For: Natasha. By: Bucky. Strach
a/n: polecam czytać z muzyką w tle
Bucky nie mógł uwierzyć, w to, co właśnie miał zamiar zrobić. Napisać list. I naprawdę nie chodziło o jego niechęć do pisania listów (skojarzenia z pisania raportów podczas bycia Zimowym Żołnierzem), ani nawet o nieumiejętność skupienia się, podczas gdy rozhisteryzowany nową rolą Wilson skacze naokoło, tylko raczej o możliwość rozpłakania się po w środku bardziej głębokiego zdania. Bo Bucky się bał. To był jeden z tych nielicznych momentów, w których on naprawdę się bał.
Nie odczuwał strachu, kiedy spadał w przepaść. Nie odczuwał strachu, kiedy rozpadał się w pył. Nie odczuwał strachu, gdy był torturowany. A teraz pękał w środku, a ostre odłamki serca rozcinały mu wnętrze i tak już naznaczonej wieloma bliznami, duszy.
Zerknął niepewnie na długopis, który niebezpiecznie drgał w jego trzęsącej się dłoni.
Na próbę przyłożył go do papieru, próbując rozluźnić mięśnie i napisać wyraźnie chociaż głupią datę.
Nic z tego.
Po chwili zdenerwowany odrzucił pomarańczowy kawałek plastiku i wyciągnął z kieszeni ciemnobordowej bluzy paczkę papierosów, wysunął szybko jeden biały rulonik, zapalił go i z lubością włożył pomiędzy spierzchnięte wargi. Pudełko podzieliło los długopisu i tak jak on, zostało bezlitośnie rzucone drewnianą komodę, stojącą majestatycznie przy ścianie.
Bucky sam się dziwił swoim zachowaniem - nie sięgał po tą przeklętą nikotynę od Steve'owej podróży w czasie i chociaż wiedziony przyzwyczajeniem zawsze trzymał paczkę przy sobie, nigdy po nią nie sięgał. A właśnie, Steve...
Odchylił głowę do tyłu i wypuścił z ust szary dym, wyrywając się tym samym z ponurego zamyślenia. Zastygł w tej pozycji, wodząc wzrokiem po białym suficie. Odruchowo zaciskał i otwierał metalową pięść, jak zawsze, gdy się martwił.
Hej Tashie.
Ja naprawdę chciałbym napisać piękny list pożegnalny, ponieważ na niego zasługujesz. Ale nie umiem. I się boję. Oh, jak ja cholernie się boję. Ale obiecałem Ci, że się nie poddam i nie mam zamiaru złamać danego słowa... nie tym razem.
Byłaś jedyną osobą, która od początku mnie wspierała i, co ważniejsze, rozumiała - rozumiałaś, jak to jest być złamanym, kontrolowanym, jak to jest nienawidzić samego siebie. Nawet nie wiesz, jak bardzo jestem Ci wdzięczny za każdą sekundę cierpliwości podczas moich ataków paniki i za to, że dałaś mi siłę do walki. I naprawdę, walczyłem.
Twoja śmierć była potworym ciosem, chociaż nawet mnie przy niej nie było - dowiedziałem się od Clinta dopiero po walce z tym przeklętym tytanem, gdy, jeszcze lekko podekscytowany wygraną (chociaż śmierć Tony'ego zdecydowanie obniżyła poziom radości) spytałem go, gdzie jesteś. Nie odpowiedział. Po prostu się rozpłakał. Moje serce postanowiło sobie pęknąć, chociaż dopiero później zorientowałem się naprawdę, co to znaczy stracić przyjaciółkę. A potem Steve także odszedł. Sama wiesz ile dla mnie znaczył... i w pewnym sensie mam do niego o to żal, że gdy wreszcie, wreszcie, po tylu bitwach mogliśmy zwyczajnie razem żyć, on zostawił to wszystko dla tej całej Carter. I ja naprawdę ani nie mam nic do Peggy - to cudowna, pełna mocy kobieta - ani nie jestem jakoś mocno wściekły na Steve'a; w końcu dostał to normalne, pełne miłości życie o którym tak długo marzył, ale to trochę boli, że wolał ją zamiast mnie, Sama i reszty swoich ,,przyjaciół", których zawsze tak wychwalał.
Ale to nie jest teraz ważne.
W tym liście chciałbym Ci nie tylko bardzo podziękować, ale też przeprosić.
Przepraszam, że się poddałem.
James
Szatyn odchylił się się na limonkowym fotelu. Wolnym ruchem opuścił dłoń z trzymanym między dwoma palcami papierosem i przymknął oczy. To wszystko było dla niego naprawdę za dużo. Zdecydowanie za dużo...
Czekoladowy_Jeż
15.02.2020
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro