Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Uratowałem mu dupsko (i pewnie będę tego żałować)

Kiedy się ocknąłem, nie sprawdziłem czy mam ciało w jednej części. Ani czy to przypadkiem nie jest niebo, bo umarłem. Uczono mnie żeby po takich katastrofach jak ta najpierw sprawdzić co widać na panelu powietrza. Jeśli czerwone światło to statek nie jest szczelny i wytwarzanie tlenu nie działa. W takim przypadku, bez zapasu tlenu, umierasz po pięciu minutach. Jeśli pali się żółte to znaczy, że statek jest nieszczelny, ale wytwarzane tlenu działa. Wtedy szukasz nieszczelności, zatykasz ją i możesz żyć. No chyba, że „nieszczelność" polega na braku dachu. Wtedy wsadzasz głowę do pudła z maszynerią powietrzną i modlisz się żeby się nie zatruć dwutlenkiem węgla. No i oczywiście, jeśli pali się zielone światło to oznacza, że statek jest cały i wytwarzanie tlenu też jest okej.

Paliło się zielone. Odetchnąłem z taką ulgą, że dopiero teraz poczułem jak kłuje mnie w klatce i że czuję coś ciepłego na nodze. Albo się posikałem albo mocno krwawię. Pęcherz miałem pusty od dawna więc to zapewne wina tego pręta, który wbił mi się w nogę i przedziurawił kostium.

Pręt dało się wyciągnąć, nogę zabandażować a kostium zmienić. Gorzej, że mój statek jest teraz ledwo działającą puszką, zapas jedzenia starczy mi na miesiąc, ale wody to już chyba tylko na tydzień. Przyczołgałem się do kokpitu i próbowałem nawiązać jakikolwiek kontakt z zamkiem. Wezwać pomoc. Nic.

- Cholera – wymamrotałem. – Teraz to dopiero Keith będzie się ze mnie śmiał.

Wiecie, mógłbym położyć się teraz i właściwie to czekać na cokolwiek. Śmierć z pragnienia. Złapanie przez Galrę. Albo na to, że ktoś mnie uratuje. Zostanie tutaj było kuszące, ale jestem pieprzonym paladynem. Nie po to tyle tłukę się z Zarkonem i znoszę Keitha żeby teraz tutaj umrzeć.

- Protokół – sięgnąłem pod kokpit i wygrzebałem jedyną rzecz, którą zawsze ignorowałem w wyposażeniu statku. – Jak wyglądają przepisy...? Panele solarne? Filtry?

Miałem naaaaprawdę dużo czasu. Więc dokładnie przestudiowałem cały protokół. Kulejąc i jęcząc, ale wyczołgałem się na zewnątrz. Słońce grzało tak mocno, że czułem to przez kostium. Przez następne dni zajmowałem się głównie kamuflowaniem statku, szukaniem wody i czyszczeniem paneli solarnych. Byłem tak zdesperowany, że jedynym logicznym wyjściem było dla mnie włamać się do garnizonu Galry i stamtąd nadać sygnał o pomoc. Z moją częściowo ranną nogą ten pomysł mógł być najgłupszym w całym życiu, ale szczerze. Jeśli nie spróbuje to moje życie będzie ekstremalnie krótkie. Jeśli mnie złapią, też. Więc wychodzi na to, że nie mam nic do stracenia.

*

Na Ziemi, członkowie plemion – nie ważne czy żyją w dżungli czy na azjatyckich stepach – wydają się prowadzić najnudniejsze życie pod słońcem. Po prostu całymi dniami siedzą i nic nie robią. No chyba, że muszą. To nie tak, że ktoś dobrowolnie siedziałby i gapił się w przestrzeń. Jeśli twoje życie zależy od ilości jedzenia, uczysz się oszczędzać je do maksimum. Więc... Leżysz i nic nie robisz.

Rozbity w środku grzybowego lasu, mając za sąsiada jedynie Galrę, spędzałem większość czasu starając się spać albo przynajmniej leżeć. Nie poruszać się. Oddychać spokojnie i powoli. Dokładnie nade mną wisiał nóż przywiązany do jednego z tych wystających kabli.

Musiałem zwalczyć w sobie głód, pragnienie i szaleństwo. Z tych trzech, ciągle przegrywałem z własnym umysłem.

Poddaj się.

Nóż wisiał nade mną tak samo jak poprzedniego dnia i jeszcze poprzedniego i wcześniejszego...

Nie jesteś nikomu potrzebny.

Tutaj próbowałem zazwyczaj kłócić się ze sobą. Jestem przecież paladynem Niebieskiego Lwa. Beze mnie Shiro nie skompletuje Voltrona.

Niebieski Lew wybierze sobie nowego paladyna. Lepszego. Z nim łatwiej pokona Zarkona.

Nie tylko Voltron mnie potrzebuje. Lew wybierze nowego paladyna, ale co z mamą? Teraz co jeszcze może łudzić się, że zaginąłem. Że skoro nigdy nie znaleziono mojego ciała to być może któregoś dnia wrócę. Bo wrócę. A jeśli umrę to nie będzie nawet nikogo kto jej o tym powie. Złamię jej serce.

Z tym trudno było się kłócić szaleństwu. Musiałem naprawdę w to wierzyć – że jeśli mam żyć to przynajmniej dla mojej rodziny. Ale tamte myśli znowu do mnie wracały.

Poddaj się.

Podsuwało mi obraz ubranego w czerwony strój bojowy Keitha.

Jesteś beznadziejny. To Keitha Shiro powinien wysłać na ten zwiad. Ty nawet tego nie potrafisz wykonać poprawnie.

Natychmiast przypomniało mi się co powiedział Keith, kiedy szykowałem się do odlotu.

Jesteś nieudacznikiem, który nie wykonał ani jednej misji sam poprawnie.

Zobaczysz, że będziesz jeszcze błagał o pomoc.

Mój wzrok uciekł z wiszącego dokładnie nade mną noża wprost na ścianę statku. Trzy słowa.

Keith. Nieudacznik. Nieprzydatny.

Pierwsze z nich wyryłem tak głęboko, że w pewnym momencie uświadomiłem sobie, że jeśli zrobię dziurę w kadłubie to umrę. Korciło mnie żeby napisać tam jeszcze jedno słowo. Zamiast tego wróciłem do gapienia się na nóż nade mną a mój umysł wrócił do dręczenia mnie. Poważny i logiczny głos, niemal identyczny jak ten Shiro, wciąż próbował mnie przekonać do poddania się, ale przestałem go słuchać.

I tak, godzina za godziną. Dzień za dniem. Czasem ubierałem strój i wychodziłem na zewnątrz. Z reguły po to by obserwować wzajemne wyprzedzanie się dwóch słońc na niebie. Wtedy wielkie grzyby wokół mnie zmieniały kolor z szaroniebieskiego na intensywnie fioletowy. Kiedy największe słońce osiągało zenit, amoniakowe jeziorka kompletnie wysychały a na jego dnie zostawały żelazowe skorupy, pulsujące w rytm, którego najwyraźniej nie dane mi było usłyszeć.

Mycie paneli solarnych było największą rozrywką jaką mogłem sobie wyobrazić. Należało to zrobić ostrożnie. Nie mam zapasowych. Jeśli je uszkodzę, uduszę się i zamarznę w moim własnym statku.

Na początku chodziłem w pobliże garnizonu Galry. Ale przestało mi się to opłacać. Wymaga zbyt dużego wysiłku. Próbowałem się tam jakoś włamać. Długimi godzinami obserwowałem zmiany wart i zachowanie żołnierzy wroga. Zanim zdążyłem upewnić się jak stamtąd bezpiecznie wyjść, przyleciały tu dwa ogromne statki pełne uzbrojonych Galran. Patrzyłem jak to mrowie rozchodzi się po garnizonie i zajmuje się jego rozbudową.

Tak powoli obserwowałem jak umiera we mnie nadzieja na włamanie się tam. I na to, że jakoś stamtąd ucieknę żywym. Wróciłem wtedy do tego, co zostało z mojego statku i rozpocząłem wielogodzinne obserwacje noża powieszonego nade mną. I tak dzień za dniem.

Dzień za dniem. Dzień po dniu.

Zacząłem rozważać inną opcję. Skoro i tak mam umrzeć to niech to będzie popisowa śmierć. A co jakby tak przy okazji wysadzić z sobą cały garnizon Galry? Albo zabić wszystkich dowódców? Jest tyle sposobów by umrzeć. Cokolwiek. Byleby nie zdechnąć tutaj, do końca gapiąc się w ten nóż nade mną.

Zdecydowałem się kiedy duże słońce chowało się a pojawiały się mniejsze. Jadłem wtedy jeden z tych mikroposiłków. Popatrzyłem na glutowatą substancję w tubce. Wycisnąłem jej sobie więcej. Tyle, by starczyło na syty posiłek. Kiedy pierwszy raz od naprawdę wielu dni zapełniłem żołądek, uznałem, że to teraz. To jest dobry moment żeby skończyć się męczyć.

Zabrałem ze sobą jedyną broń jaką miałem czyli Bayard. Poklepałem resztki statku, wyobrażając sobie, że żegnam się z Niebieskim. Może naprawdę znajdzie sobie za paladyna kogoś lepszego niż ja. Kogoś bardziej podobnego do Keitha.

Już zapomniałem jak daleka droga dzieli mnie od garnizonu. Obserwowałem go chwilę z zegarkiem na ręce. Za trzy... dwa... jeden... Niepozorny sygnał był symbolem do zmiany warty. W tym krótkim czasie, bo w ciągu zaledwie pięciu sekund, przemknąłem w dół grzybowego zbocza i schowałem się pod murami garnizonu. Serce biło mi jak szalone. Nic dziwnego. Od czasu mojego rozbicia się nie zrobiłem czegoś tak niesamowitego.

Brodziłem w odpadkach całego garnizonu i próbowałem nie myśleć co do dokładnie jest. Otwór wylotowy był na tyle szeroki, że mogłem się wczołgać do środka. Dziękowałem z całych sił za to, że dzięki hełmowi nie czuję zapachu.

Tak znalazłem się w czymś, co było głównym zbiornikiem z odpadkami. Po stertach śmieci wspiąłem się na samą górę. Otwór nad moją głową powinien mnie zaprowadzić do budynków garnizonu. Wczołgałem się nim, centymetr po centymetrze, do samej góry.

I tak proszę państwa, znalazłem się w jakimś korytarzu. Natychmiast schowałem się w kącie i obserwowałem w jakich odstępach czasu przemieszczają się strażnicy. Dzięki temu dałem nura do pustej windy.

Kiedy zjeżdżałem nią na dół, przez jej szklane ściany obserwowałem lądowisko Galry. Tyle statków... Ale lądowisko było obstawione strażą tak gęsto, że pewnie zdołałby przebiec trzy metry zanim by mnie zestrzelili.

Na samym dole, jak podpowiadało mi doświadczenie, powinna znajdować się cała maszyneria garnizonu. Gdyby ją wysadzić, wszystko poszłoby w powietrze. Wymknąłem się z windy.

- Cholera – mruknąłem.

Znajdowałem się poziom za wysoko. Przypominało to lochy. Muszę być jeszcze niżej. Ale nie ryzykowałem już użycia windy. Przebiegłem między celami i znalazłem awaryjne zejście przez wentylację. Zjechałem nią do owej maszynerii. Założyłem ładunki na każdej maszynie. Nie miałem ich wiele, ale musiałem wierzyć, że tyle wystarczy żeby cały garnizon poszedł z dymem. Ustawiłem je na piętnaście minut. Tyle wystarczy żeby wydostać się stąd do jakiegoś innego miejsca, które będę mógł zniszczyć zanim umrę.

Wiecie... Byłem naprawdę zadowolony z siebie, kiedy przechodziłem między celami. Tak naprawdę dumny z siebie. Albo może była to ulga, że już z niczym więcej nie będę musiał się męczyć? Już nie pamiętam. Pamiętam tylko tyle, że naprawdę wkurzyłem się, kiedy usłyszałem ten głos.

- Halo? – zawołał więzień jednej z cel. – Jest tu ktoś?

Cele nie miały żadnych okienek. Ani szpar. Żeby zajrzeć do środka trzeba by wyważyć drzwi. Ja odstrzeliłem je karabinem i wyważyłem kopniakiem. W środku leżało coś, co wyglądało jak zakrwawione truchło. Spojrzałem w niebo, bo miałem nadzieję, że zaraz mnie coś zabije. Ale nic mnie nie zabiło. To oznaczało jedno – trzeba się stąd szybko wynosić. Bardzo szybko.

Przerzuciłem go przez ramię, a ten próbował mi się niemrawo wyrwać.

- Uspokój się, idioto – mruknąłem do niego.

Znieruchomiał.

- Lance? – wymamrotał. – Ty żyjesz?

- Na razie – wyjrzałem na zewnątrz celi.

Pobiegłem do windy i wrzuciłem go do środka. Teraz musiałem trzymać karabin w pogotowiu. I bardzo dobrze, że spodziewałem się ataku, bo chwilę później stanąłem twarzą w twarz z trzema żołnierzami Galry. Cudownie.

Zastrzeliłem ich zanim zdążyli pomyśleć żeby wycelować we mnie. Keith ciążył mi na ramieniu, ale nie zatrzymałem się dopóki nie wrzuciłem go do zsypu. Zanim zbiegły się posiłki, skoczyłem za nim. Wylądowałem na górze śmieci i stoczyłem się po niej na samo dno. Keith już tam leżał i zdawał się jęczeć z bólu.

- Mam złamaną rękę! – powiedział.

- Nie marudź – rozejrzałem się po tym wysypisku a potem zerknąłem na zegarek. – Cholera!

Zacząłem ciągnąć go w kierunku odpływu, brodząc po kolana w jakiejś gęstej cieczy. Zanim zaprotestował, wsadziłem go do rury i porządnie kopnąłem. Powinien wylecieć od razu po drugiej stronie. Ja nie miałem takich luksusów. Musiałem przeczołgiwać się w tym śluzie tak samo jak zrobiłem to poprzednim razem.

Kiedy wyleciałem po drugiej stronie, Keith leżał bez życia kilka metrów dalej. Kopnąłem go żeby sprawdzić czy jeszcze dycha. Znów tylko jęknął z bólu.

- Dasz radę sam chodzić? – zapytałem go.

- Nie ma szans – jęknął. – Zrobili mi coś z stopą.

Nie miałem za bardzo innego wyjścia jak nieść go przerzuconego przez ramię a w drugiej ręce trzymać karabin. Zanim zaczęto mnie ostrzeliwać, garnizon wybuchło. Och, to było niesamowite uczucie. W końcu, po tak długim czasie, udało mi się coś zrobić. Chodź nie zginąłem to uratowałem Keitha Kogane.

- Każę to sobie wykuć na nagrobku – mruknąłem sam do siebie.

Wbiegłem do grzybowego lasu i obserwowałem dym znad garnizonu. Chwilę później rozciąłem jeden z tych wielkich grzybów. W środku były puste. Wrzuciłem tam Keitha i sam w końcu mogłem odpocząć. A dupek stracił przytomność.

Pewnie musiał się sporo zdziwić, kiedy ocknął się wewnątrz kabiny statku, bez swojego stroju, umyty i zabandażowany. Chyba spanikował, bo próbował się zerwać. Wtedy pewnie zniszczyłby te wszystkie szwy, które na niego założyłem więc siłą przycisnąłem go do podłogi.

- Nawet nie próbuj – wymamrotałem i wcisnąłem mu do ręki butelkę. – Napij się.

Wziął jeden łyk i o mało się nie zakrztusił.

- Co to jest? – wycharczał. – Smakuje jak...

- Gówno? – prychnąłem. – Wyciskam ją z podziemnych grzybów, nie dziw się, że smakuje jak gówno.

Patrzył na butelkę podejrzliwie, ale najwyraźniej pragnienie wygrało ze wszystkim, bo opróżnił cało i spojrzał w moją stronę, niemo prosząc o więcej. Dałem mu więcej.

- Skąd wiedziałeś, że to nieszkodliwe? – zapytał mnie.

Miałem ochotę się roześmiać.

- Dwa dni po tym jak skończyła mi się woda wypiłbym cokolwiek – mruknąłem. – A to wyglądało w miarę nieszkodliwie.

- Musiało ci być naprawdę wszystko jedno – zauważył.

Miał rację. Wtedy akurat nie obchodziło mnie czy umrę po wypiciu soku z dziwnego grzyba. Keith zajmował aktualnie większość wolnego miejsca więc skuliłem się w kącie i próbowałem zdrzemnąć się na siedząco. Ten idiota mi nie pozwolił.

- Myśleliśmy, że nie żyjesz – powiedział. – Wysłałeś nagranie tej floty i zniknąłeś z radarów... ze wszystkiego...

- A to ci niespodzianka – sarknąłem. – Jednak żyję. – zerknąłem na jego zapadniętą twarz. – Bardziej dziwi mnie, że Shiro cię tu wysłał skoro wiedział co cię tu czeka.

Miałem wrażenie, że Keith zmieszał się.

- Miałem uzupełnić zwiad – mruknął. – I wpadłem w pułapkę.

Roześmiałem się, przez co rzucił mi mordercze spojrzenie.

- Kto by się spodziewał, że wielki Keith spieprzy robotę – prychnąłem. – Teraz nie masz statku i wyglądasz jak trup.

Keith oczywiście nie mógł odpuścić i już po chwili kłóciliśmy się tak samo jak w zamku. Och, na wszelkie świętości wszechświata! Dlaczego ze wszystkich ludzi to musi być on? Dlaczego do licha on? Prawdopodobnie z Zarkonem lepiej byśmy się dogadali! Zerknąłem na niego a on na mnie i już wiedzieliśmy, że będzie ciężko.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro