VI. Rycerski uczynek
Więzień przeczołgał się kawałek po wilgotnym klepisku i odnalazł drżącymi palcami to miejsce, gdzie bezustannie, w równych odstępach czasu, z sufitu skapywała woda, tworząc niewielką kałużę. Teraz też wyczuł kroplę, która zamiast na ziemię spadła na jego palce. Podsunął się bliżej i złożył dłonie, chcąc nabrać w nie trochę chłodnej wody; ta jednak od razu uciekała, otworzył więc usta i łapał kolejne krople bezpośrednio na suchy język.
Przed chwilą się obudził. Zawsze, kiedy się budził, miał sucho w ustach... Chociaż nie, przecież kiedyś wcale nie znał tego uczucia. Nie musiał spać na ubitej glebie imitującej podłogę, otoczony z czterech stron kamiennymi ścianami. Niegdyś nie budził się wcale w nieprzeniknionej ciemności, głodny i zlękniony. Kiedyś był rycerzem.
Kiedy wtrącono go do celi, stracił swoją piękną zbroję, płaszcz i miecz, przez prawie cały czas był więc dodatkowo skostniały z zimna. Przed chłodem bijącym od sześciu ścian chroniła go tylko przeszywanica i rajtuzy - jedno i drugie zresztą brudne teraz od ziemi. Dawno już nie był w takim stanie. Denerwował się, że pragnienie zmuszało go do spijania brudnej wody kapiącej z sufitu, że mimowolnie płakał i drżał, kiedy nie mógł spać, albo że momentami mówił do siebie. Przynajmniej nikt go takiego nie oglądał - brudnego, zrozpaczonego, ze skołtunionymi włosami i nieogoloną twarzą. Na pewno miał jeszcze swój honor. Starał się nie zapominać o tym nawet wtedy, gdy na klęczkach łapał do ust pojedyncze krople, jedną po drugiej.
Sam nie wiedział, jak długo tu był - zdawało mu się, że co najmniej dwa tygodnie. W ciemnicy nie było czasu, tylko mrok, kapanie wody, jego własny smród i cała reszta nieprzyjemności. Jedzenie przynoszono mu trzy razy, za jednym nawrzeszczał jednak na strażnika i podejrzewał, że przez to nie dostał nic więcej. A może o nim zapomnieli? Może miał umrzeć w tej klitce, w celi tak małej, że nie mógł nawet położyć się płasko na ziemi. Raz spróbował w poprzek, ale woda z sufitu kapała mu wtedy na nogi albo twarz - w zależności od ułożenia. Jedyne, co mógł tu robić, to myślenie. Raz zaśpiewał, ale słuchanie własnego głosu w ciszy sprawiło tylko, że poczuł się jeszcze bardziej samotny i bezradny. Jak w ogóle mógł pozwolić się tu zamknąć? Jak mógł być taki głupi? Wtedy, w sali reprezentacyjnej Łzawej Twierdzy wydawało mu się to logiczne. Tego wymagano od rycerza, by chronił starców, dzieci i niewiast. A więc chronił! Chciał obronić słodką księżniczkę Elyenne przed ślubem ze starym lordem Riversem! Ona wszak nawet nie wiedziała, że to dla niej zaplanowano, potraktowano ją niczym okup do spłacenia. On pragnął jej pomóc... A teraz pluł sobie przez to w brodę. Za długo uganiał się za tą chichoczącą laleczką w aksamitach, za tą głupią lilią. Zapomniał, co znaczy sokół w jego herbie, co znaczą jego szpony i ostry dziób. Księżniczka nigdy nawet nie zgodziła się pójść z nim do łoża, bo była zbyt przestraszona, że tatulek mógłby się dowiedzieć. I gdyby wzięli ślub, pewnie byłoby tak samo.
Rycerz usiadł pod ścianą i podkulił nogi do piersi. Ta woda smakowała rynsztokiem; może jego cela znajdowała się tuż pod Łzawym Strumieniem?
– A ty śmierdzisz rynsztokiem, sir – powiedział sobie. Robił to czasem, żeby nie zapomnieć, jak się formułuje słowa. – I to przez miłość do dziewki tępej jak kij od miotły. Ty durniu, przecież nigdy jej tak naprawdę nie kochałeś...
Im więcej o tym myślał, tym silniej czuł, że to prawda. Nie kochał księżniczki i nie przepadał za swoim nadętym giermkiem, który ciągle za nim łaził, a gdy przyszło co do czego, to uciekł jako pierwszy. Jeśli znowu spotka tego dzieciaka, to osobiście dopilnuje, żeby tem nigdy więcej nie pojawił się w zamku. Ale najpierw on sam musiałby opuścić celę.
Więzień oparł policzek o ścianę i chyba zasnął. Nie był pewien, bo od dawna sen i jawa wyglądały dla niego tak samo - były ciemne i nieprzyjemne. W każdym razie po jakimś czasie całą tę monotonnię przerwał jakiś hałas. Mężczyzna utkwił wzrok w tej części mroku, skąd dochodziły dźwięki i zadrżał. Ktoś otwierał drzwi. Po chwili do środka po raz pierwszy od dawna wpadło słabe światło pochodni, na co były rycerz musiał zasłonić oczy rękami. Pomyślał, że to albo nowa porcja jedzenia, albo zaproszenie na egzekucję. A potem usłyszał kobiecy głos.
– Sir Arlanie?
Dawno nikt się tak do niego nie zwracał. Właściwie od dawna nie słyszał w ogóle innego głosu poza swoim własnym, bo nawet strażnik, który trzy razy przynosił mu posiłek, milczał. Ale tym razem to nie był strażnik, tylko jakieś dziewczę. Gdy jego oczy chociaż trochę przywykły do światła, zdołał zobaczyć błękitną suknię prostego kroju, bladą twarz i wielkie, bardzo jasne oczy. Nie był pewien, czy już wcześniej je widział. Nim zdążył się zastanowić, dziewczyna podeszła do niego i okryła go przyniesionym płaszczem z samodziału.
– Zdołasz wstać, panie? Mam wodę i trochę pieczywa, zaraz ci je dam.
Rycerz niewiele rozumiał, ale z pomocą zaskakująco silnej dziewczyny wstał na nogi i wreszcie spojrzał na nią z bliska. Poruszył spękanymi wargami i charknął.
– Spokojnie, sir. Zaraz będziesz wolny. Wszystko ci wyjaśnię, tylko pośpieszmy się.
Arlan pokiwał już tylko głową i wreszcie wyszedł ze swojego małego więzienia. Dopiero teraz poczuł, jak bardzo osłabły jego mięśnie w skutek tak długiej bezczynności, przez co pierwsze kilka kroków postawił dość pokracznie. Jasnooka dziewczyna zamknęła za nimi drzwi celi, zabrała klucz i pewnie ujęła Arlana pod ramię, prowadząc go korytarzem. Jemu wydawało się to niemal nierealne. Jeszcze kilka chwil - a może godzin? - temu myślał o własnej śmierci, teraz zaś najwyraźniej od niej uciekał.
– Kim jesteś? Ile ja... dokąd idziemy? – wybełkotał wreszcie.
– Lord Yswyck Rivers jest moim wujem, sir. Ja nazywam się Robin. Wraz z moją siostrą postanowiłyśmy cię uwolnić... Niesprawiedliwie cię osądzono, panie. Przesiedziałeś w lochu cztery dni za miłość. Uważam, że to, co zrobiłeś, to nie porywczość, ale piękny gest. Prawdziwie rycerski.
W jej głosie dało się wyczuć pewną tęsknotę, jak gdyby może sama marzyła w takiego dzielnego rycerza czy księcia, który i jej kiedyś pomoże. Arlan nie odezwał się, tylko zwiesił głowę. To nie jego czyn był rycerski, tylko tej dziewczyny. Gdyby nie ona, zgniłby w wilgotnym lochu. Skręcili w bok i nagle ruszyli w górę stromymi, kręconymi schodami.
– Lord Rivers już wyjechał, dlatego teraz jest najlepsza okazja na ucieczkę, sir – oznajmiła Robin, gdy zatrzymali się na chwilę przy zamkniętych drzwiach. I tym razem miała klucz. – Wykorzystaj to, sir. Idź prosto do Coarshire i uwolnij swą ukochaną. Tylko ty możesz wyzwolić królową od nieszczęśliwego zamążpójścia.
Rycerz niepewnie przyjrzał się twarzy Robin, ale w końcu pokiwał głową. Tak przecież powinien zrobić. Kto inny, jak nie on?
– Tak... tak zrobię. Dacie mi moją zbroję i konia?
– Och... – Robin posmutniała. – Nie możemy, sir. Gdybyś chciał wyjechać główną bramą, straż pozostała w zamku natychmiast by cię zatrzymała. I nie ma czasu na zakładanie zbroi...
W jej tonie zabrzmiała niepewność, ale zanim się rozmyśliła, ujęła Arlana za przedramię i pociągnęła do sali o niskim stropie. Tam czekała już druga dziewczyna, starsza od niej i o poważnym obliczu. Na pierwszy rzut oka było jednak widać, że są siostrami.
– To moja siostra, Dalia – wyjaśniła prędko Robin, zamykając za sobą drzwi.
– Jak się czujesz, panie? Przygotowałyśmy ci prowiant na drogę. I jeszcze to...
Dalia podeszła do Arlana i nim ten zdążył zaprotestować, założyła mu na szyję rzemień ze stalowym krzyżykiem - pierwszy w jego życiu, chociaż był rycerzem i tym samym powinien być krzewicielem wiary.
– Dziękuję – odpowiedział krótko. Dostał do obrony bożą opatrzność, zamiast miecza. Równie dobrze mógłby zostać po prostu szybciej stracony. Ale pozostał uprzejmy.
– To prawdziwie rycerski uczynek, moje panie. Wiele ryzykujecie. Jak się wam odwdzięczę?
– Ratując królestwo przed naszym wujem – odparła twardo Dalia. – Ratując królową.
Królową? To słowo na chwilę go zatrzymało, ale nim zdążył się ocknąć, już musiał uciekać. Dostał do rąk worek z jedzeniem i paroma monetami, podczas gdy Dalia zajęła się otwarciem okiennic.
– Tu nie jest wysoko, panie – zapewniła. – Będziesz bezpieczny.
Arlan wyjrzał przez okno i wykrzywił twarz w niewidocznym dla sióstr grymasie. Gdy się jednak do nich odwrócił, jego oblicze wyrażało ulgę.
– Nie zapomnę o was... piękna Robin i szlachetna Dalio. Dziękuję wam za wszystko. Bądźcie zdrowe!
– Powodzenia, dzielny sir Arlanie! – zawołała z niemal dziecięcym wzruszeniem Robin. Potem rycerz przesadził obie nogi przez framugę i wyskoczył na zewnątrz. Znalazł się w gęstym lesie, otaczającym zamek od tyłu. Jeszcze raz spojrzał na ciemne mury Łzawej Twierdzy, nim ruszył przed siebie. Był wściekły. Otrzymał żałosną pomoc i jeszcze musiał za nią podziękować, a te laleczki miały tak samo puste głowy, jak jego Elyenne. Albo raczej jego królowa. Jak wiele mogło zmienić się w Coarshire przez jego nieobecność? Sam się niedługo dowie.
O ile tam dotrze.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro