Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Powrót do przeszłości

Nazywali go Lisim Królem. Może dlatego, że był hybrydą człowieka i lisa. Może dlatego, że był sprytny i podstępny. Pewnie był jeszcze jakiś inny powód, którego nie znałem. Rzadko wychylałem nos z lasu. Dziś jednak wyjątkowo to zrobiłem. Z okazji jakiegoś głupiego święta. Nadejścia zimy lub zakończenia jesieni. Zawsze mieszały mi się te dwie imprezy. Zamknąłem moją leśną chatkę i wyruszyłem. Proszę się nie śmiać z mojej chatki. Jest w niej bardzo przytulnie i ciepło. Dodatkowo daleko od zamku i króla. Można powiedzieć, że nie byliśmy sobie bliscy. Wieki temu mieliśmy sprzeczkę, szkoda gadać. Zaczął mnie nienawidzić. Dlatego zamieszkałem w lesie. Poza tym moja zwierzęca natura wolała las od miasta. Jestem jeleniem jeśli was to interesuje. Nie zaczepiam się rogami o drzewa. Zwykle je ukrywam za pomocą tej całej zwierzęcej magii. Raz mogę być człowiekiem, raz jeleniem. Albo jednym i drugim. Mam wtedy rogi, które wyrastają mi z czoła. To dość problematyczne i niewygodne.

Z torbą na ramieniu przemierzałem las. Znajdowały się w nim najważniejsze i najpotrzebniejsze rzeczy, takie jak szkicownik, ołówki i pieniądze. Na targach podczas tych uroczystości można znaleźć dużo ciekawych dupereli. Czasem coś magicznego lub trochę mniej. Po godzinie przedzierania się przez krzaki malin dotarłem do drogi. Wystarczyło przez nią przejść i już stałem pod bramą miasta. Szczerze nie chciało mi się tam iść. Mózg błagał bym teraz zawrócił. Nie chciał wystawiać mnie na kolejną katorgę. Po co miałem go słuchać. Otrzepałem się z kolców i ruszyłem w stronę wejścia. Śnieg skrzypiał pod moimi stopami. To na pewno impreza zakończenia jesieni. Nie było aż tak zimno, a jednak biały puch się utrzymywał. Wydobyłem szal z torby przy okazji wysypując parę ołówków. Przekląłem pod nosem i zacząłem je zbierać.

- Może pomóc? - usłyszałem głos nad głową.

Niewiele myśląc chwyciłem ten bardziej naostrzony ołówek i wbiłem go w nogę właściciela głosu. Usłyszałem jęk. Spojrzałem w górę. Dziewczyna wkręconych włosach wyjmowała moją prowizoryczną broń z łydki. Jej brązowe oczy patrzyły na mnie nerwowo.

- Zawsze wbijasz nowo poznanym dziewczynom ołówki w łydki? - zapytała z wymuszonym uśmiechem. Wystawiła rękę z ołówkiem. Końcówka była zakrwawiona.

- Zazwyczaj nie poznaję nowych dziewczyn - mruknąłem biorąc rysik.

- Samotnik?

- Umiesz powiedzieć coś poza pytaniem? - zapytałem z irytacją.

- Tak. Jestem Rose - po tych słowach położyła mi dłoń na ramieniu.

Jak ja nienawidziłem tego gestu powitalnego. Nigdy nie lubiłem jak ktoś mnie dotykał. Czułem się wtedy niezręcznie. Tak było i tym razem. Strząsnąłem jej rękę.

- Ty nie musisz znać mojego imienia - odparłem. - Przepraszam, ale śpieszę na...

- Na Pożegnanie Jesieni? - przerwała mi.
- Ja też tam idę.

- Mogłem się domyślić - burknąłem pod nosem. - To świetnie. Możemy iść razem.

Myślałem, że po tym incydencie z ołówkiem nie będzie chciała. Ona jednak zareagowała na mój pomysł z niemałą ekscytacją. Zarzuciła mi ręce na szyję. Po chwili jednak wycofała się zarumieniona. Taa. Bliskie kontakty niebyły moją mocną stroną. Wzruszyłem tylko ramionami i podszedłem do bramy. Rose pobiegła za mną. Cały czas świergotała. Jak jakiś ptak.

- Jakim jesteś zwierzęciem? - zapytałem stając pod wejściem.

- A co cię to obchodzi panie bez imienia?

- Justin Cameron, to jakie to zwierzę?

- Jestem wróblem.

- Wróblem - powtórzyłem. - Jesteś wróblem - odwróciłem się do niej plecami by nie widziała jak się śmieję.

W sumie nie wiem co mnie wtedy tak bawiło. Wróbelki to spoko ptaki... No dobra. Wciąż mnie to bawi. Oparłem się o wrota i parsknąłem śmiechem prosto w jej twarz. Zrobiła coś czego się nie spodziewałem. Podcięła mi nogi dziurawą łydką. Widocznie aż tak nie bolała. Siadała na mnie gdy leżałem na śniegu. Próbowałem się spod niej wyślizgnąć, ale jak na wróbla ważyła dużo. Po chwili przestałem się wiercić.

- Czujesz się usatysfakcjonowana?

- Tak - odparła z uśmiechem.

- Możesz ze mnie zejść?

- Nie.

Przewróciłem oczami. Posunęła się trochę do tyłu dzięki czemu mogłem usiąść. Nadal jednak nie mogłem wstać. Kobiety i te ich głupie humory. Wpadłem na dość głupi pomysł. Musiałbym przejść na strefę bliższego kontaktu. Tym razem mózg stwierdził, że to świetny pomysł. Chyba hormony się czegoś domagały. Dawno nie miały okazji się czymś nacieszyć. Złapałem ją za podbródek i przysunąłem bliżej swojej twarzy. Wyglądała na trochę przestraszoną. W sumie przed chwilą wbiłem jej ołówek w nogę. Poruszyłem sugestywnie brwiami i ją pocałowałem. Przez chwilę czułem jej napięcie, potem jednak zelżało. Widocznie czerpała z tego przyjemność. Objąłem ją w tali i z siebie ściągnąłem. Przerwałem pocałunek. Uśmiechnąłem cynicznie się do dziewczyny i zacząłem przesuwać się w stronę bramy. Rose widocznie przewidziała moje zamiary. Z wściekłością wymalowaną na twarzy wstała z ziemi i ruszyła w moją stronę. Zacisnęła pięści. Tym razem pocałunek nie pomoże. Szybko się podniosłem i wbiegłem przez otwarte wrota stolicy.

Przepchnąłem się przez tłum wesoło śpiewających ludzi. Nad głową latał mi wróbel. Skubana śledziła mnie cały czas. Wbiegłem do jakiejś uliczki. Chyba nigdy mnie tu nie było. Ptak nadal latał nad moją głową. Pchnąłem drzwi i wpadłem do najbliższego sklepu. Dziewczyna uderzyła się w szybę. Tym razem zamiast się z niej śmiać pobiegłem na zaplecze. Wypadłem tylnymi drzwiami przy okazji zderzając się ze śmietnikiem. To było bolesne i śmierdzące przeżycie. Narobiłem nie mało hałasu. Jednak Pani Wróbel chyba mnie nie usłyszała. Otrzepałem się z resztek warzyw i rozejrzałem się. Uliczka ciemniejsza od poprzedniej. Mroczna i śmierdząca czarną magią. Zacisnąłem palce na pasku torby. Nie ma to jak znaleźć się w dawnym królestwie. Obym tylko nie natknął się na jego pachołków. Nie zrozumcie mnie źle. Nie tu mieści się prawdziwa siedziba królestwa. Tutaj mieści się jego siedziba. Tego typa, o którym wspomniałem na początku. Próbowałem sobie przypomnieć jak się stąd wydostać. Chodziłem tymi uliczkami masę razy. Wieki temu. Nie mam pojęcia ile razy się zgubiłem, albo pomyliłem drogę.

W pewnym momencie trafiłem w ślepą uliczkę. Przede mną znajdowały się obskurne drewniane drzwi. Odklejała się od nich fioletowa farba. Nad nimi znajdował się gasnący co chwila różowy neon. Musiałem tu trafić. Moje ciało podświadomie wiedziało gdzie iść. Jeśli niepostrzeżenie przejdę przez bar (to nie możliwe), dam radę wejść do zwykłej knajpy przez zaplecze, a potem prosta droga na zwykłe ulice. To był najgłupszy pomysł w moim życiu. Wziąłem głęboki oddech i pchnąłem drzwi. Skrzypiały tak samo jak dwa lata temu. Ktoś z wnętrza chwycił mnie za nadgarstek i wciągnął do środka. Znalazłem się w środku twarzą w twarz z jakimś śmierdzącym kolesiem. Ponad to wyczuwałem zapach dymu papierosowego, narkotyków i alkoholu. To miejsce nic się nie zmieniło. Facet mnie obwąchał, po czym uśmiechnął się złośliwie.

- Szef chętnie się z tobą zobaczy - rzekł ochrypłym głosem.

- Nie wątpię - mruknąłem wyszarpując nadgarstek z jego uścisku.

- Zaprowadzę, panie Cameron - powiedział mężczyzna wskazując kierunek.

Kątem oka zauważyłem, że zrobił coś na kształt ukłonu. Nadal byłem tu szanowany? Ciekawe. Ruszyłem pierwszy, a on podążył za mną. Przez chwilę poczułem się jak kiedyś. Lepszy od innych. Przeszło mi w chwili gdy znalazłem się na głównej sali. Różowo - fioletowe lampy były jednym źródłem światła. Na kanapach pod ścianami, a także przy stolikach na środku sali siedzieli ludzie. Przy barze także siedziało parunastu. Barmani robili drinki. Z głośników leciała muzyka pop. Na kanapie w rogu sali tuż obok drzwi siedział ON. Końcówki jego pomarańczowych uszu miały kolor fioletowy. Lisich uszu, nie zwyczajnych. Krótkie brązowe, lekko zakręcone włosy rzucały cień na twarz. Wyglądał przyjaźnie, ale ja znałem go lepiej. Wcale nie był przyjazny. Można go określić jako potwora. Rządził tymi ulicami od bardzo dawna. O dziwo siedział sam. Zazwyczaj miał towarzyszkę płci przeciwnej. Czekał na kogoś. Podejrzewałem kogo. Gdy mnie dostrzegł pomachał ręką. Widocznie chciał bym podszedł bliżej. Nie miałem wyboru. Ominąłem stoliki i usiadłem po przeciwnej stronie kanapy. Co jakiś czas zerkałem na chłopaka. Próbowałem skupić uwagę na tancerkach. Jednak ich taniec niezbyt mnie ciekawił.

- Czego chcesz? - zapytałem nie racząc go spojrzeniem.

- O ile mi wiadomo sam tutaj wszedłeś - powiedział patrząc w stronę śmierdzącego kolesia.

- I zaraz sam stąd wyjdę - dodałem wstając.

Król także wstał i położył mi rękę na ramieniu. Właśnie dlatego nienawidziłem bliskości. Przez niego. Zwróciłem wzrok ku górze. Było to spowodowane tym, że górował nade mną wzrostem. Uwierzcie, żaden chłopak tego nie lubi.

- Zabierz tę rękę - warknąłem.

- A co mi zrobisz? - zapytał z kpiącym uśmiechem.

- Nic - odburknąłem odwracając wzrok.

- Właśnie - poczochrał mi włosy. - Dobry jelonek.

Czemu nic z tym nie zrobiłem? Sam nie wiem. Może to przez wspomnienia z przeszłości związane z pracą u niego? Znów klapnąłem na kanapę. Straciłem chęć na robienie czegokolwiek. Nawet kupowanie dupereli. Chłopak także usiadł, tym razem bliżej mnie.

- I tak mnie już raz wkopałeś w sprzeczkę z królem. Czego chcesz tym razem?

- Naprawdę mój drogi, nie chcę od ciebie niczego - mruknął i zaczął bawić się moimi włosami.

- Zostaw mnie - chwyciłem go za nadgarstek.

- Faktycznie masz rację. Chcę czegoś - zgrabnie zabrał rękę z mojego uścisku. - Król musi ci wybaczyć.

-Czy to możliwe? - parsknąłem śmiechem. - Nie.

- Potrzebuję tego.

- Już dla ciebie nie pracuję. Więc nie i jeszcze raz nie - skrzyżowałem ręce na piersi.

- Zrób to jako przyjacielską przysługę - uśmiechnął się przyjaźnie.

- Nie jesteśmy przyjaciółmi - odparłem w wrednym uśmieszkiem. - Nigdy nie byliśmy. Ty byłeś szefem, a ja...

- Współtwórcą tego imperium, który wycofał się w cień i zaczął malować. Błagam cię Justin, nie marnuj swego potencjału na malarstwo.

Chciałem mu odpowiedzieć, że wcale się nie marnuję malując. Przerwał mi jednak pijany facet. Zatoczył się na mnie i oblał jakimś alkoholem. Zerwałem się z kanapy i szarpnąłem za go koszulę. Patrzyłem głęboko w jego rozproszone oczy. Czułem od niego ten smród. Popchnąłem go na miejsce gdzie siedziałem chwilę temu. Lis wstał biorąc szklankę ze stolika. Szkarłatny płyn z jej wnętrza kapnął na podłogę. Wziął mnie pod rękę i zaczęliśmy przemierzać salę. Po drodze szklanka opustoszała i została na tacy jednej z kelnerek. Przeszliśmy przez drzwi dla personelu. Wąski szary korytarz oświetlało białe światło. W porównaniu z tym na sali to raziło w oczy jeszcze bardziej. Idąc wraz z nim czułem się coraz bardziej nieswojo. Minęliśmy drzwi z moim nazwiskiem.

- Co zrobiłeś z moim gabinetem? - zapytałem z zainteresowaniem.

- Wygląda jak wcześniej, tyle że teraz jest tam sterta papierów - otworzył drzwi ze swoim nazwiskiem.

Clark Moorse. Często zapomniałem jakie jest jego prawdziwe imię. Częściej nazywano go Lisim Królem, niż Clark'iem Moorse'm. Zabrał swoją rękę i zasiadł za biurkiem. Klapnąłem na krzesło naprzeciw. Pokój wyglądał jak wcześniej. Część farby odchodziła z sufitu i ścian. Półki wypchane papierami i segregatorami.

- Tej rośliny tu nie było - wskazałem na bambus pod drzwiami.

- Nie było cię tu dwa lata Just, niektóre rzeczy musiały się zmienić - rzekł kładąc nogi na stole.

- Nie jestem Just - mruknąłem robiąc to co on. Zepchnął moje nogi swoimi.

- Brudzisz mi biurko.

- Sam se je brudzisz.

- Ale ja mogę je brudzić. Jest moje.

- No dobra - oparłem się łokcie na blacie. - Czego chcesz tak dokładnie?

- By król znów cię polubił. Potem gdy to osiągniesz....

- Zrobię to co będziesz chciał i znów starci do mnie zaufanie - zakończyłem. - Sam to zrób, albo wyślij jakiegoś pachołka.

Chłopak poruszył się na krześle. Zdjął nogi ze stołu i spojrzał na mnie z powagą. Czułem, że coś się święci i lepiej mu teraz nie przerywać jeśli jeszcze chcę pożyć.

- To musisz być ty. Tobie przebaczy na sto procent. Ja nie dam rady go aż tak bardzo wkręcić. Przecież to ty usidliłeś jego żonę.

- Zamknij się - warknąłem. - To było dawno temu. Ludzie w młodości są głupi.

- Ale jednak to zrobiłeś. Pamiętasz nasze młodzieńcze czasy? Jak zaczynaliśmy z tym biznesem?

- Tak. Przydrożne dziwki - mruknąłem robiąc młynek palcami.

- Właśnie. Zobacz co osiągnęliśmy. Rządzimy tymi ulicami.

- Sam nimi władasz. Ja się przecież wycofałem. Ciągle o tym zapominasz mój drogi.

- Ale teraz możesz wrócić! - powiedział z nadmiernym entuzjazmem. Coś błysnęło w jego oczach.

Odsunąłem się od stołu. Znałem ten błysk. Niebezpieczny i szalony pomysł właśnie grasował w jego głowie, za pewne planując jak wykorzystać moją osobę. Zawsze to robił. Po co wykorzystywać pracowników jak masz Justina? Zacząłem powoli podnosić się z w miarę wygodnego krzesła. Clark jednak zareagował szybciej. Przeskoczył przez biurko i usadził mnie z powrotem. Jego mina nie zwiastowała nic dobrego. Zwłaszcza dla mnie.

- Pójdziesz z jedną z naszych dziewczyn. Król urządza galę. Też tam będę. Przeprosisz go przy wszystkich - opowiedział z szaleńczym uśmiechem.

- Hola hola. Przystopuj. Ja się na nic nie zgodziłem.

- Mam to gdzieś. Poczekaj tu, a ja pójdę po Sally - rzucił wychodząc z pokoju.

Usłyszałem jak zamyka drzwi na klucz. Świetnie. Zacząłem przy nich majstrować. Zamek był jednak antywłamaniowy. Czyli antywychodzący też. Zacząłem szukać innego wyjścia. Okno. Stanowczo za małe i bez klamki otwierającej. Clark to paranoik. Wiem, że to trochę niepokojące, ale ma i dobre strony. Gdzieś tu powinno znajdować się tajne wyjście lub coś w tym stylu. Odsuwanie szafek i półek zajęło mi parę minut. W końcu okazało się, że klapa w podłodze znajduje się pod biurkiem. Otworzyłem ją i wszedłem do środka. Szczęk kluczy. Skoczyłem w dół. Uderzyłem w ziemię z nie małym hukiem. Jedynym światłem było wejście.

- Juustin - głos Lisa bardziej przypominał syk. - Tym razem nie uciekniesz.

Skoczył i znalazł się tuż obok mnie. Szybko podniosłem się z ziemi i wystartowałem. Strasznie dużo biegam tego dnia. Echo kroków niosło się korytarzem. Mimo biegu czułem, że Carl jest blisko. Odwróciłem się. Nie było go. Nagle ktoś podciął mi nogi. Uderzyłem głową o ziemię. Wszystko zaczęło się zamazywać. Nie to, że widziałem coś więcej niż ciemność. Chciałem wstać, ale noga przytrzymała mnie przy ziemi.

- A myślałem, że wyrośliśmy z tej zabawy lata temu - mruknął Król.

- Ja myślałem, że już nie współpracujemy - odparłem wiercąc się pod jego stopą.

- Jednak wszystko się zmienia mój drogi - pochylił się nade mną. Mógłbym go uderzyć w twarz. Nikłe szanse na ucieczkę. - Jak tak szybko znalazłeś się przede mną?

- Sally jest orłem, ja lisem...

- To wiele wyjaśnia.

- Wracając do warunków umowy...

- Nie ma żadnej umowy. Ja idę do zwykłych „ludzi", a ty szukasz kogoś innego. Dobra propozycja prawda?

Zdjął ze mnie nogę. Szybko się poniosłem. Za szybko. Wszystko znów się zamazało. Pod trzymałem się na ramieniu Carla. Wyczułem, że przeszedł go dreszcz. Zabrałem rękę. On jednak chwycił moją dłoń i splótł nasze palce. To chyba był dobry moment by krzyczeć pomocy. Powoli zaczynałem przyzwyczajać się do tej ciemności. Zacząłem grzebać po kieszeniach. Czemu wcześniej nie pomyślałem o latarce? Wyciągnąłem ją i poświeciłem prosto na twarz Lisa. Rumienił się. Przy okazji chyba trochę go oślepiłem. Cały czas mrugał oczami. Skierowałem światło w inną stronę.

- Czyżby nasz król ulic i baron narkotykowy się rumienił? - zapytałem z lekką kpiną w głosie.

- Narkotyki to nie moja działka. A co? Rumienić się nie można? - spytał. Wyczuwałem w jego głosie urażenie.

- Można, ale ty się nie rumienisz - mruknąłem odwracając wzrok.

W odpowiedzi zostałem przyparty do ściany. Była nieprzyjemnie wilgotna. Zapach grzyba unosił się w powietrzu. Zmarszczyłem nos by ograniczyć dostawanie się go do płuc. Lis zdjął moje okulary. Wsadził je do kieszeni swojej marynarki. Chciałem coś powiedzieć. Kłócić się, rozkazać by mnie puścił. Jednak gdy otworzyłem usta on położył mi na nich palec. Uczucie dyskomfortu poszybowało w górę niczym balon z helem.

- Co ty... - zacząłem, ale złapał mnie za podbródek tak, że mówienie czegokolwiek było utrudnione.

- Czy pozwoliłem ci się odzywać? - zapytał znacznie zmniejszając dystans między naszymi twarzami i ogólnie ciałami.
- Wydaje mi się, że nie.

Przez tego głupka nawet nie miałem jak się bronić. Drugą ręką trzymał mój nadgarstek. To przemiany potrzebowałem pełnego skupienia, które teraz było nieosiągalne. Nie ułatwiała tego jego twarz znajdująca się teraz tak blisko, że niemal dotykaliśmy się nosami.

- Zawsze tego chciałeś... - mruknął Lis uśmiechając się delikatnie naruszając moją strefę prywatą aż za bardzo.

Latarka wypadła mi z dłoni. Zderzyła się z ziemią. Lapa pękła, przy okazji gasząc jedyne dostępne światło. Jednak w tym momencie żadne oświetlenie nie było potrzebne.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro