Rozdział 7
Kiedy się ocknęłam, na zewnątrz było już ciemno. Mój mózg działał na bardzo wolnych obrotach, więc zanim wstałam, przez dobre kilka chwil leżałam bez ruchu, wpatrzona w sufit, albo okno.
Powoli docierało do mnie wszystko co się wydarzyło.
Nieznajomy od wiadomości, ktoś śledzący mnie... Jev... aż w końcu John.
Od razu poczułam łzy, gdy przypomniałam sobie zdjęcia, przedstawiające jego zmasakrowaną twarz.
Zamknęłam oczy z trudem dławiąc szloch. Ignorowałam samotne kropelki, cieknące z kącików moich oczu po skroniach aż na poduszkę z nadzieją, że ten koszmar się skończy.
Duża, czuła, ciepła dłoń otrze ściekające z moich policzków łzy, a gdy otworzę oczy zobaczę jego ciemne oczy oraz gęste, ciemne włosy. Wierzyłam, że przytuli mnie jak zawsze, kiedy się bałam; że jak zwykle z tym swoim opanowaniem oraz niezłomnością zapanuje nad moim lękiem i pomoże mi się pozbierać.
Potrzebowałam tego jak nigdy. Potwornie się bałam. Byłam bezradna.
W końcu zebrałam się w sobie na tyle, że zdołałam się podnieść. Przeczesałam włosy dłonią, biorąc głębokie wdechy, a chwilę później do środka pomieszczenia, w którym leżałam ktoś wszedł.
- Napij się. - Viktor podsunął mi butelkę wody, ale wcale nie rwałam się do tego, żeby przyjąć od niego cokolwiek. - To naprawdę nie jest odpowiedni moment na strzelanie fochów. Próbujemy cię chronić - powiedział, głosem przepełnionym wyrzutem.
Zaśmiałam się pod nosem.
Wiedzieli. Od samego początku wiedzieli jaki był Jev. Że był podrywaczem, który nawet po ślubie musiał dbać o swój ,,rozwój", a w związku z tym musiał zagadywać do innych dziewczyn, podrywać je, bzykać, a potem pisać durne artykuły na blogu.
Zawsze wydawało mi się, że gdy uśmiechali się cynicznie na mój widok, próbowali być sztucznie mili dla żony szefa. Ale oni po prostu się ze mnie śmiali. Bawiła ich moja nieświadomość i to jak Jev potrafił mną manipulować.
Wtedy najwyraźniej nie musieli mnie chronić. Ani zachować się jak ludzie i powiedzieć mi, choćby w sekrecie o prawdziwej twarzy mojego męża.
Chyba zaczęli mnie poważać dopiero, gdy burzliwie rozstałam się z Jevem.
Choć czasem zastanawiałam się, że może udawałam ślepą dla jego pieniędzy, co okazało się nieprawdą, gdy wyszło na jaw, że podpisałam z nim intercyzę o rozdzielności majątkowej.
Choć bardziej wierzyłam w wersję, w której byli dupkami, zafascynowanymi ,,sukcesami matrymonialnymi" Jeva.
Viktor popatrzył na mnie jak na wariatkę. W końcu śmiałam się, gdy w obecnej sytuacji nie było niczego zabawnego.
- Co z Jevem?
- Śpi. Lekarz powiedział, że będzie musiał dużo odpoczywać przez najbliższe kilka tygodni.
- A co ze mną? Przykujecie mnie do jego łóżka?
- Jeśli to miałoby zapewnić ci bezpieczeństwo - odpowiedział śmiertelnie poważnie.
- Może po prostu zawieź mnie na policję.
- I? Czego się spodziewasz? Że dadzą ci ochronę? To nie film akcji. Spiszą zeznania i zapewnią cię, że zajmą się sprawą, gdy w rzeczywistości, na tym ich działania się zakończą. A ty znów będziesz wystawiona na tego psychola. Może ruszą tyłki, jak coś ci się stanie, ale tego chyba oboje wolelibyśmy uniknąć...
- Jev się obudził. Pyta o ciebie. - Rozmowę przerwało nam nagłe wtargnięcie kolejnego ochroniarza, który zaraz wybiegł z sali, jakby miał tę wiadomość przekazać komuś jeszcze.
Viktor najpierw ruszył do drzwi, jednak w pewnym momencie przystanął i odwrócił się z powrotem w moją stronę.
- Chodź. Jeśli go przekonasz, będziesz mogła sobie iść - powiedział i pomimo tego, że wiedziałam, że nie było szans, żeby Jev zgodził się na ratowanie Johna, czy na to, żebym to ja go uratowała, to chciałam się z nim zobaczyć i... podziękować za ratunek.
Weszliśmy do sali pełnej jakiejś aparatury, podpiętej do Jeva, który wyglądał naprawdę słabo.
Był niezwykle blady, miał sińce pod oczami jakby nie spał tydzień, a przez opatrynek przebijała się krew.
Wpatrzyłam się w aparaturę, pokazującą pracę jego serca, ale zaraz przeniosłam spojrzenie na niego, gdy tylko się odezwał:
- Złapaliście go?
Jego głos był ochrypły. Kompletnie niepasujący do silnego, stanowczego, nieugiętego mężczyzny jakim był Jev.
- Szukamy go - powiedział Viktor, na co aparatura zarejestrowała szybsze bicie serca Jeva.
Poza tym to, że był niezadowolony z takiej odpowiedzi zakomunikował nam dodatkowo tym, że zamknął oczy i zacisnął pięści na białej, szpitalnej pościeli.
- Dziękuję, że się pojawiłeś - wypaliłam, na co spojrzał na mnie z wyraźnym niedowierzaniem. - Przykro mi, że jesteś ranny.
- Dajmy temu spokój - mruknął cicho. - Cieszę się, że tu jesteś. Cała i zdrowa. To jest dla mnie najważniejsze...
- Co kazałeś zrobić dalej?
- Znaleźć tego sukinsyna.
- A John.
- Kto?
- Nie bądź bezczelny - rzuciłam, na co Jev spochmurniał.
- Jak ją tu zatrzymałeś do teraz? Z Spojrzał na Viktora.
- Plan B - odparł Viktor.
- Plan B? - Zmarszczyłam brwi. - Czyli to nie waszym pomysłem było odurzenie mnie?
- Spodziewaliśmy się, że będziesz chciała zaryzykować swoje życie dla Johna. - Viktor wzruszył ramionami. - Czasami cel uświęca środki.
- Nic się nie zmieniłeś! - Podnieśli mi ciśnienie. - Byłam przekonana, że coś do ciebie dotarło, ale najwyraźniej nie! Jesteś kompletnie niereformowalny! Nawet po tym jak nie jesteśmy razem musisz zawsze stawiać na swoim, zmuszać mnie do rzeczy, które są dla ciebie najlepsze, bez zastanowienia się, czego ja bym chciała.
- Opanuj się, Lily. - Viktor próbował mi przerwać. - Jev cię uratował.
- Nie prosiłam o to! - Zamilkłam na moment. - Jestem mu wdzięczna, ale wcale nie chciałam, żebyście się wtrącali. Może przynajmniej mogłabym uchronić mężczyznę mojego życia przed cierpieniem.
- Nie wiadomo, czego chce od ciebie ten człowiek! Tacy ludzie nie mają dobrych intencji! Może chce cię zgwałcić, sprzedać do burdelu, albo na organy! Nie wiesz jakie ma intencje i twój wyrzut jest dalece nie na miejscu, gdy z narażeniem własnego życia staramy się ci pomóc. Nawet, gdy o to nie prosisz! - powiedział zdenerwowany Viktor.
- Bronicie mi zrobić cokolwiek, gdy mojemu chłopakowi robią krzywdę i dziwicie się, że się wściekam? Może mam siedzieć i udawać szczęśliwą, oglądając kolejne filmiki jak tłuką mojego ukochanego na śmierć?!
- I co byś zrobiła? Poszła się spotkać z tym szaleńcem?
- Prosiłam was, żebyście mi pomogli, ale oczywiście TY - wskazałam na Jeva, a po moich policzkach popłynęły łzy. - Wolisz mnie tu przetrzymywać choćby siłą, żebym nawet sama nie mogła spróbować go uratować, byle tylko pozbyć się Johna. I co? Myślisz, że jak on umrze to nagle zapomnę co mi zrobiłeś i w podskokach do ciebie wrócę?! Nie! Znienawidzę cię jeszcze bardziej, bo pozbawisz mnie, jedynego dobra w moim życiu. Jedynego promyka szczęścia, o którym po tobie nawet nie śmiałam marzyć! - wykrzyczałam, po czym nastała dość długa cisza.
Nikt z nich nie miał odwagi się wtrącić.
- Nie trzymam cię. I żaden z moich ludzi już cię nie zatrzyma. Chcesz, to odejdź. Jesteś wolna i nie zamierzam cię uszczęśliwiać na siłę. Tylko obiecaj mi jedno... że jak dojdzie do tragedii i coś ci się stanie, nie będziesz miała żalu ani do mnie ani do moich ludzi, że ci nie pomogłem. Chciałem, ale ty tego nie chciałaś.
- Chciałeś? Jestem gotowa na współpracę, o ile uratujecie też Johna.
- Wiesz, że nie mam żadnego interesu w ratowaniu go - odparł chłodno.
- Żadnego interesu... - Pokiwałam głową. - Zapomniałam, że dla ciebie ludzkie życie i cudze emocje nic nie znaczą - wymamrotałam, po czym odwróciłam się, zamierzając wyjść ze szpitala, póki nie zmienili zdania.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro