej twarzy wpłynął uśmiech. — Zarezerwuj sobie czwartek. Pójdziemy na kolację do państwa Mandeville. Jasemine zaprosiła nas dzisiaj, kiedy odwiedziła mój sklep. Nikogo nie zna w mieście, a jesteśmy sąsiadami.

— Cudownie. — żachnęłam się. — Może pójść tylko Hez? Ma świetny kontakt z jej synami.

— Na litość boską, Calliope! — spiorunowała mnie.

Kolacja w sąsiedztwie. Zajebiście. Wręcz wspaniale.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro