Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

prologue; part one

 Dla Everatie, za zmuszenie mnie do ruszenia dupska.

Gdzieś w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym siódmym.

           Co poniektóre zakątki Brooklynu miały swoje lata. Mieszkali tam starsi ludzie, wychodzący co dzień na spacery ze swoimi wnukami. Obok miały miejsce place zabaw, na którym dzieci od pięciu do około piętnastu lat, bawiły się w co tam chciały, a nikt nie zdołał nikomu przeszkodzić. Sąsiedzi mieszkający tam zawsze oferowali sobie pomoc, a nawet się przyjaźnili.

Jednak nie każda dzielnica miała dane być idealnym miejscem do zamieszkania, a Bucky Barnes i Steve Rogers doskonale o tym wiedzieli — grasowali tam despoci, rabusie wszelkiego rodzaju i prostytutki oferujące swe usługi. Dwójka tychże chłopców zawsze brzydziła się tą stroną ukochanego przez nich Brooklynu. Steve zawsze padał ofiarą ów okrutników z powodu jego niezbyt zdrowego wyglądu, a Buck za każdym razem wyciągał go z kłopotów. 

              Obaj chłopcy byli dla siebie wszystkim — mieli tylko siebie. Mama Rogersa pracowała jako pielęgniarka, a jego tato zginął na froncie pierwszej wojny światowej jeszcze przed narodzinami swego syna. Ojciec Barnesa wysilał się jak mógł, gdzieś na dokach i wracał około godziny dwudziestej pierwszej. Winifred — matka chłopca, była bardzo zajęta domem i jego młodszą siostrą, Rebeccą. 

Co prawda, znali się jakieś trzy lata, ale to nie zmienia tego, że dopełniali się niczym dwie połowy, które miały być złożone w jedną całość i nigdy już nie rozklejone. 

                 Charakteru Steve'a nie da się opisać słowami, a przynajmniej nie "tak o, z góry". Czasami był uparty jak osioł, ale miał naprawdę wielkie serce i mógł zrobić wszystko dla drugiej osoby, chociaż jego sprawność fizyczna i umięśnienie na niewiele mu pozwalały. Na ojczyźnie, rodzinie i przyjaciołach zależało mu najbardziej. Był pełen ideałów, ale również był w cholerę niedocenionym skurczybykiem. Bucky zaś — tutaj też jest dość trudno. Cóż, chłopak był bardzo porywczy, charyzmatyczny, a dziewczęta ganiały za nim jak za nową torebką w jakimś tam sklepie. Miał przepiękną urodę, był uznawany najprzystojniejszym chłopakiem w szkole. Jednak najbardziej trapiło go to, że kiedy on był tym najbardziej faworyzowanym, wszyscy oddalali Steve'a na bok. To sprawiło, że odrzucał zaloty większości młodych dam, no może tylko tych, które nie wpisywały się w jego gust, i zaczął spędzać więcej czasu ze swoim najlepszym przyjacielem.

Chłopcy razem często zakradali się na czyjeś posesje, wchodzili na drzewa, a przynajmniej Bucky, i kradli jabłka, które Sarah Rogers mogła później użyć na swój jabłecznik, którym mogli zajadać się całymi dniami i wciąż by się im nie znudziło. Ich mamy oczywiście nie wiedziały, skąd chłopcy biorą ów owoce, cały czas wmawiano im, że są za "uczciwie zarobione pieniądze". Sami nie wiedzieli, jak ich rodzice mogli kupować te słowa i puścić je w niepamięć myśląc, że to prawda.

Ale cóż mogli robić, kiedy nie mieli tak wielkich ilości pieniędzy? Praktycznie cały swój czas wolny spędzali ganiając się nawzajem po podwórzu pod domem Bucky'ego. Oczywiście wtedy, kiedy Winifred postanowiła nie krzyczeć na nich swoim donośnym głosem, żeby nie deptali po grządkach, które sadziła wcześniej i wkładała w to bardzo dużo pracy. 

        W aktualnym momencie obaj znajdowali się na słynnym placu zabaw — z którego prawie cała reszta dzieci zwiała z powodów osobistych — i siedzieli na ledwo stojących huśtawkach, oglądając się za przechodniami, którzy zapewne wychodzili na spacer poobiedni, albo przedobiedni, zależy.

Lubili wpatrywać się tak w innych, ludzi, aczkolwiek z innej perspektywy wyglądało to bardzo dziwnie i było wręcz śmieszne. Bucky wyobrażał sobie, jak to by było mieć dużo pieniędzy i pozwalać sobie na tak wiele rzeczy; wszelkiego rodzaju zabawki, ubrania, wystroje domu i wiele innych. Steve zaś nie chciał być po tej zamożniejszej stronie. Pasowało mu tak, jak jest, ale nową rzeczą materialną wcale by nie pogardził.

— Co tam u ciebie, Stevie? — Bucky przerwał chwilę milczenia, która panowała pomiędzy nimi przez dłuższy czas. — Coś tu zbyt cicho.

— Hm? Mówiłeś coś? — Z rozmyślań otrząsnął się Rogers i odwrócił głowę od okna jakiejś starszej pani, która przed chwilą podlewała kwiaty na swoim małym balkoniku.

— Nie, wcale, nic — odparł zrezygnowany Barnes. — Zajmij się sobą, przecież ja wcale nic nie mówiłem!

— Ale o co ci chodzi? — dopytał Steve. — Po prostu nie usłyszałem.

— Nudzę się. Chodźmy do domu, może Becca da radę coś nam podsunąć.

Tak, te wakacje spędzali w wyjątkowo nudny sposób.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro