Umiesz liczyć, Hemmings?
- Umiesz liczyć, Hemmings?
- A ty, Sure?
- Tak.
- Tak.
- Więc?
- Więc jeśli umiesz liczyć, licz na siebie. Skarbie.
Zaciskam pięści na jego koszuli, przyciągam go do siebie.
- Hemmings.
- Sure.
Uporczywie patrzymy sobie w oczy.
Nie mam zamiaru przegrać ani tej małej bitwy ani tej wielkiej wojny.
- To nie przypadek, że trafiliśmy tu razem - syczę przez zaciśnięte zęby. - Ty jesteś za to odpowiedzialny, więc, do cholery, pomóż mi to teraz odkręcić.
- Ale po co, Ellie? Skoro już wpakowaliśmy się w to bagno i toniemy w nim razem, zróbmy tak, żeby myśleli, że zamiast nas ukarać sprawili nam niezłą rozrywkę. - Pochyla się nade mną. - Zagrajmy w pewną grę, Sure.
Odrywam się od blondyna. Przekrzywiam głowę, starając się zrozumieć co zrodziło się w tej jego zakutej pale.
- Grę? - pytam, tonem wypranym z wszelkich emocji.
- Chcesz poznać jej zasady?
- To chyba jasne, że chcę.
Uśmiecha się.
Prawy kącik ust unosi wyżej niż lewy.
Nawet uśmiechnąć się porządnie nie potrafi.
- Zasada jest jedna: nie ma żadnych zasad.
Pstryka mnie w nos, a ja czuję, jak gotuje się we mnie złość.
- Haczyk? Warunek?
- Aha. - Wiedziałam. - Musisz liczyć dni. Zrozumiesz, gdy dotrzesz do mety.
Otwieram buzię, żeby coś powiedzieć, jednak nie bardzo wiem co.
Luke przysuwa się bliżej i całuje mnie.
Mocno, pożądliwie i bez skrupułów.
- Zgnijesz w piekle, Hemmings - wyrzucam z siebie, gdy tylko odrywa się ode mnie.
Z moich ust została miazga.
- Możliwe. Ale pamiętaj, że pociągnę cię za sobą.
Wychodzi, zostawiając mnie samą ze swoją nienawiścią do niego.
Cholerny gnojek.
W co ja się wpakowałam i dlaczego akurat z nim?
Każdy, absolutnie każdy, byłby lepszy od Hemmingsa. Irwin, nawet Irwin.
Dobrze, klatka stop.
Cofnijmy się kilka tygodni wstecz, do imprezy urodzinowej Hooda i początku zakładu z Lucasem.
Muzyka dudni mi w uszach. Jest nie do zniesienia. Mam wrażenie, że zaraz pęknie mi głowa. Jedyne o czym jestem w stanie myśleć, to powód, dla którego ten idiota, Calum wybrał tak irytujące nuty.
Przeciskam się przez tłum w kierunku wyjścia na werandę.
Mamroczę "przepraszam" ilekroć z kimś się zderzam, a dzieje się to o wiele za dużo razy.
Chyba wlałam w siebie zbyt wiele trunku.
Wreszcie dopadam się szklanych drzwi i wychodzę na zewnątrz.
Uwalniam się od zapachu potu, alkoholu i mieszanki różnych damskich perfum, jednak w zamian dostaję ogromną ilość dymu papierosowego.
Przy balustradzie stoi Hemnings z Cliffordem. Oboje palą fajki.
Znowu zastanawiam się jakie korzyści czerpią tak fajni goście jak Cal i Mike ze znajomości z taką szują jak Luke.
- Nawet się nie podzielisz? - pytam, opierając się o poręcz obok kumpla.
- Bierz, El. - Wyciąga paczkę papierosów w moim kierunku. - Ale o ogień proś Lukea.
- Wolę nie zapalić do końca życia niż prosić go o ogień - prycham, odtrącając rękę Mikea.
- Nie bój się, nie połknę cię w całości. - Hemmings podchodzi do mnie.
Pochyla się.
Skubie moje ucho.
- Co najwyżej ugryzę - bełkocze poufnym szeptem.
- Odsuń się, zaraz chyba zwymiotuję. Jestem nachlana, ale nie na tyle. - Odpycham blondyna, po czym demonstracyjnie wycieram dłonie w swoje czarne rurki.
- Czyżbyś się bała, Ellie?
Podpuszcza mnie, doskonale o tym wiem.
- Nie. Zwyczajnie mnie obrzydzasz.
- Czyli jesteś słaba, Ellie. Nie potrafisz pokonać słabości, Sure.
Mierzę go wzrokiem.
Czarne spodnie z rozcięciami na kolanach, ciemny T-shirt z dwuznacznym nadrukiem i czerwona koszula w szkocką kratę. Ciekawe czy on w ogóle posiada inne ubrania.
- Na jakiej podstawie tak sądzisz?
Dotyka mojego nagiego ramienia i sunie opuszkami w dół, zatrzymując się na łokciu.
- Przełam się, skarbie.
- Nie jestem twoim skarbem. Poza tym mogłabym się z tobą nawet przespać i pewnie jakoś bym to przeżyła.
- Możemy sprawdzić twoją teorię.
- Jesteś obleśny.
Ta wymiana zdań prowadzi do nikąd, bo przecież to oczywiste, że nie dam się sprowokować.
- Mówię wprost o swoich pragnieniach.
Wywracam oczami. Odwracam się na pięcie.
- Pieprz się, Lucas - rzucam przez ramię.
- Chętnie, ale jesteś jedyną osobą tutaj, więc...
Rozglądam się i spostrzegam, że - faktycznie - Clifford się ulotnił.
A ja byłam tak zaabsorbowana osobą Hemmingsa, że nawet tego nie zauważyłam.
- Masz jeszcze dwie przyjaciółki. Prawa Ręka i Lewa Ręka. Nie mają mózgu, tak jak ty, może pójdą z tobą na układ.
Tym optymistycznym akcentem żegnam się z chłopakiem i wracam do środka, bo nawet wizją obijających się o siebie ludzi, smrodu i ogłuszającej muzyki wydaje się przyjemniejsza niż towarzystwo blondyna.
- Hej, mała, wyglądasz na spragnioną. - Jakiś chłopak starający się przekrzyczeć tłum podsuwa mi kubek z piciem wyglądającym na colę.
Widzę rękę, wysuwającą się zza mojego ramienia i po chwili chłopak ocieka colą.
Ktoś ciągnie mnie za łokieć do tyłu.
- Jesteś mi chyba coś winna.
Zerkam na Hemmingsa, jestem zirytowana do granic możliwości.
- Nie potrzebowałam pomocy. Jestem dużą dziewczynką, wiem, że nie bierze się picia od nieznajomych.
- Mhm, jesteś też zlana i nie zrobiłoby ci różnicy, gdybyś zaraz straciła dziewictwo z tym typkiem. Dopiero potem byłby płacz.
Wybuchem śmiechem prosto w twarz Lukea.
Znowu stoimy sami na patio.
Teraz wydaje się zadziwiająco poważny.
Przeszywa mnie wzrokiem, a ja czuję się jak otwarta książka, z której może czytać i rozumie więcej niż powinien.
- Skąd pomysł, że jestem dziewicą, Lucas? Mam dziewiętnaście lat, boskie ciało i mieszkam w Portland. Twój mały mózg powinien skleić wątki i połapać się, że swój pierwszy raz mam już dawno za sobą. A poza tym, może trochę wypiłam, ale jeszcze kontaktuję, więc z łaski swojej zostaw mnie i zajmij się sobą.
Chcę odejść, kiedy blondyn niespodziewanie łapie mnie za pośladki i przyciąga do siebie.
- Mogę to sprawdzić - deklaruje.
Nie mogę uwierzyć w jego pewność siebie i zaborczy sposób bycia. A może to po prostu głupota?
- Nie, nie możesz. I zabieraj łapy, zboczeńcu.
- Daj spokój, Sure. Chodźmy na układ.
Pukam się w czoło, chcąc dać mu do zrozumienia, że całkiem zwariował.
- No dobrze, w takim razie załóżmy się o coś.
- O czym myślisz, Hemmings?
- Jeśli do pierwszego dnia ferii zimowych uda ci się mnie nie pocałować, dam ci spokój. A jeśli mnie pocałujesz, zrobimy razem coś szalonego.
Ton jego głosu podpowiada mi, że to "coś szalonego" nie spodoba mi się ani trochę.
- Wygraną mam w kieszeni, Luke. Nie pocałowałabym cię nawet gdyby ktoś mi za to zapłacił.
- Teraz tak myślisz, Ellie.
Dobrze, teraz już wiecie jak to się zaczęło i pewnie macie mnie za naiwną, głupiutką dziewuszkę.
W takim razie zróbmy skip do momentu, w którym całuję Lukea i przy okazji wpadam w łapy nauczyciela algebry, który rozpatrzywszy sprawę, kieruje i mnie i Hemmingsa na obóz zimowy. Jako OPIEKUNOWIE GRUP. Cholera.
- Jesteś pewna, że to dobry pomysł, żebyście szły z nami? W końcu mogą nas przyłapać i...
- Skończ już, Cal. To nie jest dobry pomysł, to wręcz genialny pomysł. Tylko naprawdę nie wiem co robi tutaj Hemmings.
- Mogę powiedzieć to samo o Zoe - wtrąca się Luke.
Milczę, chociaż chętnie rzuciłabym jedną z kąśliwych uwag. Przez ostatnie tygodnie unikałam Lukea jak ognia, żeby tylko nie dać mu się sprowokować.
Teraz do przerwy zimowej zostało dziesięć dni, a ja wątpię w przypadki. Luke nie znalazł się wśród nas bezcelowo.
- Może faktycznie powinnam wrócić do domu... - odzywa się cicho moja przyjaciółka, Zoe.
Świetnie, Hemmings. Świetnie.
- Jeśli on zostaje, ty tym bardziej. - Przyciągam ją bliżej za rękaw bluzy.
Dziewczyna wzdycha, ale już dłużej nie protestuje.
Odwracam się w stronę Lukea, bo jemu jedynemu z całej naszej czwórki nie ufam. Przypuszczam, że gdyby Hood powiadomił go wcześniej, a nie, jak sam przyznał, w momencie,w którym Mike zadzwonił do niego, żeby poinformować, że nie da rady się z nami spotkać, Hemmings przyciągnąłby ze sobą Irvina.
Wspinam się na wysokie ogrodzenie sklepiku osiedlowego.
Po chwili starań ląduję miękko na brukowanym placyku przed wejściem.
- Idziecie, dzieciaczki?
- Jesteś zła, Ellie - bąka Zoe.
Cóż, nie przeczę.
- Po co właściwie chcesz włamać się do tego sklepu, Ellie? - pyta Calum.
Zeskakuje z ogrodzenia i staje obok mnie.
- Właścicielka to podła suka - tłumaczę. - Przespała się z moim ojcem.
- Wow, maleńka.
Melodramatycznie wywracam oczami.
Czekamy jeszcze chwilę na Hemmingsa, a Zoe zostaje po drugiej stronie, pilnować, żeby nie zjawili się nieproszeni goście.
Przykucam przed szklanymi drzwiami, wyciągam z plecaka dwie puszki czerwonej farby do graffiti. Rzucam jedną Hoodowi, a drugą Hemmingsowi.
Zaskoczony chłopak łapie ją i patrzy na mnie zdezorientowany.
- Bądź kreatywny - rzucam tylko, po czym zaczynam grzebać przy zamku.
W końcu poddaję się. Mam do wyboru: wybić szybę albo wycofać się, zostawiając po sobie tylko dwa napisy wykonane przez chłopaków.
- Jakiś problem? - woła Hemmings.
Udaję, że nie słyszę.
Podpieram ręce na biodrach i jeszcze raz przyglądam się szklanym drzwią. Gdybym znalazła coś naprawdę ciężkiego, udałoby mi się rozbić je w drobny mak.
Mogłabym użyć głowy Lukea, ale jest zbyt pusta.
- Pytałem o coś.
Blondyn stoi tuż za mną. Widzę jego odbicie w tych cholernych drzwiach.
- Wybacz, myślałam, że to pies skowył.
- Zabawne, tak bardzo zabawne, normalnie pękam ze śmiechu - prycha. - Ale mogę zawyć, jeśli chcesz.
Nie czekając na moją reakcję zaczyna wyć i w dodatku przykuca, kierując się w stronę księżyca.
- Zamknij się, pajacu - warczę na niego, cudem opanowując chęć uderzenia go.
- Co jest, Sure? Czyli to jednak nie pies? - droczy się ze mną.
- Zamknij się i mi pomóż, kretynie.
- Co ci potrzeba, Mary-Sue?
- Ellie, mam na imię Ellie. I chcę się dostać do środka.
Kiwa głową, podchodzi do drzwi, bierze zamach łokciem i z całej siły uderza nim w szybę.
- ZWARIOWAŁEŚ?! - piszczę, podchodząc do niego.
Łapię go za rękę. Po przedramieniu cieknie mu krew.
Alarm zaczyna buczeć, a moje ciało odmawia posłuszeństwa.
Cała jestem sparaliżowana. Słyszę wycie syren.
Cholera, jak mogłam zapomnieć o alarmie.
To, że nie ma kamer, bo właścicielka jest zbyt skąpa, nie znaczy, że zapomniała o alarmie.
Luke łapie mnie zdrową ręką i ciągnie w stronę zaplecza. Jestem pewna, że Cal zajął się Zoe.
Biegnę za nim, zbyt otępiała, żeby mu się wyrwać.
Hemmings przyciska mnie do ściany i karze nie ruszać się nawet o krok, a sam odchodzi, żeby sprawdzić jak daleko możemy uciec i czy w ogóle jest taka możliwość.
Dyszę ciężko. Przecież mama zabije mnie gdy tylko się o tym dowie.
Boże i Lucyferze, miejcie mnie w opiece.
Opieram czoło o ścianę budynku. Przynajmniej ogromne napisy "PUSZCZALSKA SUKA" i "NIE RÓB ZAKUPÓW U DZIWKI" udało im się skończyć.
- Z tyłu, w siatce jest dziura. Nie jest najwieksza, ale powinno udać mam się przez nią przecisnąć - dochodzi do mnie głos Hemmingsa. - Jest za krzakami, więc to dodatkowa osłona. Chodź, Sure.
Idę za głosem Lukea, zdana na zmysł słuchu. Jest całkiem ciemno, udało mi się zgubić latarkę i jedną z soczewek.
- Luke, nie widzę cię, gdzie jesteś? - szepczę, kiedy przestaje mówić.
Po chwili czuję jego dłoń na ramieniu. Prowadzi mnie do przodu, aż do miejsca, gdzie rosną duże krzaczyska, oświetlone przez miejską latarnię po drugiej stronie ulicy.
- Tutaj -wskazuje na niewielkich rozmiarów otwór przy ziemi.
Desperacko szukam scyzoryka w plecaku. Jestem pewna, że gdzieś go miałam.
Po chwili natrafiłam na niego i drżącymi dłońmi rozcinam kolejne druty siatki ogrodowej.
Przerzucam plecak i sama zaczynam się czołgać.
Przykucam po drugiej stronie ogrodzenia, czekając na Hemmingsa w cieniu krzaków.
- Nie mogą być daleko - słyszę stłumionu głos, pewnie policjanta, w momencie, w którym blondynowi udaje się przejść.
Wskazuję głową w stronę parku w następnej przecznicy.
W biegu zdejmuję bluzę, ściągam koszulkę i przez chwilę zostaję w samym staniku.
Mam sto myśli na minutę i odnoszę wrażenie, że mój mózg zaraz wybuchnie.
- Co ty odkurwiasz? - pyta cicho chłopak.
Nie odpowiadam mu. Stopy ślizgają mi się na mokrym trawniku i ciężko jest mi utrzymać równowagę, ale nie możemy biec ulicą, żeby nie niosło się za nami echo.
Zatrzymuję się, w pośpiechu ubieram bluzę. Po czole spływa mi pot, a w ustach czuję metaliczny posmak żółci.
Owijam ramię blondyna swoją bluzką. Krwawi coraz bardziej, co jestem w stanie nie tyle co dojrzeć, co wyczuć pod palcami.
Powoli przechodzimy przez ulicę. Siadamy na huśtawkach w centrum parku.
- Musimy poczekać, aż odjadą - mówię głosem przyciszonym o dobre trzy tony. - Jeśli nas zobaczą, musimy udawać parę znajomych na melanżu. Nie masz żadnej bluzy? Jeśli zobaczą twoją rękę...
- Nie, nie mam - przerywa mi. - Coś wymyślimy.
Jasne, uratuję swój tyłek, wciskając im kit o tym, że wyszłam od przyjaciółek, bo trochę się posprzeczałyśmy i wracając do domu znalazłam rannego chłopaka, któremu postanowiłam pomóc. Dopiero potem poznałam, że to znajomy ze szkoły.
Dźwięk ciężkich kroków przerwał mi tok myślenia.
Odwracam głowę i zobaczywszy snop bladego światła, czuję jak staje mi serce.
Może wcale nie będzie tak łatwo jak myślałam.
Pod wpływem impulsu wstaję i siadam na kolanach Lukea, twarzą do niego.
- Co robisz? - szepcze.
- Zamknij się, ratuję twoją upośledzoną dupę, bo jestem ci, niestety, coś winna.
W chwili, gdy policjant kieruje na nas światło latarki, wpijam się w usta Hemmingsa.
Na początku muszę powstrzymać odruch wymiotny, po chwili jednak stwierdzam, że całkiem nieźle całuje.
- Ej, dzieciaki! - woła do nas mężczyzna.
Chwytam zranioną rękę chłopaka i przeciągam ją do swojego brzucha, żeby facet nie mógł jej dostrzec. Przyciskam się do niego, odrwyając się od jego ust.
- Masz u mnie wielki dług - mamroczę. - O co chodzi? - pytam policjanta.
- Co tu robicie? Jest trzecia nad ranem.
- My... urwaliśmy się z rodzinnej imprezy. - Udaję zawstydzoną. - Było cholernie nudno i w dodatku zero prywatności, chyba pan rozumie... poza tym oboje jesteśmy pełnoletni.
- Rozumiem, rodzinne zjazdy to tragedia. Długo tu jesteście? Może widzieliście kogoś, kto tędy szedł?
- Nie, byliśmy całkiem zajęci sobą - wyręcza mnie Hemnings.
Idziemy w kierunku mojego domu w całkowitym milczeniu. Od kiedy gliny odjechały, ani on, ani ja, nie odezwaliśmy się do siebie nawet słowem.
- Wiesz, że przegrałaś zakład? - Luke przerywa milczenie.
Mrugam, trawiąc jego słowa.
Chyba sobie żartuje. Uratowałam mu skórę, a on pierdoli mi o zakładzie, o którym całkiem, całkiem zapomniałam.
- Serio? Gdyby nie ja gniłbyś teraz na komisariacie.
- Zakład to zakład i chcesz, czy nie, wygrałem. Wygrałem, więc należy mi się nagroda.
Zaciskam i rozluźniam pięści.
- Więc? Czego ode mnie chcesz, Hemmo?
Uśmiecha się łobuzersko.
- Panieneczko, potrzebuję dwóch rzeczy. Po pierwsze, piątki z testu z algebry, po drugie dziewczyny na wesele kuzyna.
Otwieram i zamykam buzię.
Algebra to mój konik, no dobra, ale nie będę pisała za niego zaliczenia, bo, kurwa, jak?
A wesele? Nie może zabrać jednej ze swoich "cichych" wielbicielek?
- Awykonalne - kwituję.
- Chcieć to móc, Elleonoro. Test jak wiesz mamy w poniedziałek, a wesele jest na początku marca. Wykombinuj coś, maleńka.
Tak jak już mówiłam, nauczyciel algebry przyłapał nas na wymianie kartek i teraz słono za to płacimy. Wesele jest za trzy tygodnie, pięć dni po zakończeniu obozu i mam wielką nadzieję, że uda mi się od tego wykręcić.
☆☆☆
Cześć!
To moje pierwsze ff, mające powiązanie z sosami.
Ogólnie, od niedawna jestem w fandomie.
Tak więc mam nadzieję, że przyjmiecie mnie z otwartymi ramionami.
Proszę, komentujcie, bo bardzo zależy mi na Waszej szczerej opinii, dobrych radach i konstruktywnej krytyce. Jeśli popełniłam jakieś błędy, śmiało, proszę, wytknijcie mi je.
Bardzo dziękuję xxx
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro