[1/2]
Pamiętam nasze pierwsze spotkanie, chociaż Ty nawet nie podniosłeś głowy.
To był środek lata. Powietrze pachniało słońcem i lodami truskawkowymi, którymi zajadały się biegające po parku dzieciaki. Tego dnia wypuszczono mnie ze szpitala, bym odetchnął świeżym powietrzem.
Zapamietałem każdy szczegół tamtej chwili; od słońca, które ze wszystkich sił starało się przedrzeć przez grube liście parkowych drzew, do drewnianej ławki, identycznej jak wiele innych, ustawionych wzdłuż tej alejki. Lecz ta jedna była dla mnie wyjątkowa - bo to na niej skąpany w złoto-zielonych promieniach siedziałeś Ty.
Niby nic niezwykłego, prawda? W końcu codziennie można zobaczyć jakąś przypadkową osobę siedzącą w parku i chroniącą się przed słońcem pod koronami drzew. Jednak muszę Ci powiedzieć, że ten moment na zawsze odmienił moje niezbyt interesujące i monotonne życie.
Twoje blond włosy opadały na delikatną twarz jasnymi wodospadami. Pod baldachimem czarnych rzęs i grzywki ukrywały się oczy, tak błyszczące, że złote promienie słońca mogły się schować z zazdrości. Na Twoich kolanach leżała otwarta książka. Te cudowne, ciemne zwierciadła duszy połykały każdą stronę, każde zdanie, jakby tylko to dla nich istniało.
Byłeś piękny.
Stałem tam pewnie kilka minut, ale dla mnie były to godziny. Dopiero jakaś staruszka o miłej, pomarszczonej od wieku twarzy zapytała, czy wszystko ze mną w porządku. Jestem jej za to w pewien sposób wdzięczny. Gdyby nie ta kobieta, stałbym pewnie bez ruchu na środku alejki do momentu, w którym skończyłbyś lekturę. Nie wyobrażam sobie, byś wcześniej oderwał wzrok od białych kartek.
Żal mi było Cię zostawiać, jednak nie miałem odwagi podejść. Postanowiłem po prostu, że utrwalę ten widok w swoim słabym sercu, by dał mu siłę na dalsze bicie.
Wiedziałem, że należymy do innych światów. Ty z radością patrzyłeś na strony książek, miałeś przed sobą całe życie, a każda z dróg stała dla Ciebie otworem. Ja mogłem tylko w głębi duszy Ci zazdrościć.
Nie mieliśmy ze sobą niczego wspólnego. Twoje oczy błyszczały, a moje, ozdobione siwymi półkolami przypominały matowe czarne dziury. Nawet coś tak błahego jak kolor włosów pokazywał, jak wielka jest różnica między nami: mój przeciętny brąz, Twój anielski odcień blondu.
Jednak myśl, że padają na nas te same promienie słońca i oddychamy tym samym parkowym powietrzem w jakiś sposób mnie pocieszyła.
Miałem nadzieję, że będziesz częściej tu przychodził. Naprawdę chciałem zobaczyć Cię jeszcze raz i może to stało się moją motywacją do wstawania każdego dnia ze szpitalnego łóżka.
~♣~
Drugi raz spotkaliśmy się w moim szpitalu, na początku jesieni.
Nie spodziewałem się ani Twojej obecności, ani tego, że moje serce zabije szybciej na Twoj widok.
Gdy wszedłem do swojej sali, klęczałeś przy łóżku siedmiolatka, który trafił tu poprzedniego dnia. Później dowiedziałem się, że spadł z murka, uderzając głową w krawężnik. Z rozmów lekarzy wynikało, że mógł nie przeżyć.
A pewnie wydarzyło się to, gdy grał z przyjaciółmi w gry, w które ja też zawsze chciałem zagrać. Albo zakładał się o to, kto dalej wykopie piłkę. Pewnie wygrał, kopiąc tak mocno, że wyleciała poza boisko otoczone tym nieszczęsnym murkiem i musiał po nią pójść.
Pomimo jego wypadku, zazdrościłem mu tego zwykłego życia, bo moje nigdy nie mogłoby takie być.
A Ty?
Klęczałeś przy jego łóżku. Płakałeś, a Twoje łzy zostawiały ciemniejsze plamy na białej, szpitalnej pościeli.
Teraz Twoje oczy nie błyszczały. Pomimo łez były smutne i zamglone, na co moje serce ścisnęło się niebezpiecznie mocno. Sam nie wiedziałem, czy ten ból spowodowało nasilenie się choroby, czy widok kryształowych kropli, płynących po Twoich nieskazitelnych policzkach.
Widząc Cię, sam miałem ochotę płakać, chociaż nie robiłem tego od wielu lat. Nawet jeśli wtedy nie znałem nawet Twojego imienia, to widok Twojej zrozpaczonej twarzy był dla mnie boleśniejszy niż wszystko, czego do tej pory doświadczyłem.
- Dlaczego... - szepnąłeś, a to jedno słowo na zawsze wyryło się w moim sercu, jak czarny tatuaż na skórze. To pierwsze słowo, jakie przy mnie opuściło twoje malinowe usta i naprawdę, przysięgam na wszystko oprócz siebie, że nigdy nie słyszałem piękniejszej muzyki.
Bo gdybym przysiągł na Oh Sehuna, to ta przysięga byłaby zbyt nietrwała, by nazwać ją prawdziwą.
W nagłym przypływie odwagi podszedłem i stanąłem zaraz obok Ciebie. Wmawiałem sobie, że moje działania są spowodowane tym, że nie mogłem pozwolić, by szpitalna pościel całkiem zamokła. To jednak nie była prawda i nikogo nie oszukałbym tak słabym kłamstwem.
Nie wiem, jak znalazłem w sobie wystarczającą ilość śmiałości by podejść do Ciebie i delikatnie położyć dłoń na Twoim ramieniu. Czułem się tak, jakbym robił coś zakazanego. Zwykły śmiertelnik dotykał drżącego anioła.
Byłeś taki delikatny. Wydawało się, że nawet pyłek dmuchawca jest mniej subtelny od Ciebie. Cofnąłem dłoń, bojąc się, że zrobię Ci krzywdę samym muśnięciem.
Uniosłeś głowę. Próbowałeś ukradkowo utrzeć łzy.
- Kim jesteś? - Spytałeś, pociągając nosem i patrząc na mnie zaskoczony. Twoje oczy były najpiękniejszymi kryształami, jakie było mi dane ujrzeć.
Nie wiedziałem, jak powinienem odpowiedzieć na Twoje pytanie. Może nie czułem przywiązania do swojego imienia, a może po prostu patrzenie na Ciebie odbierało mi zdolność do logicznego myślenia?
Odpowiedź padła z moich ust po długiej ciszy.
- Nikim ważnym. - Chciałem, by mój głos był delikatny, ale przez to, że dawno z nikim nie rozmawiałem z moich ust wydobył się tylko chrapliwy dźwięk. - Nie płacz. On by tego nie chciał. - Pokazałem ruchem dłoni chłopca podłączonego do kroplówki.
Pokiwałeś głową, ale po Twoich wcześniej osuszonych policzkach znów popłynęły łzy. Miałem ochotę je otrzeć, ale bałem się, że nawet tak delikatny ruch stłucze Cię jak najdelikatniejszą porcelanę.
-Ale on... - Nagle Twoim ciałem wstrząsnął dreszcz, a Ty wybuchnąłeś jeszcze głośniejszym płaczem.
Nie mogłem znieść tego widoku. Wolałbym umrzeć, niż patrzeć na Twoje cierpienie!
Zanim pomyślałem, co ja w ogóle wyprawiam, objąłem Cię, kładąc dłonie na Twoich plecach. Zaraz po tym ruchu poczułem, jak Twoje mięśnie się spinają i od razu pożałowałem tego ruchu. Bałem się, że Cię wystraszyłem, albo uznałeś mnie za dziwaka lub zboczeńca. Chciałem się odsunąć, jednak niespodziewanie rozluźniłeś się i ukryłeś śliczną twarz w mojej koszulce.
Tego się nie spodziewałem.
Czułem ogłaszające bicie swojego serca, jednak nie mogłem nic z tym zrobić. Gdy Twoje dość drobne ciało drżało, wtulone w moją klatkę piersiową, czułem się tak, jakbym miał dostać zawału. Co biorąc pod uwagę stan mojego zdrowia było bardziej niż niepokojące.
Nie wiem, ile czasu minęło, zanim się uspokoiłeś. Może kilka minut, a może parę godzin. Nie wiem, w tamtym momencie nie myślałem trzeźwo. Byłem otumaniony emocjami i przyjemnym zapachem, który Cię otaczał.
W końcu jednak odsunąłeś się, ocierając twarz.
-Przepraszam - wydukałeś. - Zazwyczaj nie wypłakuję się obcym na ramieniu.
Dowcipem próbowałeś ukryć wstyd. To było nawet urocze.
-Nic nie szkodzi. Każdy potrzebuje czasem wsparcia - powiedziałem słabo.
Odwróciłeś głowę, wpatrując się w łóżko nieprzytomnego braciszka.
-Po prostu nie umiem sobie wyobrazić życia bez niego. - Twoje oczy były smutne, a jednak nieskazitelnie piękne. - Jeśli coś pójdzie nie tak przy operacji... - powiedziałeś, a Twój głos się załamał przy ostatnim słowie.
-Spokojnie - powiedziałem ze ściśniętym gardłem. - Jest nadzieja, że wszystko jakoś się ułoży. Jest nadzieja - powtórzyłem, czując, jak coś we mnie drga.
Dla mnie nie było nadziei.
Szybko jednak pozbyłem się tej myśli i nie dałem po sobie pokazać, że sam właśnie przeszedłem krótkotrwały mentalny kryzys.
Zresztą, moją uwagę szybko przyciągnąłeś Ty.
Twoje oczy ciągle były przymglone ze smutku, ale nagle się uśmiechnąłeś.
Wiedziałem, że sztucznie, a jednak był to najpiękniejszy widok w moim niezbyt długim życiu, pełnym przyjmowania leków i codziennych badań.
Zrobiło mi się duszno.
-Masz rację - powiedziałeś, wycierając policzki. - Jest nadzieja. Muszę się jej trzymać. - Spojrzałeś na mnie, a teraz do uczuć kłębiących się w tych zwierciadłach duszy dołączyła jeszcze... wdzięczność? - Od tej chwili jesteś dla mnie kimś ważnym, więc... jak masz na imię?
Miałem nadzieję, że nie wrócisz do tego tematu. Cóż, najwyraźniej się myliłem.
- Nie musisz mnie zapamiętywać. Szybko zniknę - wymigałem się od odpowiedzi obojętnym tonem.
Może i sobie to wmówiłem, ale naprawdę, śmierć była dla mnie takim tematem jak pogoda. Nikt o niej nie rozmawia, bo każdy może spojrzeć za okno i jak na dłoni widać, co się święci.
- Ale ja chcę pamiętać. - Pomimo śladów łez w Twoich oczach czułem się tak, jakby to spojrzenie przebijało mnie na wylot.
-...Jesteś strasznie blady. Może usiądziesz? - Mój głos trząsł się z emocji, a serce zakuło, gdy pokiwałeś głową na znak zgody. Nie zareagowałeś na zmianę tematu. Nie skomentowałeś tego, że to ja zapewne jestem bledszy od ciebie.
Jakoś podświadomie chciałem odciągnąć Cię od brata. Widziałem, że Twój wzrok często wędruje w jego stronę, a wtedy wargi mocniej się zaciskają, jakby tłumiły szloch. Chciałem, byś był szczęśliwszy; byś na chwilkę o nim zapomniał.
-Chodź ze mną.
Poprowadziłem Cię do mojego ,,pokoju".
Łóżko i komoda w rogu szpitalnej sali były całym moim domem, to tu spędziłem większość swojego życia. Nie wiem, czy było mi tu dobrze. Nigdy nie spałem w innym, bardziej miękkim łóżku, nie miałem jak tego porównać.
- W końcu nie powiedziałeś jak masz na imię. - Twój anielski głos zagłuszył na chwilę ciszę panującą na sali, przerywaną tylko pikaniem aparatur i cichymi oddechami innych pacjentów.
Byłeś uroczo uparty.
- Sehun. Oh Sehun - wyznałem w końcu.
Imię, to tylko nazwa czegoś co istnieje. Nazwa, która nic nie zmienia, ona po prostu jest.
Róża pod inną nazwą pachniałaby tak samo.*
Czy musiałem podawać Ci swoje imię, jeżeli nazywa coś, co niedługo przestanie istnieć?
-Miło mi, Sehun. Możesz mi mówić Luhan.
Po tym jednym zdaniu, moje ciało zalała cała fala dreszczy. Nie wiedziałem, czy piękniejsze jest moje imię na Twoich wargach, czy to, jak niebiosa nazwały swoje dziecko.
-Luhan? Śliczne - odpowiedziałem. Takie proste, niewyszukane słowa, a sprawiły, że mogłem znów podziwiać kąciki Twoich ust uniesione ku górze.
~♣~
Od tego czasu przychodziłeś do szpitala codziennie. Kiedy Twój brat spał, siedziałeś na moim łóżku, opierając głowę o moje ramię i rozmawiając ze mną.
Czy to źle, że chciałem Cię nazywać ,,Moim Luchanem"?
Chociaż tematy naszych rozmów nie były zbyt istotne, kochałem te konwersacje. Opowiadałem Ci o swoim życiu, niezbyt licznych pasjach, chorobie. Jestem ciekawy, czy jeszcze pamiętasz moje słowa. Nawet jeśli nie, to do tej pory jestem Ci wdzięczny, Luhan. Byłeś pierwszą osobą, która chciała tego wysłuchać.
Stan Twojego brata po operacji stopniowo się poprawiał. Było wiadać jak na dłoni, że silny chłopiec wyzdrowieje, przynajmniej na tyle, by znów móc prowadzić normalne życie.
Nadal byłem o niego zazdrosny. Nie tylko dlatego, że będzie mógł znowu zakładać się z kolegami, których ja nigdy nie miałem.
Bo niby jak, skoro ludzie na moim piętrze przychodzili i odchodzili, a cmentarz niedaleko szpitala szybko się zapełniał?
Bardziej chodziło o Twoją dłoń, delikatnie i z troską głaskającą włosy siedmiolatka.
Chciałem dla tego dzieciaka dobrze, naprawdę. W końcu cmentarz był prawie pełny, kolejna dusza nie musiała na nim zamieszkiwać... jednak w głębi serca wiedziałem, że gdy on opuści szpital, Ty razem z nim znikniesz z mojego życia. A to wykończyłoby mnie szybciej niż choroba.
Bo jak miałbym teraz wytrzymać bez Twojego miękkiego głosu, który tak cudownie wymawiał moje imię? Albo bez tego delikatnego zapachu kwiatu lipy? Tak słabego, że pierwszy raz poczułem go dopiero wtedy, gdy zasnąłeś przy łóżku brata... Odważyłem się wtedy wziąć Twoje lekkie ciało w ramiona i zanieść na wolne łóżko. Wybłagałem też pielęgniarki, by pozwoliły Ci zostać na noc. Wiesz, chyba mnie posłuchały z litości. Coś w rodzaju ostatnia wola umierającego, ale czułem, że robię dobrze. Nawet jeśli dla Ciebie byłem tylko znajomym, w najlepszym wypadku przyjacielem, nic nie mogłem zrobić z tym, że chciałem się o Ciebie troszczyć.
Ech, miłość. To ona mnie zabije, czy pieprzona kardiomiopatia?
~♣~
Zakończenie lata zostało podkreślone przez pojawienie się kolorów bursztynu na liściach. Nadszedł dzień, którego się tak bałem.
Misugi, bo zdradziłeś mi imię brata, wychodził ze szpitala. Był takim radosnym dzieckiem. Czarne włosy wymagające podcięcia wpadły mu do dużych oczu, ale on i tak uśmiechał się, pociągając nosem przez pierwsze jesienne przeziębienie.
Myślę, że bardziej wrażliwe kobiety mógłby płakać, widząc tę scenę. Rodzeństwo, idąc białym szpitalnym korytarzem patrzyło na siebie z przywiązaniem w oczach. Misugi jedną ręką ściskał dużego pluszowego miśka, a drugą Twój palec wskazujący zamiast po prostu trzymać Cię za rękę. Wasze uśmiechy miały w sobie najpiękniejszą magię.
Zawsze ruszały mnie uśmiechy wypełnione miłością. W szpitalu miałem okazję je widywać. Wtedy często widniała w nich też ulga. Na moim oddziale jednak przeważały szlochy, pusty wzrok i smutek. Tym bardziej się cieszyłem, że nie będziesz musiał przez to przechodzić. Widziałem w życiu zbyt wielu smutnych ludzi. Nie chciałem, byś do nich dołączył.
Uśmiechałeś się tak ślicznie.
A ja miałem ochotę płakać, bo odchodziłeś.
~♣~
Zaczynała się zima. Świat pachniał mrozem i tęsknotą.
Dzień po operacji wszczepienia do mojej klatki piersiowej jakiegoś ustrojstwa, które miało uchronić mnie przed zawałem obudziłem się około wczesnego południa.
W oczy poraziła mnie jasność. Szybko znalazłem powód; za oknem było całkiem biało. Bielej niż w szpitalu, co mocno mnie zaskoczyło, a z drugiej strony wydało się piękne.
Ten widok nie był pierwszą niespodzianką.
Drugą, jeszcze piękniejszą, była Twoja dłoń, głaszcząca mnie po czekoladowych, rozczochranych włosach i ten delikatny zapach lipy, utrzymujący się w twoim otoczeniu. Nawet, jeśli te drzewa były teraz przykryte kołdrą śniegu.
Gdy otworzyłem oczy, zabrałeś szybko dłoń, jakby przestarszony.
- Sehun! Obudziłeś się... - Stwierdziłeś cicho, lekko się pesząc i odwracając wzrok. A mnie jak zawsze przeszedł prąd, gdy wypowiedziałeś to imię. Z różowymi policzkami wyglądałeś tak uroczo, że moje serce zabiło szybciej, jakby w synchronizacji z przyjemnymi dreszczami.
- Wróciłeś, Lu. - Mój głos był taki niski i ochrypły w porównaniu z Twoim: cudownym i miękkim jak najdelikatniejszy śnieżny puch.
-Wróciłem.
-Misugi znowu spadł z murka? - Nie chciałem, by mój ton miał w sobie tę gorycz, ale moje serce nie dopuszczało do siebie tego, że ten anioł mógł przyjść tu dla mnie. Nie zasługiwałem na taką łaskę, mimo, że pragnąłem jej całym sobą.
-Nie, Sehun. Wróciłem do... do ciebie - powiedziałeś, a moje serce znów zatrzepotało. - Dowiedziałem się o operacji... martwiłem się.
Naprawdę wariowałem przez Twoją bliskość, a przez mój umysł przechodziły tysiące myśli na sekundę, gdy kontynuowałeś.
-Jestem strasznie zmęczony - zacząłeś. - Miałbyś coś przeciwko, jeśli położyłbym się koło ciebie...? Znaczy jeśli nie chcesz... - Odwróciłeś wzrok, znowu uroczo zarumieniony.
- Chodź tu.
Tylko tyle byłem w stanie wydusić, bo moje gardło było boleśnie ściśnięte. Nawet przez myśl mi przeszło, że to właśnie przez uduszenie zginę, nie kardiomiopatię.
Wyciągnąłem nieco ręce, tak, by Cię lekko objąć, a Ty położyłeś się obok na wąskim szpitalnym łóżku, opierając się potylicą o moje ramię.
Delikatny zapach lipy i ciepło twojego ciała, którego nie był w stanie powstrzymać cienki materiał koszuli były uzależniające.
Już po kilku minutach Twój oddech stał się spokojny i równomierny. Spałeś, taki niewinny w moich ramionach, a Twoje wątłe ciało wydawało się jeszcze subtelniejsze.
Niby mocno cię obejmowałem, upajając się zapachem lipy, ale z drugiej strony czułem, że jesteś wątły i ulotny. Niczym ptak, którego spłoszy każdy szelest; porcelanowa figurka, którą stłucze najmniejsze uderzenie. Niby tu byłeś, a jednak czułem się tak, jakby to było tylko przewidzenie.
Niepewny jak moja przyszłość.
Znowu przypomniałem sobie, jak łatwo mogę to wszystko stracić. Wystarczy większy stres i nigdy więcej nie zobaczę Cię z książką w ręku. Nigdy więcej nie obudzę się z Twoją dłonią we włosach, ani nie poczuję zapachu lipy.
Po raz pierwszy od dawna zabolał mnie fakt, że gasnę. A jeszcze bardziej przeszkadzało mi to, że wiedziałem dlaczego ta świadomość jest bolesna, a nie potrafiłem nic z tym zrobić.
Nie oszukujmy się. Takie rzeczy jak dopiero co wszczepiony w moją klatkę piersiową kardiowerter-defibrylator tylko nieznacznie wydłużały moje życie.
Może i mógłbym spróbować zdobyć inne serce. Przeszczep nie był niewykonalny. Pamiętam, że jeszcze kilka lat temu byłem gotów to zrobić i może gdybym wtedy znalazł dawcę, dziś nie leżałbym na szpitalnym łóżku.
Jednak co z tego, że bym żył? Nie kochałbym wtedy swoim sercem, tylko cudzym. Sztuczny organ wydaje się jeszcze gorszy; jak miałbym żyć wiedząc, że podtrzymuje je jakiś kawałek złomu?
Dziś zacząłem wątpić w to, czy jestem gotowy na śmierć.
Wcześniej było mi obojętne, kiedy odejdę, jednak teraz miałem dla kogo żyć. Nie chciałem Cię opuszczać, Lu.
Z pomiędzy moich warg wyrwało się westchnienie.
Twoje miękkie, prawie srebrne włosy nawijałem na długie palce, bawiąc się nimi. Spojrzałem na Twoją twarz. Twarz, która należała do anioła.
Przez nieszczelne okno wpadł zimny podmuch wiatru, więc przykryłem nas kocem.
- Dobranoc, Lu - szepnąłem, całując Cię lekko w czoło i zamykając oczy. - Dziękuję za to, że mogę cię kochać.
Jeszcze nigdy nie spałem tak dobrze jak tamtej nocy...
I po raz pierwszy naprawdę chciałem się obudzić następnego dnia.
~♣~
*troszkę zmieniony cytat z ,,Romea i Julii", dramatu Shakespeare'a.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro