14. Na niespokojnych wodach
Ogień zapalił się na posterunku wyrastającym na najdalej wysuniętym brzegu jeziora.
To oznaczało jedno — wojna.
Nadszedł czas, by ponownie przelać krew.
Ismail założył na głowę stożkowaty hełm. Stal, na której wyryta była inskrypcja modlitwy, odbiła promienie słońca wspinającego się po błękitnym niebie nad oazą.
— Piękny dzień — zagadnął władcę Kazem Parsa, który w pośpiechu nakładał na kolczugę lekki pancerz. — Jeśli przeżyjemy, napiszę o nim wiersz.
— Oczywiście, że przeżyjemy. Bóg jest po naszej stronie — odpowiedział szachinszach, uśmiechając się zdawkowo. Następnie podszedł do swojego konia, którego skąpana w promieniach słonecznych kara sierść nabrała złotawego odcienia.
Al-Harun, bo takie imię nosił ogier, grzebał kopytami w piasku, niecierpliwiąc się, że musi tak długo stać bezczynnie w miejscu. Szach zaśmiał się na ten widok i poklepał rumaka po naznaczonym białą gwiazdką pysku, ujmując boki jego uzdy.
— Widzę, że rwiesz się do boju, ale nie tym razem, przyjacielu. Na statku mi się nie przydasz.
Koń parsknął znudzony. Ismaila nie zaskoczyła ta reakcja. Al-Harun miał ognisty temperament, jakby zrodził się z palących piasków Shirvani. Jego kości wykuł ogień, a kształt wyrzeźbił wiatr, wszczepiając w niego dzikość, wolność i nieugiętość, których nawet pod siodłem nie dało się złamać.
Fakt, że Al-Harun dał się dosiąść Ismailowi, niewiele zmienił. Ten koń miał w sobie więcej z dzikiej bestii, niż z posłusznego rumaka i nawet gdy konał ze zmęczenia, dziki, nieugięty błysk w jego oku nie gasł.
Tamtego dnia śmierć czaiła się wszędzie. Tak to już jest, gdy błądzi się na pustyni. Ismail i Al-Harun tonęli w bezwzględnych falach piaszczystego morza, ale osobno. Przeznaczenie skrzyżowało ich zabłąkane ścieżki, w to przynajmniej wierzył mężczyzna. Musieli się zjednoczyć i nawzajem sobie pomóc, jeśli chcieli uciec z zasadzki zdradzieckich, złocistych piasków.
Chwilę potem szach odbił się od ziemi i usadowił wygodnie w siodle. Al-Harun wyraźnie się ożywił, bo zaczął przebierać energicznie nogami, jakby spodziewał się, że za moment będzie cwałował przez usypaną piachem ziemię, próbując doścignąć uciekające przed jego cieniem słońce.
Ismail szybko jednak ostudził zapał swojego czworonożnego przyjaciela, przyciągając do siebie mocno lejce. Sam również tęsknił za wolnością, którą cieszył się, szczególnie gdy był najmłodszym księciem, ale teraz był władcą. Sprawy całego państwa spoczywały na jego barkach. Dlatego spojrzał z determinacją na żołnierzy, którzy już zdążyli wskoczyć na swoje wierzchowce.
— Nie ma czasu do stracenia! Ruszamy! — zawiadomił. — Musimy jak najszybciej dotrzeć na miejsce.
To powiedziawszy, ruszył przodem, rozluźniając lejce, ku wielkiej uciesze konia, którego wcześniej mocno uwierało wędzidło. Tętent kopyt grzmiał po ziemi tłumiony przez piasek. Ismail zostawił w tyle oazę, gdzie okręty w pośpiechu szykowały się do obronnego szyku wzdłuż linii brzegowej.
W dolinie pod wznoszącym się naokoło jeziora miasteczkiem czaiła się druga armia. Garnizon został postawiony na nogi przez sygnał zapalony na wieży posterunkowej. Żołnierze biegali w tę i z powrotem. Zakładali zbroje, zbierali ekwipunek i zaopatrywali w ostatnie niezbędne wyposażenie galery ukryte w wysokiej trawie na rzece.
Ismail zatrzymał konia na wzniesieniu, podparł rękę o biodro, przesuwając spojrzeniem po ukrytych okrętach. Starał się grać przed swoimi ludźmi pewnego siebie wodza, ale obawiał się, że strategia, którą opracował, może okazać się niewystarczająca w obliczu potęgi al'kaharskiej floty. Te obawy musiał jednak zachować dla siebie. W końcu co to za dowódca, który nie wierzy w powodzenie własnego planu? Dla takiego nie warto walczyć, a już zwłaszcza ginąć.
— Zwiadowca donosi, że mają około siedemdziesięciu galer. — Usłyszał po swojej prawicy głos kuzyna, więc wbił w niego spojrzenie.
Hussein Mirza siedział w pełnej zbroi na dostojnym, siwym rumaku i również wpatrywał się w pochłoniętą przygotowaniami jednostkę.
— My mamy ledwie czterdzieści. W oazie powita ich dwadzieścia.
Książę wyłapał nutę zwątpienia w głosie szacha.
— Poślemy ich na samo dno. Uda się. Admirał odwróci ich uwagę.
Ismail pokiwał głową, chcąc wierzyć w słowa kuzyna. Następnie uniósł wzrok, zatrzymując go na wieży strażniczej wznoszącej się kilkanaście stóp nad ziemią. Z jej szczytu rozciągał się widok na oazę w całej okazałości. Stróżujący tam żołnierz widział perspektywę podobną do tej, jaką miał Nazir, gdy wzbijał się w lot.
— Dwa sygnały — powiedział i delikatnie kopnął Al-Haruna w podbrzusze, dając mu sygnał, by ruszył. Hussein także zmusił swojego konia do stępu obok szacha. — Kiedy na wieży zapalą się dwa kosze, ruszamy.
Zaraz potem zjechali ze wzniesienia i dołączyli do czatującej armii. Ismail natychmiast zeskoczył z konia.
— Hussein — przemówił do księcia, który równie zwinnie ześlizgnął się z siodła. — Płyń razem ze mną.
Mirza pokiwał głową. Wyglądał na niewzruszonego, ale w głębi ducha cieszył się z tej propozycji. Kuzyni ostatnio nie dogadywali się ze sobą, poróżnił ich wypad Ismaila do Al'Kaharu, ale mieli tylko siebie. Dzielili tę samą krew. Hussein chciał być obok kogoś bliskiego, gdyby przyszło mu dziś zginąć. Wtedy wizja śmierci nie wydawała się aż taka straszna.
Stąpając tuż za Ismailem, książę wszedł na pokład galery. Marynarze zakuci w lekkie zbroje oddali pokłon szachowi. Hussein, choć nigdy nie był łasy na władzę, idąc w cieniu kuzyna, mógł zgarnąć tej chwały również trochę dla siebie i o dziwo podobało mu się to uczucie wywyższenia.
Ismail stanął przy bakburcie i wyjrzał przed siebie. Trawa rosnąca przy brzegach nie maskowała okrętów w całości, ale ukryte w zieleni kadłuby i złożone maszty wystarczyły, aby przepływająca w oddali sułtańska flota nie spostrzegła niebezpieczeństwa.
— Jest sygnał! — zawiadomił któryś z żołnierzy chwilę potem.
Szach kiwnął głową na sternika.
— Wpadli w pułapkę — powiedział cicho do stojącego obok Husseina, który co rusz zaciskał i luzował uścisk na rękojeści bułata u pasa. Władca domyślił się, że Mirza się stresuje. Nie dziwił się, bo on sam ledwo trzymał nerwy na wodzy. — Jak mówiłeś, admirał odwrócił ich uwagę. Udało mu się. Nie będą się nas spodziewać.
Flotylla ruszyła.
Sznur szybkich, bojowych okrętów płynął po rzece, wyłaniając się stopniowo z maskujących je zarośli. Gdy minął brzeg, na którym stały fortyfikacje, Ismail mógł zobaczyć na własne oczy siły wroga.
Oddech mu przyspieszył.
Al'kaharskie galery były nieco większe od tych, którymi dysponowała armia szacha, ale nadal poruszały się zwinnie i szybko, przeprowadzając agresywną szarżę na okręty broniące brzegu.
— Admirał robi, co może — mruknął pod nosem Ismail, dostrzegając, jak jedna z jego galer idzie na dno, robiąc wyrwę w lewej flance. — Szybciej! — ponaglił sternika.
Przeszedł się po pokładzie, naznaczając drewnianą podłogę swoimi niespokojnymi, poddenerwowanymi krokami. Im dalej sunął korowód galer, tym większy obraz nędzy dla szacha się ukazywał.
Niedługo potem Ismail dostał to, czego chciał. Jego flotylla odcięła drogę powrotną wrogim statkom, zamykając je wewnątrz jeziora. Uśmiechnął się kącikiem ust, gdy dostrzegł zwolnienie dynamiki szarży Al'Kaharu. Wrogowie musieli już się zorientować, że zostali zaskoczeni.
Zaczęła się zabawa.
Al'kaharskie galery właśnie się obracały, formując do nowego zleconego przez dowódcę szyku. Ismail z wyciągniętą ku górze ręką czekał, aż ustawią się pod odpowiednim kątem. Jeszcze tylko kilka obrotów.
Raz.
Dwa.
Trzy.
— Ognia!
Armaty wystrzeliły. Kule przetoczyły się przez powietrze w morderczych piruetach, by zakończyć swój dziki taniec na pokładzie wroga.
Jeden, najbardziej wysunięty na przód okręt, przyjął większość armatnich pocisków. Znaczna część burty się wyłamała. Pokład się zapadł. Kilku marynarzy poszło na dno razem ze zniszczonymi deskami. Niektórych zabiło już samo uderzenie, a jeszcze innych ostre fragmenty złamanej konstrukcji statku. Tej galery nie dało się już uratować. Tonęła.
Lekka, rześka bryza zgęstniała od ciężkiego odoru śmierci.
— Ognia! — rozkazał ponownie szach, korzystając z ciągłego rozkojarzenia wrogów.
Artyleria wypaliła. Flotylla ustawiona burtami do rywali wykorzystała całą siłę swoich dział, bombardując ich statki kulami.
Fale się rozszalały, gdy pociski zatopiły kolejne galery. Dym od wystrzałów armatnich unosił się nad powierzchnią wody. W jednej chwili zrobił się tak gęsty, że widoczność zrobiła się mocno ograniczona i to sprawnie wykorzystał Al'Kahar.
Przez moment Ismaila oblał zimny pot niepewności. Zrobiło się za cicho.
Nagle z mgły wyłoniły się okręty, szarżując wprost na bombardujące je chwilę wcześniej galery. Kiedy dym nieco się przerzedził, szach dostrzegł, że al'kaharczycy podzielili siły i atakują teraz na dwie strony.
W oddali okręt z niebieskim żaglem, na którym widniała aureola gwiazd, otuliły rozgniewane fale wprawiane w dziki ruch przez artylerię wroga.
— Gwiazda Zaranna — wypowiedział mężczyzna, nie dowierzając. — Admirał poległ.
Hussein otworzył szeroko oczy.
— Może zdążył uciec...
— Nie... — zaprzeczył od razu szach. — Kapitan nie opuszcza swojego statku. Gdy idzie na dno, on również. Zawsze mi to powtarzał.
Książę wbił bezradne spojrzenie w tonącą admiralską galerę. Nie zdążył nic więcej powiedzieć.
Kula trafiła w burtę. Statek się zakołysał, próbując wygrać z falami, które chciały ściągnąć go na dno. Jeden żołnierz wypadł do wody. Drugi uderzył głową o maszt i akurat pech chciał, że nadział się na wystający hak od żagla, przez co ostra końcówka przeorała mu tył czaszki. Krew pociekła potokiem na deski.
Hussein nie mając się gdzie złapać, podjechał na śliskim parkiecie, a następnie się przewrócił. Zanim ześlizgnął się niżej i uderzył o wewnętrzną stronę dziobu statku, Ismail chwycił go za nadgarstek.
— Hussein — powiedział, drugą ręką trzymając się łapczywie bakburty. Mirza spojrzał na niego wzrokiem rozświetlonym przez iskierki adrenaliny. — Mianuję cię nowym admirałem floty. Wiem, że to nie czas i miejsce na takie nominacje, ale na uroczystości jeszcze przyjdzie pora. Jeśli przeżyjemy.
Książę nie wiedział, co odpowiedzieć. Powinien paść do stóp szacha, całować jego szatę i dziękować mu za ten ogromny przywilej, ale nie było na to czasu. Słysząc za sobą wrzaski zaprawionych w walce z rozszalałymi falami marynarzami, zdecydował się tylko na szybki uśmiech.
— Dziękuję. To zaszczyt. — Chwycił mocniej rękę Ismaila, który w tym czasie pomógł mu odzyskać równowagę.
— To już najwyższy czas. Twój ojciec zawsze tego chciał. Sam sprawował ten urząd przez wiele lat, ale gdy go okaleczono, mógł być admirałem jedynie w murach swojego pałacu. Ty będziesz pływał, żeglował i radował się z każdego dnia przebytego na morzu, tak jak zawsze pragnąłeś. — Mężczyźnie zaczął łamać się głos, więc zagryzł wargę i gdy się uspokoił, kontynuował z powrotem mocnym tonem: — Wybacz, że tak długo zwlekałem z tą decyzją, ale wiedz, że nigdy w ciebie nie wątpiłem. Po prostu bałem się, że i ciebie stracę...
— Nigdy.
Determinacja i uczucie, jakie błyszczały w oczach Husseina, dodało Ismailowi większej wiary w siebie. Nie mógł się załamać przez jeden ostrzał. Choćby statek miał zatonąć, szach przepłynie wpław całe to jezioro, a potem zabije swoich wrogów, pośle ich co do jednego do grobu, za to, że odważyli się najechać jego świętą ojczyznę. Ismail Al-Zahid się nie poddawał!
— Dość tych smętów — rzucił, uśmiechając się zadziornie. — Mamy bitwę do wygrania!
Następnie wypuścił rękę kuzyna z uścisku i zwrócił się do żołnierzy majstrujących przy armatach:
— Ładować działa! Strzelać, póki mamy amunicję!
Marynarze czym prędzej wykonali rozkaz. Ismail zawołał tym razem na sternika:
— Kapitanie, zmieniamy szyk! Nacieramy na te lwie pomioty!
Sternik dał znak dłonią innym kapitanom, sugerując nowy atak w zwartym szyku.
Szach odwrócił się z powrotem twarzą do rozgrywającej się na niespokojnych wodach bitwy.
Wśród chmary rozpadających się w drzazgi galer, dostrzegł jedną, która szczególnie go zainteresowała. Okręt flagowy w czerwonych barwach noszący dumne imię Lew dryfował bez szwanku pośrodku chroniących go statków. Ismail wiedział, że jeśli on upadnie, bitwa zostanie wygrana.
Galery szacha zaczęły nacierać. Dotychczas spójny szyk al'kaharczyków stracił na stabilności. Obrona, jakby przestraszona nagłym i wariackim atakiem przeciwnika, nie wiedziała, czy atakować, czy się wycofywać. Tę słabość doskonale wykorzystali kapitanowie statków, robiąc głębokie wyłomy w liniach wroga.
Agresywna ofensywa zasiała niepewność i rozłamy wewnątrz floty Al'Kaharu. Galery pod sztandarem lwa zaczęły cofać się bliżej siebie i tworzyć wspólnotę obronną, ale to na niewiele się zdało, bo przeciwnicy nie przestali szarżować. Gdy podpływali odpowiednio blisko, dochodziło do abordaży. Odizolowane od al'kaharskiego szyku okręty, prędko zostawały ścigane i niszczone.
A Lew był już coraz bliżej.
— Abordaż!
Marynarze zaczęli rzucać na obcy statek drabiny.
Ismail wysunął z pochwy bułat i skoczył na kładkę. Już po chwili przedostał się na pokład wroga.
Al'kaharscy żołnierze unieśli okrągłe tarcze i stając ramię w ramię, zasłonili najgrubszą rybę na tym statku.
Mężczyzna ten był stary. Siwa broda oprószona jedynie pojedynczymi nitkami czerni otulała jego żuchwę, zmarszczki zdobiły rozgniewaną, dostojną twarz widoczną pod hełmem. Jednak mimo to posturę miał jak młodzieniec — postawną, dystyngowaną i wyprostowaną jak struna. Starzec nie uginał się pod ciężarem zbroi, która przylegała do jego ciała, a wręcz przeciwnie. Pancerz leżał na nim jak ulał.
Ismail wiedział, kim był ten człowiek. Wielki wezyr Erdogan Pasza. To on tu dowodził. Sułtana nigdzie nie było.
— Tchórz — skomentował tę sytuację ledwie słyszalnie szach.
Wtedy z ludzkiego muru otaczającego paszę wyrwał się jeden żołnierz. Zaatakował Ismaila. Mężczyzna zablokował jego cios. Siłowali się chwilę, krzyżując ze sobą szable. Al'kaharczyk zmęczył się szybciej. Napierał dalej, ale z mniejszą siłą, męcząc się z kroplami potu, które skraplały mu na twarz. Szach, czując, że też słabnie, kopnął rywala w kolano, posyłając na deski, po czym wbił bułat prosto w jego serce.
W tym czasie pokład zgęstniał od wojowników szachinszacha.
— Odwrót! — zagrzmiał głos Erdogana. Zakręcił szablą w powietrzu, dając znak sternikom pozostałych statków.
Ismail podtrzymał hardy wzrok wielkiego wezyra, który ten nagle wbił mu prosto w oczy.
— Możecie odrąbać lwu jedną łapę, ale on nadal ma jeszcze trzy pozostałe. Kulawy ciągle może chodzić.
Szach zbytnio pochłonięty znaczeniem słów paszy, nie zauważył, kiedy ktoś skoczył na niego od lewej strony. Zdołał osłonić się w ostatniej chwili, ale to nie wystarczyło. Wróg przejechał mu szablą po boku brzucha, gdzie nie osłaniał go pancerz. Ismail od razu poczuł rażący ból w okolicach żeber, jakby ktoś przejechał mu po skórze żywym ogniem.
Mężczyzna musiał oprzeć się o szablę, żeby nie upaść. Zgiął się wpół, wykonując pośpieszny, niedbały unik, kiedy napastnik znów wyprowadził cios. Podczas gdy al'kaharczyk przeciął powietrze, Ismail popchnął go bokiem ciała, zostawiając na jego szacie własną krew. Następnie uniósł bułat, chcąc skrócić rywala o głowę.
Nie zdążył.
Przez brzuch żołnierza na wylot przewierciła się zakrzywiona klinga. Al'kaharczyk utkwił spojrzenie w Ismailu, jego oczy zaszły mgłą, a z rozwartych na znak szoku warg wylała się gęsta krew. Zaraz potem runął na ziemię do stóp swojego wroga.
Szach naprzeciw zobaczył Husseina.
— Dzięki — sapnął.
Książę skinął głową.
— Nie mogłem pozwolić, aby myśleli, że wcale nie jesteś nieśmiertelny.
Szach uśmiechnął się wdzięcznie, choć przyszło mu to z trudem, gdyż na twarz ciągle próbował wkraść mu się grymas bólu.
Nie teraz, prosił w myślach swój osłabiony organizm. Bitwa nadal trwała.
Gdy przeniósł wzrok na środek galery, zobaczył, że wielkiego wezyra nie było już na statku. Zdołał przedostać się na drugi okręt, który chwilę wcześniej podpłynął obok. Żołnierze Erdogana zostali na pokładzie Lwa, chroniąc tyły. Sami mieli ponieść tu ofiarę, bo zaszczepieni odwagą wojownicy Ismaila nieustannie nacierali, nie dając szans na ucieczkę.
Okręt flagowy Al'Kaharu upadł.
Jego dowódca opuścił pokład.
Morale al'kaharczyków całkowicie się załamało.
Galery, które walczyły wewnątrz oazy, próbując dołączyć do uciekających statków, straciły wolę walki, kiedy nie potrafiły przebić się przez ofensywną linię wroga. Żołnierze widzieli majaczące w obłokach dymu kształty sojuszniczych okrętów. Było już po wszystkim. Koniec nadchodził. Al'kaharscy wojownicy nie mogli uciec, a nie chcieli dać się wziąć w niewolę, więc woleli umrzeć na tych obcych wodach.
Abordaże trwały. Armia Szakala przejmowała statki niedobitków. Z całej potężnej floty Al'Kaharu zdołało uciec tylko dziesięć statków.
Ismail odetchnął głęboko i zacisnął dłoń na boku brzucha, tamując krwotok, który z każdą chwilą przybierał na sile. Przeszedł się po pokładzie, podpierając bułatem niczym laską.
Sztandar z herbem Al'Kaharu — złotym lwem na krwistoczerwonym tle — stał wbity w podłogę, powiewając dumnie na delikatnym wietrze. Szach chwycił go i uniósł wysoko. Wtedy rozległa się wrzawa. Wiwaty, radosne śmiechy i okrzyki grały mu w uszach, więc uśmiechnął się z ulgą. Bitwa wygrana.
— Bracia! — zawołał, patrząc z dumą na swoich żołnierzy. — Zwyciężyliśmy!
Znów odpowiedziała mu donośna salwa wiwatów.
Ismail zatrzymał wzrok na Husseinie.
— Admirale Husseinie Mirzo z dynastii Zahidów — zwrócił się do niego oficjalnie, przez co ciekawskie spojrzenia skupiły się na Mirzy. — Poprowadzisz nasze wojsko na zachód. Skorzystamy ze słabości wroga i zaatakujemy jego czuły punkt. Niech to będzie nasz odwet za Antorę. Już najwyższy czas, aby Al'Kahar dowiedział się, że odbierając nam serce, musi liczyć się z tym, że będziemy kąsać. Bardzo mocno.
Księciu wyraźnie rozbłysły oczy. Wziął ten rozkaz szczególnie osobiście, jakby szach, mówiąc to, stawiał się w jego skórze. Antora była sercem Husseina, jego domem. Bezpieczną przystanią, którą bestialsko stracił. Nareszcie miał szansę pomścić ojca i siostrę.
— Nie zawiodę, panie — powiedział uroczyście.
— Wiem — rzucił mu tylko władca, po czym zwrócił się już otwarcie do pozostałych żołnierzy. Zacisnął palce mocniej na rękojeści bułatu wbitego w pokład, przeklinając tę rozległą ranę, która coraz mocniej dawała mu w kość. — Chciałbym napawać się kolejnym sukcesem razem z wami, bracia, ale tym razem muszę odpuścić i zebrać siły do kolejnych bitew. Wierzę, że pod dowództwem księcia Husseina przyniesiecie mi kolejne sztandary Lwa, a w przyszłości... — Na moment urwał, by uśmiechnąć się szeroko. — Może nawet i jego głowę!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro