Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Umiesz liczyć, Hemmings?

- Umiesz liczyć, Hemmings?
- A ty, Sure?
- Tak.
- Tak.
- Więc?
- Więc jeśli umiesz liczyć, licz na siebie. Skarbie.
Zaciskam pięści na jego koszuli, przyciągam go do siebie.
- Hemmings.
- Sure.
Uporczywie patrzymy sobie w oczy.
Nie mam zamiaru przegrać ani tej małej bitwy ani tej wielkiej wojny.
- To nie przypadek, że trafiliśmy tu razem - syczę przez zaciśnięte zęby. - Ty jesteś za to odpowiedzialny, więc, do cholery, pomóż mi to teraz odkręcić.
- Ale po co, Ellie? Skoro już wpakowaliśmy się w to bagno i toniemy w nim razem, zróbmy tak, żeby myśleli, że zamiast nas ukarać sprawili nam niezłą rozrywkę. - Pochyla się nade mną. - Zagrajmy w pewną grę, Sure.
Odrywam się od blondyna. Przekrzywiam głowę, starając się zrozumieć co zrodziło się w tej jego zakutej pale.
- Grę? - pytam, tonem wypranym z wszelkich emocji.
- Chcesz poznać jej zasady?
- To chyba jasne, że chcę.
Uśmiecha się.
Prawy kącik ust unosi wyżej niż lewy.
Nawet uśmiechnąć się porządnie nie potrafi.
- Zasada jest jedna: nie ma żadnych zasad.
Pstryka mnie w nos, a ja czuję, jak gotuje się we mnie złość.
- Haczyk? Warunek?
- Aha. - Wiedziałam. - Musisz liczyć dni. Zrozumiesz, gdy dotrzesz do mety.
Otwieram buzię, żeby coś powiedzieć, jednak nie bardzo wiem co.
Luke przysuwa się bliżej i całuje mnie.
Mocno, pożądliwie i bez skrupułów.
- Zgnijesz w piekle, Hemmings - wyrzucam z siebie, gdy tylko odrywa się ode mnie.
Z moich ust została miazga.
- Możliwe. Ale pamiętaj, że pociągnę cię za sobą.
Wychodzi, zostawiając mnie samą ze swoją nienawiścią do niego.
Cholerny gnojek.
W co ja się wpakowałam i dlaczego akurat z nim?
Każdy, absolutnie każdy, byłby lepszy od Hemmingsa. Irwin, nawet Irwin.

Dobrze, klatka stop.
Cofnijmy się kilka tygodni wstecz, do imprezy urodzinowej Hooda i początku zakładu z Lucasem.

Muzyka dudni mi w uszach. Jest nie do zniesienia. Mam wrażenie, że zaraz pęknie mi głowa. Jedyne o czym jestem w stanie myśleć, to powód, dla którego ten idiota, Calum wybrał tak irytujące nuty.
Przeciskam się przez tłum w kierunku wyjścia na werandę.
Mamroczę "przepraszam" ilekroć z kimś się zderzam, a dzieje się to o wiele za dużo razy.
Chyba wlałam w siebie zbyt wiele trunku.
Wreszcie dopadam się szklanych drzwi i wychodzę na zewnątrz.
Uwalniam się od zapachu potu, alkoholu i mieszanki różnych damskich perfum, jednak w zamian dostaję ogromną ilość dymu papierosowego.
Przy balustradzie stoi Hemnings z Cliffordem. Oboje palą fajki.
Znowu zastanawiam się jakie korzyści czerpią tak fajni goście jak Cal i Mike ze znajomości z taką szują jak Luke.
- Nawet się nie podzielisz? - pytam, opierając się o poręcz obok kumpla.
- Bierz, El. - Wyciąga paczkę papierosów w moim kierunku. - Ale o ogień proś Lukea.
- Wolę nie zapalić do końca życia niż prosić go o ogień - prycham, odtrącając rękę Mikea.
- Nie bój się, nie połknę cię w całości. - Hemmings podchodzi do mnie.
Pochyla się.
Skubie moje ucho.
- Co najwyżej ugryzę - bełkocze poufnym szeptem.
- Odsuń się, zaraz chyba zwymiotuję. Jestem nachlana, ale nie na tyle. - Odpycham blondyna, po czym demonstracyjnie wycieram dłonie w swoje czarne rurki.
- Czyżbyś się bała, Ellie?
Podpuszcza mnie, doskonale o tym wiem.
- Nie. Zwyczajnie mnie obrzydzasz.
- Czyli jesteś słaba, Ellie. Nie potrafisz pokonać słabości, Sure.
Mierzę go wzrokiem.
Czarne spodnie z rozcięciami na kolanach, ciemny T-shirt z dwuznacznym nadrukiem i czerwona koszula w szkocką kratę. Ciekawe czy on w ogóle posiada inne ubrania.
- Na jakiej podstawie tak sądzisz?
Dotyka mojego nagiego ramienia i sunie opuszkami w dół, zatrzymując się na łokciu.
- Przełam się, skarbie.
- Nie jestem twoim skarbem. Poza tym mogłabym się z tobą nawet przespać i pewnie jakoś bym to przeżyła.
- Możemy sprawdzić twoją teorię.
- Jesteś obleśny.
Ta wymiana zdań prowadzi do nikąd, bo przecież to oczywiste, że nie dam się sprowokować.
- Mówię wprost o swoich pragnieniach.
Wywracam oczami. Odwracam się na pięcie.
- Pieprz się, Lucas - rzucam przez ramię.
- Chętnie, ale jesteś jedyną osobą tutaj, więc...
Rozglądam się i spostrzegam, że - faktycznie - Clifford się ulotnił.
A ja byłam tak zaabsorbowana osobą Hemmingsa, że nawet tego nie zauważyłam.
- Masz jeszcze dwie przyjaciółki. Prawa Ręka i Lewa Ręka. Nie mają mózgu, tak jak ty, może pójdą z tobą na układ.
Tym optymistycznym akcentem żegnam się z chłopakiem i wracam do środka, bo nawet wizją obijających się o siebie ludzi, smrodu i ogłuszającej muzyki wydaje się przyjemniejsza niż towarzystwo blondyna.
- Hej, mała, wyglądasz na spragnioną. - Jakiś chłopak starający się przekrzyczeć tłum podsuwa mi kubek z piciem wyglądającym na colę.
Widzę rękę, wysuwającą się zza mojego ramienia i po chwili chłopak ocieka colą.
Ktoś ciągnie mnie za łokieć do tyłu.
- Jesteś mi chyba coś winna.
Zerkam na Hemmingsa, jestem zirytowana do granic możliwości.
- Nie potrzebowałam pomocy. Jestem dużą dziewczynką, wiem, że nie bierze się picia od nieznajomych.
- Mhm, jesteś też zlana i nie zrobiłoby ci różnicy, gdybyś zaraz straciła dziewictwo z tym typkiem. Dopiero potem byłby płacz.
Wybuchem śmiechem prosto w twarz Lukea.
Znowu stoimy sami na patio.
Teraz wydaje się zadziwiająco poważny.
Przeszywa mnie wzrokiem, a ja czuję się jak otwarta książka, z której może czytać i rozumie więcej niż powinien.
- Skąd pomysł, że jestem dziewicą, Lucas? Mam dziewiętnaście lat, boskie ciało i mieszkam w Portland. Twój mały mózg powinien skleić wątki i połapać się, że swój pierwszy raz mam już dawno za sobą. A poza tym, może trochę wypiłam, ale jeszcze kontaktuję, więc z łaski swojej zostaw mnie i zajmij się sobą.
Chcę odejść, kiedy blondyn niespodziewanie łapie mnie za pośladki i przyciąga do siebie.
- Mogę to sprawdzić - deklaruje.
Nie mogę uwierzyć w jego pewność siebie i zaborczy sposób bycia. A może to po prostu głupota?
- Nie, nie możesz. I zabieraj łapy, zboczeńcu.
- Daj spokój, Sure. Chodźmy na układ.
Pukam się w czoło, chcąc dać mu do zrozumienia, że całkiem zwariował.
- No dobrze, w takim razie załóżmy się o coś.
- O czym myślisz, Hemmings?
- Jeśli do pierwszego dnia ferii zimowych uda ci się mnie nie pocałować, dam ci spokój. A jeśli mnie pocałujesz, zrobimy razem coś szalonego.
Ton jego głosu podpowiada mi, że to "coś szalonego" nie spodoba mi się ani trochę.
- Wygraną mam w kieszeni, Luke. Nie pocałowałabym cię nawet gdyby ktoś mi za to zapłacił.
- Teraz tak myślisz, Ellie.

Dobrze, teraz już wiecie jak to się zaczęło i pewnie macie mnie za naiwną, głupiutką dziewuszkę.
W takim razie zróbmy skip do momentu, w którym całuję Lukea i przy okazji wpadam w łapy nauczyciela algebry, który rozpatrzywszy sprawę, kieruje i mnie i Hemmingsa na obóz zimowy. Jako OPIEKUNOWIE GRUP. Cholera.

- Jesteś pewna, że to dobry pomysł, żebyście szły z nami? W końcu mogą nas przyłapać i...
- Skończ już, Cal. To nie jest dobry pomysł, to wręcz genialny pomysł. Tylko naprawdę nie wiem co robi tutaj Hemmings.
- Mogę powiedzieć to samo o Zoe - wtrąca się Luke.
Milczę, chociaż chętnie rzuciłabym jedną z kąśliwych uwag. Przez ostatnie tygodnie unikałam Lukea jak ognia, żeby tylko nie dać mu się sprowokować.
Teraz do przerwy zimowej zostało dziesięć dni, a ja wątpię w przypadki. Luke nie znalazł się wśród nas bezcelowo.
- Może faktycznie powinnam wrócić do domu... - odzywa się cicho moja przyjaciółka, Zoe.
Świetnie, Hemmings. Świetnie.
- Jeśli on zostaje, ty tym bardziej. - Przyciągam ją bliżej za rękaw bluzy.
Dziewczyna wzdycha, ale już dłużej nie protestuje.
Odwracam się w stronę Lukea, bo jemu jedynemu z całej naszej czwórki nie ufam. Przypuszczam, że gdyby Hood powiadomił go wcześniej, a nie, jak sam przyznał, w momencie,w którym Mike zadzwonił do niego, żeby poinformować, że nie da rady się z nami spotkać, Hemmings przyciągnąłby ze sobą Irvina.
Wspinam się na wysokie ogrodzenie sklepiku osiedlowego.
Po chwili starań ląduję miękko na brukowanym placyku przed wejściem.
- Idziecie, dzieciaczki?
- Jesteś zła, Ellie - bąka Zoe.
Cóż, nie przeczę.
- Po co właściwie chcesz włamać się do tego sklepu, Ellie? - pyta Calum.
Zeskakuje z ogrodzenia i staje obok mnie.
- Właścicielka to podła suka - tłumaczę. - Przespała się z moim ojcem.
- Wow, maleńka.
Melodramatycznie wywracam oczami.
Czekamy jeszcze chwilę na Hemmingsa, a Zoe zostaje po drugiej stronie, pilnować, żeby nie zjawili się nieproszeni goście.
Przykucam przed szklanymi drzwiami, wyciągam z plecaka dwie puszki czerwonej farby do graffiti. Rzucam jedną Hoodowi, a drugą Hemmingsowi.
Zaskoczony chłopak łapie ją i patrzy na mnie zdezorientowany.
- Bądź kreatywny - rzucam tylko, po czym zaczynam grzebać przy zamku.
W końcu poddaję się. Mam do wyboru: wybić szybę albo wycofać się, zostawiając po sobie tylko dwa napisy wykonane przez chłopaków.
- Jakiś problem? - woła Hemmings.
Udaję, że nie słyszę.
Podpieram ręce na biodrach i jeszcze raz przyglądam się szklanym drzwią. Gdybym znalazła coś naprawdę ciężkiego, udałoby mi się rozbić je w drobny mak.
Mogłabym użyć głowy Lukea, ale jest zbyt pusta.
- Pytałem o coś.
Blondyn stoi tuż za mną. Widzę jego odbicie w tych cholernych drzwiach.
- Wybacz, myślałam, że to pies skowył.
- Zabawne, tak bardzo zabawne, normalnie pękam ze śmiechu - prycha. - Ale mogę zawyć, jeśli chcesz.
Nie czekając na moją reakcję zaczyna wyć i w dodatku przykuca, kierując się w stronę księżyca.
- Zamknij się, pajacu - warczę na niego, cudem opanowując chęć uderzenia go.
- Co jest, Sure? Czyli to jednak nie pies? - droczy się ze mną.
- Zamknij się i mi pomóż, kretynie.
- Co ci potrzeba, Mary-Sue?
- Ellie, mam na imię Ellie. I chcę się dostać do środka.
Kiwa głową, podchodzi do drzwi, bierze zamach łokciem i z całej siły uderza nim w szybę.
- ZWARIOWAŁEŚ?! - piszczę, podchodząc do niego.
Łapię go za rękę. Po przedramieniu cieknie mu krew.
Alarm zaczyna buczeć, a moje ciało odmawia posłuszeństwa.
Cała jestem sparaliżowana. Słyszę wycie syren.
Cholera, jak mogłam zapomnieć o alarmie.
To, że nie ma kamer, bo właścicielka jest zbyt skąpa, nie znaczy, że zapomniała o alarmie.
Luke łapie mnie zdrową ręką i ciągnie w stronę zaplecza. Jestem pewna, że Cal zajął się Zoe.
Biegnę za nim, zbyt otępiała, żeby mu się wyrwać.
Hemmings przyciska mnie do ściany i karze nie ruszać się nawet o krok, a sam odchodzi, żeby sprawdzić jak daleko możemy uciec i czy w ogóle jest taka możliwość.
Dyszę ciężko. Przecież mama zabije mnie gdy tylko się o tym dowie.
Boże i Lucyferze, miejcie mnie w opiece.
Opieram czoło o ścianę budynku. Przynajmniej ogromne napisy "PUSZCZALSKA SUKA" i "NIE RÓB ZAKUPÓW U DZIWKI" udało im się skończyć.
- Z tyłu, w siatce jest dziura. Nie jest najwieksza, ale powinno udać mam się przez nią przecisnąć - dochodzi do mnie głos Hemmingsa. - Jest za krzakami, więc to dodatkowa osłona. Chodź, Sure.
Idę za głosem Lukea, zdana na zmysł słuchu. Jest całkiem ciemno, udało mi się zgubić latarkę i jedną z soczewek.
- Luke, nie widzę cię, gdzie jesteś? - szepczę, kiedy przestaje mówić.
Po chwili czuję jego dłoń na ramieniu. Prowadzi mnie do przodu, aż do miejsca, gdzie rosną duże krzaczyska, oświetlone przez miejską latarnię po drugiej stronie ulicy.
- Tutaj -wskazuje na niewielkich rozmiarów otwór przy ziemi.
Desperacko szukam scyzoryka w plecaku. Jestem pewna, że gdzieś go miałam.
Po chwili natrafiłam na niego i drżącymi dłońmi rozcinam kolejne druty siatki ogrodowej.
Przerzucam plecak i sama zaczynam się czołgać.
Przykucam po drugiej stronie ogrodzenia, czekając na Hemmingsa w cieniu krzaków.
- Nie mogą być daleko - słyszę stłumionu głos, pewnie policjanta, w momencie, w którym blondynowi udaje się przejść.
Wskazuję głową w stronę parku w następnej przecznicy.
W biegu zdejmuję bluzę, ściągam koszulkę i przez chwilę zostaję w samym staniku.
Mam sto myśli na minutę i odnoszę wrażenie, że mój mózg zaraz wybuchnie.
- Co ty odkurwiasz? - pyta cicho chłopak.
Nie odpowiadam mu. Stopy ślizgają mi się na mokrym trawniku i ciężko jest mi utrzymać równowagę, ale nie możemy biec ulicą, żeby nie niosło się za nami echo.
Zatrzymuję się, w pośpiechu ubieram bluzę. Po czole spływa mi pot, a w ustach czuję metaliczny posmak żółci.
Owijam ramię blondyna swoją bluzką. Krwawi coraz bardziej, co jestem w stanie nie tyle co dojrzeć, co wyczuć pod palcami.
Powoli przechodzimy przez ulicę. Siadamy na huśtawkach w centrum parku.
- Musimy poczekać, aż odjadą - mówię głosem przyciszonym o dobre trzy tony. - Jeśli nas zobaczą, musimy udawać parę znajomych na melanżu. Nie masz żadnej bluzy? Jeśli zobaczą twoją rękę...
- Nie, nie mam - przerywa mi. - Coś wymyślimy.
Jasne, uratuję swój tyłek, wciskając im kit o tym, że wyszłam od przyjaciółek, bo trochę się posprzeczałyśmy i wracając do domu znalazłam rannego chłopaka, któremu postanowiłam pomóc. Dopiero potem poznałam, że to znajomy ze szkoły.
Dźwięk ciężkich kroków przerwał mi tok myślenia.
Odwracam głowę i zobaczywszy snop bladego światła, czuję jak staje mi serce.
Może wcale nie będzie tak łatwo jak myślałam.
Pod wpływem impulsu wstaję i siadam na kolanach Lukea, twarzą do niego.
- Co robisz? - szepcze.
- Zamknij się, ratuję twoją upośledzoną dupę, bo jestem ci, niestety, coś winna.
W chwili, gdy policjant kieruje na nas światło latarki, wpijam się w usta Hemmingsa.
Na początku muszę powstrzymać odruch wymiotny, po chwili jednak stwierdzam, że całkiem nieźle całuje.
- Ej, dzieciaki! - woła do nas mężczyzna.
Chwytam zranioną rękę chłopaka i przeciągam ją do swojego brzucha, żeby facet nie mógł jej dostrzec. Przyciskam się do niego, odrwyając się od jego ust.
- Masz u mnie wielki dług - mamroczę. - O co chodzi? - pytam policjanta.
- Co tu robicie? Jest trzecia nad ranem.
- My... urwaliśmy się z rodzinnej imprezy. - Udaję zawstydzoną. - Było cholernie nudno i w dodatku zero prywatności, chyba pan rozumie... poza tym oboje jesteśmy pełnoletni.
- Rozumiem, rodzinne zjazdy to tragedia. Długo tu jesteście? Może widzieliście kogoś, kto tędy szedł?
- Nie, byliśmy całkiem zajęci sobą - wyręcza mnie Hemnings.

Idziemy w kierunku mojego domu w całkowitym milczeniu. Od kiedy gliny odjechały, ani on, ani ja, nie odezwaliśmy się do siebie nawet słowem.
- Wiesz, że przegrałaś zakład? - Luke przerywa milczenie.
Mrugam, trawiąc jego słowa.
Chyba sobie żartuje. Uratowałam mu skórę, a on pierdoli mi o zakładzie, o którym całkiem, całkiem zapomniałam.
- Serio? Gdyby nie ja gniłbyś teraz na komisariacie.
- Zakład to zakład i chcesz, czy nie, wygrałem. Wygrałem, więc należy mi się nagroda.
Zaciskam i rozluźniam pięści.
- Więc? Czego ode mnie chcesz, Hemmo?
Uśmiecha się łobuzersko.
- Panieneczko, potrzebuję dwóch rzeczy. Po pierwsze, piątki z testu z algebry, po drugie dziewczyny na wesele kuzyna.
Otwieram i zamykam buzię.
Algebra to mój konik, no dobra, ale nie będę pisała za niego zaliczenia, bo, kurwa, jak?
A wesele? Nie może zabrać jednej ze swoich "cichych" wielbicielek?
- Awykonalne - kwituję.
- Chcieć to móc, Elleonoro. Test jak wiesz mamy w poniedziałek, a wesele jest na początku marca. Wykombinuj coś, maleńka.

Tak jak już mówiłam, nauczyciel algebry przyłapał nas na wymianie kartek i teraz słono za to płacimy. Wesele jest za trzy tygodnie, pięć dni po zakończeniu obozu i mam wielką nadzieję, że uda mi się od tego wykręcić.

☆☆☆
Cześć!
To moje pierwsze ff, mające powiązanie z sosami.
Ogólnie, od niedawna jestem w fandomie.
Tak więc mam nadzieję, że przyjmiecie mnie z otwartymi ramionami.
Proszę, komentujcie, bo bardzo zależy mi na Waszej szczerej opinii, dobrych radach i konstruktywnej krytyce. Jeśli popełniłam jakieś błędy, śmiało, proszę, wytknijcie mi je.
Bardzo dziękuję xxx

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro