❝childish play❞
Jaka była pierwsza czynność, którą Bucky wykonywał po przebudzeniu? W trakcie roku szkolnego było to chyba pakowanie się do szkoły, ale teraz trwały wakacje, więc było to szybkie zebranie się i pójście po Steve'a. W tym roku jednak rzeczywiście nie mieli się czym zająć, więc przesiadywali na balkonie i rozmawiali o głupotach, biegli po pączki i się tuczyli, ewentualnie organizowali małe wycieczki w okolice Coney Island.
Dzisiaj jednakże znaleźli sobie zajęcie – zachciało im się szarlotki, więc jako że mają durnowate i dziecinne głowy, zaczęli biec do najbliższego jabłkowego sadu, gdzie właściciel akuratnie nie przebywał, także dawało to im idealne pole do małej kradzieży. A może jednak pożyczenia? Kto wie, może kiedyś obydwaj oddadzą.
Udawali się ulicą o godzinie ósmej, z uwagi na fakt iż dwójka miała niestety tendencję do wstawania rano, ale tylko w wakacje, bo komu chce się w dniach szkolnych wstawać o godzinach rannych?
O owej porze na ulicy panował spory ruch, jako że wszyscy starali się dostać do pracy o jak najbardziej punktualnym czasie, więc Steve i Bucky kłopotali się o to, czy właściciel owego wybranego przez nich sadu wciąż siedzi sobie spokojnie w swoim domu i wystawia wzrok przez okno. W sumie, nigdy nie udało się im dorobienia czegoś w stylu "większego napadu", zawsze kradli – albo pożyczali – tyle jabłek, ile zmieściło im się w kieszeniach lub ramionach. Dzisiaj jednak wzięli ze sobą całe wiadro i postanowili, że zrobią sobie zapasy na kilka dobrych miesięcy, jeżeli to w ogóle możliwe.
Przegonili pędzący do pracy tłum i zastali w końcu część Brooklynu zwaną Bensonhurst. Zamieszkiwało tam wielu Włochów, lecz zdarzali się również czyści Amerykanie, którzy dopełniali populację owego fragmentu okręgu brooklyńskiego. Właśnie tam znajdował się cel chłopców — bogaty właściciel, wielce efektowny sad wyposażony w ich wymarzone owoce, ale był jeden istotny minus— ogrodzenie. Było tak wielkie, że przeskoczyć je było sztuką, ba, przejrzeć przez nie było czymś wielkim i niewykonalnym ze wzrostem ich obu, którzy w wieku zaledwie ośmiu lat nie mierzyli wiele, a szczególnie Steve – on miał zbyt niezdrową sylwetkę jak na swoje lata.
Wysoki płot już stał przed nimi, teraz pozostało jedynie – albo aż – wspięcie się na niego, mały rabunek i ucieczka, jeżeli będzie w tym przypadku konieczna. Wypukłe części w ozdobach ogrodzenia pomagały im w przedostaniu się na drugą stronę. Co prawda – Bucky'emu poszło szybciej, bo wiadomo, że to z niego był większy sportsmen, ale w głowie jak narazie wiele nie było.
— No dobra, robimy to tak, że ty tam włazisz, ja trzymam wiadro, ty zrywasz, ja łapię — rozkazał Steve i wskazywał palcem na obiekty, które ich interesują. — Jeżeli nas złapią, biegniemy i nie oglądamy się za siebie, zrozumiano? — Władczym tonem ponownie zawiadomił przyjaciela, co ma robić i chwycił za ceber.
Bucky sprawnie wdrapał się, począł rozbierać drzewo z owoców i powoli zrzucał je do wiadra. Początkowo wydawały straszny huk, który mógł dać ludziom znać, że ktoś włamał się na czyjąś posesję, ale chłopcy starali się tym nie przejmować i kontynuowali robotę. Stanąwszy na jednej z cieńszych odstających gałęzi, chłopak zaczął tracić równowagę, a jabłoń zaczęła chwiać się jak diabli. Zapowiadało się więc tylko na jedno.
Odgałęzienie wydało z siebie potworny trzask łamiąc się przy tym, Bucky zaś w samą porę zdążył cofnąć się do pnia i szybko zlecieć na niższy poziom. Poza lekko obdartym kolanem nic mu nie było, ale nie zwrócił na to uwagi, gdyż właśnie leciał na niego wściekły właściciel.
Chłopak szybko zeskoczył z drzewa i już wspinał się na płot, po którego drugiej stronie stał Steve z napełnionym do połowy wiadrem. Przyjaciele zaczęli szybko biec w stronę mieszkania Bucky'ego, z uwagi na fakt iż tam było im bliżej i szybciej mogli skryć się przed zdenerwowanym do szpiku kości starszym panem, który na dodatek gonił ich z laską w ręku.
— Łobuzy! Złodzieje! Zatrzymać się! — krzyczał.
Przebiegali już piątą alejkę i starali się zgubić człowieka, który urządził przeciwko nim taką gonitwę, aż zorientowali się, że w dobrym końcu go podziali i mogli spokojnie wyjść ze swojej prowizorycznej kryjówki. Przygotowywali się już na fakt, że Winifred Barnes może pociągnąć ich za uszy za to, co właśnie zrobili. I będzie miała do tego całkowite prawo, bo przecież nie przystoi chłopcom w ich wieku kraść cudze jabłka, prawda?
***
W mieszkaniu państwa Barnes panowała obecnie nerwówka – Rebecca przygotowywała się na swój pierwszy rok w szkole, bliźniaki dopiero nauczyły się chodzić i mówić, a mieli już po trzy lata. Mama Bucky'ego sama musiała ogarniać ten chaos w domu, a najstarszy syn, chociaż miał tylko siedem, niespełna osiem lat ganiał po podwórku i tylko zabawa mu w głowie. O pomocy ojca nawet nie myślano, ponieważ pracował zbyt ciężko. Jedyną osobą, która pomagała głowie domu w obowiązkach była chyba Sarah Rogers – mama Steve'a. Chociaż również nie wyrabiała jako pielęgniarka w szpitalu, to zdarzyło się jej przyjść i zaoferować nawet najmniejsze wsparcie w pracach domowych. A co takiego mogło się chłopcom przydarzyć w obecnym momencie? Prawdopodobnie to, że teraz obie ich mamy przesiadywały razem.
Zazwyczaj przynosili swoje jabłka do Sarah i mówili jej, że zostały kupione za wypłatę pana Barnesa, teraz Steve nie miał klucza, żeby zostawić je w domu, a jeżeli pokaże się mamie, od razu wzbudzi podejrzenia.
Weszli do niezbyt przestronnego mieszkania należącego do rodziny Bucky'ego i zostawili swój łup przed drzwiami.
— Jamesie Buchananie Barnesie! Gdzieś ty do jasnego holendra się podziewał?!— Zdenerwowana Winifred podeszła do syna, kładąc dłonie na swojej talii i zniżając głowę, żeby spojrzeć mu w oczy.— Już z dwie godziny na ciebie tu czekamy! Nie myśl sobie, że będziesz mógł znikać jak i kiedy chcesz! O! Witaj, Stevie, napijesz się może herbaty?* — Ostatnie zdanie wypowiedziała już w łagodny sposób i wskazała ręką na jedno z krzeseł w jadalni.
— Co takiego tam robiliście? Martwiłam się bardzo... — powiedziała pieszczotliwie Sarah.
— Yhmmm... Byliśmy u kolegi. — Bucky skłamał, przeklinając siebie za to w myślach.
— Więc co takiego wnieśliście? Widziałam, że macie jakieś wiadro! — pani Barnes po raz kolejny zabrała głos.
— Aaaa... — jąkał się chłopiec.— Kupiliśmy jabłka!
I tu zaczęły się schodki, od razu zrozumiały, że coś jest nie tak.
— Za co? Przecież nie dawałam ci pieniędzy, a wypłata ojca przecież dopiero za tydzień.
Steve już nie umiał wytrzymać i już układał w myślach mowę, którą będą przepraszać własne matki i poszkodowanego sadownika.
— Ukradliśmy je! — krzyknął Rogers i skrzywił twarz, jakby zaraz miał go ktoś uderzyć. Bucky bachnął się otwartą dłonią w twarz i również szykował się na najgorsze.
— Co?! — wykrzyczały zaskoczone kobiety.
— James Buchanan Barnes i Steven G Rogers, natychmiast idźcie je oddać, bo ja przez was problemów mieć nie będę! — Zdenerwowana Winifred wskazała palcem na drzwi, za którymi zaraz oboje chłopców się znalazło.
— Pffth, już nawet syn na jakiego złodzieja czy pijaka nam wyrośnie, po prostu skandal jakiś, no skandal — mamrotała jeszcze pod nosem.
***
Steve i Bucky wracali drogą wstydu z wiadrem owoców, które ukradli oraz skulonymi głowami, jak zbite szczeniaki. Byli już na Bensonhurst – dzielnicy, na której dokonali swego miniaturowego rabunku. Już prawie widzieli charakterystyczne wysokie ogrodzenie i drzewo ze złamaną gałęzią.
— Gdybyś się nie wygadał, to nie mielibyśmy przechlapanego— zaczął James.
— Wolałeś, żeby same się dowiedziały?! Przecież i tak wyszłoby na jaw!— odparł Steve, cały w nerwach.
— Jakoś wcześniej nie wychodziło...
— Kretyn — odpowiedział Rogers, któremu brakowało już argumentów.
Przeszli właśnie przez furtkę dość dużego domu i denerwowali się o to, kto i jak ma zapukać. Nigdy jeszcze nie byli w takiej sytuacji, więc żadne z nich nie wiedziało, co ma się powiedzieć.
— Razem? — spytał Buck
— Razem.
Oboje chwycili za kołatkę i huknęli ją trzy razy o drzwi. Popatrzyli się na siebie przerażonym wzrokiem i zeszli schodek niżej, tak na wszelki wypadek, już byli czerwoni ze wstydu.
— Czego wy tu chcecie? — burknął człowiek w podeszłym już wieku.
— My tylko... Jabłka panu oddać. Te, które wcześniej ukradliśmy — powiedział Bucky i wysunął wiadro w jego stronę.
Sadownik spojrzał na nich sceptycznym wzrokiem i wziął swoją zgubę z trzęsących się rąk chłopaka.
— Lubicie tak zbierać owoce z drzew? —spytał, a chłopcy lękliwie przytaknęli. — Więc już wiem, jak mi to odrobicie.
Takim właśnie sposobem, Steve i Bucky załatwili sobie robotę na resztę wakacji. Całej tej śmiesznej sytuacji przyglądała się dziewczynka z sąsiedniego domu i śmiała się z głupoty chłopców.
***
*charakter Winifred Barnes lekko wzoruję na postaci Molly Weasley z Harry'ego Pottera.
a/n
Okej, zawiniłam, nie napisałam nic od tak długiego czasu. Jedyną moją wymówką jest szkoła, heh, bo co innego?
Staram się, ile mogę, ale mam ograniczony dostęp do laptopa, a nauka zabiera ze mnie życie. Ten rozdział jest napisany BARDZO chaotycznie, próbowałam nowych rzeczy, więc błagam na kolanach – proszę o krytykę konstruktywną i prawdziwe odczucie po przeczytaniu, a nie tylko "super :***** xd <3", bo to nic mi w sumie nie da, a chcę poprawić swój styl.
Tak czy siak, pozdrawiam, M.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro