Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

❝childish play❞

                   Jaka była pierwsza czynność, którą Bucky wykonywał po przebudzeniu? W trakcie roku szkolnego było to chyba pakowanie się do szkoły, ale teraz trwały wakacje, więc było to szybkie zebranie się i pójście po Steve'a. W tym roku jednak rzeczywiście nie mieli się czym zająć, więc przesiadywali na balkonie i rozmawiali o głupotach, biegli po pączki i się tuczyli, ewentualnie organizowali małe wycieczki w okolice Coney Island. 

Dzisiaj jednakże znaleźli sobie zajęcie – zachciało im się szarlotki, więc jako że mają durnowate i dziecinne głowy, zaczęli biec do najbliższego jabłkowego sadu, gdzie właściciel akuratnie nie przebywał, także dawało to im idealne pole do małej kradzieży. A może jednak pożyczenia? Kto wie, może kiedyś obydwaj oddadzą. 

Udawali się ulicą o godzinie ósmej, z uwagi na fakt iż dwójka miała niestety tendencję do wstawania rano, ale tylko w wakacje, bo komu chce się w dniach szkolnych wstawać o godzinach rannych?

O owej porze na ulicy panował spory ruch, jako że wszyscy starali się dostać do pracy o jak najbardziej punktualnym czasie, więc Steve i Bucky kłopotali się o to, czy właściciel owego wybranego przez nich sadu wciąż siedzi sobie spokojnie w swoim domu i wystawia wzrok przez okno. W sumie, nigdy nie udało się im dorobienia czegoś w stylu "większego napadu", zawsze kradli – albo pożyczali – tyle jabłek, ile zmieściło im się w kieszeniach lub ramionach. Dzisiaj jednak wzięli ze sobą całe wiadro i postanowili, że zrobią sobie zapasy na kilka dobrych miesięcy, jeżeli to w ogóle możliwe. 

Przegonili pędzący do pracy tłum i zastali w końcu część Brooklynu zwaną Bensonhurst. Zamieszkiwało tam wielu Włochów, lecz zdarzali się również czyści Amerykanie, którzy dopełniali populację owego fragmentu okręgu brooklyńskiego. Właśnie tam znajdował się cel chłopców — bogaty właściciel, wielce efektowny sad wyposażony w ich wymarzone owoce, ale był jeden istotny minus— ogrodzenie. Było tak wielkie, że przeskoczyć je było sztuką, ba, przejrzeć przez nie było czymś wielkim i niewykonalnym ze wzrostem ich obu, którzy w wieku zaledwie ośmiu lat nie mierzyli wiele, a szczególnie Steve – on miał zbyt niezdrową sylwetkę jak na swoje lata. 

Wysoki płot już stał przed nimi, teraz pozostało jedynie – albo aż – wspięcie się na niego, mały rabunek i ucieczka, jeżeli będzie w tym przypadku konieczna. Wypukłe części w ozdobach ogrodzenia pomagały im w przedostaniu się na drugą stronę. Co prawda – Bucky'emu poszło szybciej, bo wiadomo, że to z niego był większy sportsmen, ale w głowie jak narazie wiele nie było.

— No dobra, robimy to tak, że ty tam włazisz, ja trzymam wiadro, ty zrywasz, ja łapię — rozkazał Steve i wskazywał palcem na obiekty, które ich interesują. — Jeżeli nas złapią, biegniemy i nie oglądamy się za siebie, zrozumiano? — Władczym tonem ponownie zawiadomił przyjaciela, co ma robić i chwycił za ceber.

Bucky sprawnie wdrapał się, począł rozbierać drzewo z owoców i powoli zrzucał je do wiadra. Początkowo wydawały straszny huk, który mógł dać ludziom znać, że ktoś włamał się na czyjąś posesję, ale chłopcy starali się tym nie przejmować i kontynuowali robotę. Stanąwszy na jednej z cieńszych odstających gałęzi, chłopak zaczął tracić równowagę, a jabłoń zaczęła chwiać się jak diabli. Zapowiadało się więc tylko na jedno.

Odgałęzienie wydało z siebie potworny trzask łamiąc się przy tym, Bucky zaś w samą porę zdążył cofnąć się do pnia i szybko zlecieć na niższy poziom. Poza lekko obdartym kolanem nic mu nie było, ale nie zwrócił na to uwagi, gdyż właśnie leciał na niego wściekły właściciel.

Chłopak szybko zeskoczył z drzewa i już wspinał się na płot, po którego drugiej stronie stał Steve z napełnionym do połowy wiadrem. Przyjaciele zaczęli szybko biec w stronę mieszkania Bucky'ego, z uwagi na fakt iż tam było im bliżej i szybciej mogli skryć się przed zdenerwowanym do szpiku kości starszym panem, który na dodatek gonił ich z laską w ręku. 

— Łobuzy! Złodzieje! Zatrzymać się! — krzyczał.

Przebiegali już piątą alejkę i starali się zgubić człowieka, który urządził przeciwko nim taką gonitwę, aż zorientowali się, że w dobrym końcu go podziali i mogli spokojnie wyjść ze swojej prowizorycznej kryjówki. Przygotowywali się już na fakt, że Winifred Barnes może pociągnąć ich za uszy za to, co właśnie zrobili. I będzie miała do tego całkowite prawo, bo przecież nie przystoi chłopcom w ich wieku kraść cudze jabłka, prawda?

***

            W mieszkaniu państwa Barnes panowała obecnie nerwówka – Rebecca przygotowywała się na swój pierwszy rok w szkole, bliźniaki dopiero nauczyły się chodzić i mówić, a mieli już po trzy lata. Mama Bucky'ego sama musiała ogarniać ten chaos w domu, a najstarszy syn, chociaż miał tylko siedem, niespełna osiem lat ganiał po podwórku i tylko zabawa mu w głowie. O pomocy ojca nawet nie myślano, ponieważ pracował zbyt ciężko. Jedyną osobą, która pomagała głowie domu w obowiązkach była chyba Sarah Rogers – mama Steve'a. Chociaż również nie wyrabiała jako pielęgniarka w szpitalu, to zdarzyło się jej przyjść i zaoferować nawet najmniejsze wsparcie w pracach domowych. A co takiego mogło się chłopcom przydarzyć w obecnym momencie? Prawdopodobnie to, że teraz obie ich mamy przesiadywały razem. 

Zazwyczaj przynosili swoje jabłka do Sarah i mówili jej, że zostały kupione za wypłatę pana Barnesa, teraz Steve nie miał klucza, żeby zostawić je w domu, a jeżeli pokaże się mamie, od razu wzbudzi podejrzenia.

Weszli do niezbyt przestronnego mieszkania należącego do rodziny Bucky'ego i zostawili swój łup przed drzwiami.

 — Jamesie Buchananie Barnesie! Gdzieś ty do jasnego holendra się podziewał?!— Zdenerwowana Winifred podeszła do syna, kładąc dłonie na swojej talii i zniżając głowę, żeby spojrzeć mu w oczy.— Już z dwie godziny na ciebie tu czekamy! Nie myśl sobie, że będziesz mógł znikać jak i kiedy chcesz! O! Witaj, Stevie, napijesz się może herbaty?*   — Ostatnie zdanie wypowiedziała już w łagodny sposób i wskazała ręką na jedno z krzeseł w jadalni. 

  — Co takiego tam robiliście? Martwiłam się bardzo... — powiedziała pieszczotliwie Sarah.

— Yhmmm... Byliśmy u kolegi. — Bucky skłamał, przeklinając siebie za to w myślach. 

  — Więc co takiego wnieśliście? Widziałam, że macie jakieś wiadro! — pani Barnes po raz kolejny zabrała głos.

— Aaaa... — jąkał się chłopiec.— Kupiliśmy jabłka!

 I tu zaczęły się schodki, od razu zrozumiały, że coś jest nie tak.

 — Za co? Przecież nie dawałam ci pieniędzy, a wypłata ojca przecież dopiero za tydzień. 

Steve już nie umiał wytrzymać i już układał w myślach mowę, którą będą przepraszać własne matki i poszkodowanego sadownika. 

  — Ukradliśmy je! — krzyknął Rogers i skrzywił twarz, jakby zaraz miał go ktoś uderzyć. Bucky bachnął się otwartą dłonią w twarz i również szykował się na najgorsze.

— Co?! — wykrzyczały zaskoczone kobiety.  

 — James Buchanan Barnes i Steven G Rogers, natychmiast idźcie je oddać, bo ja przez was problemów mieć nie będę! — Zdenerwowana Winifred wskazała palcem na drzwi, za którymi zaraz oboje chłopców się znalazło.

  — Pffth, już nawet syn na jakiego złodzieja czy pijaka nam wyrośnie, po prostu skandal jakiś, no skandal — mamrotała jeszcze pod nosem.

 ***

          Steve i Bucky wracali drogą wstydu z wiadrem owoców, które ukradli oraz skulonymi głowami, jak zbite szczeniaki. Byli już na Bensonhurst – dzielnicy, na której dokonali swego miniaturowego rabunku. Już prawie widzieli charakterystyczne wysokie ogrodzenie i drzewo ze złamaną gałęzią. 

— Gdybyś się nie wygadał, to nie mielibyśmy przechlapanego— zaczął James.

 — Wolałeś, żeby same się dowiedziały?! Przecież i tak wyszłoby na jaw!— odparł Steve, cały w nerwach.

— Jakoś wcześniej nie wychodziło...

— Kretyn — odpowiedział Rogers, któremu brakowało już argumentów.

Przeszli właśnie przez furtkę dość dużego domu i denerwowali się o to, kto i jak ma zapukać. Nigdy jeszcze nie byli w takiej sytuacji, więc żadne z nich nie wiedziało, co ma się powiedzieć.

— Razem? — spytał Buck

— Razem. 

Oboje chwycili za kołatkę i huknęli ją trzy razy o drzwi. Popatrzyli się na siebie przerażonym wzrokiem i zeszli schodek niżej, tak na wszelki wypadek, już byli czerwoni ze wstydu.

— Czego wy tu chcecie? — burknął człowiek w podeszłym już wieku.

— My tylko... Jabłka panu oddać. Te, które wcześniej ukradliśmy — powiedział Bucky i wysunął wiadro w jego stronę.

Sadownik spojrzał na nich sceptycznym wzrokiem i wziął swoją zgubę z trzęsących się rąk chłopaka.

— Lubicie tak zbierać owoce z drzew? —spytał, a chłopcy lękliwie przytaknęli. — Więc już wiem, jak mi to odrobicie.

Takim właśnie sposobem, Steve i Bucky załatwili sobie robotę na resztę wakacji. Całej tej śmiesznej sytuacji przyglądała się dziewczynka z sąsiedniego domu i śmiała się z głupoty chłopców. 

***

*charakter Winifred Barnes lekko wzoruję na postaci Molly Weasley z Harry'ego Pottera.

a/n

Okej, zawiniłam, nie napisałam nic od tak długiego czasu. Jedyną moją wymówką jest szkoła, heh, bo co innego?

Staram się, ile mogę, ale mam ograniczony dostęp do laptopa, a nauka zabiera ze mnie życie. Ten rozdział jest napisany BARDZO chaotycznie, próbowałam nowych rzeczy, więc błagam na kolanach – proszę o krytykę konstruktywną i prawdziwe odczucie po przeczytaniu, a nie tylko "super :***** xd <3", bo to nic mi w sumie nie da, a chcę poprawić swój styl.

Tak czy siak, pozdrawiam, M.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro