Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 7

Tamtego dnia jego połowę spędziliście na zbieraniu owoców, które miały wam służyć za posiłek przynajmniej do kolejnego południa.

— Plecy mi odpadają — mruknęłaś, łapiąc się jedną ręką za obolałe miejsce, a drugą trzymając prowizoryczny koszyk, który zrobiliście z gałązek i lian znalezionych w lesie. Był on na tyle duży, że wraz z Levi'em trzymaliście go po przeciwnych stronach. W pewnym momencie jednak potknęłaś się o wystający konar drzewa i runęłaś do przodu, przy okazji rozwalając dookoła koszyk jagód. Jako że mężczyzna trzymał kosz z drugiej strony, niestety nie zdołał uratować sytuacji, przez co wasze owoce przepadły na dobre. — Rany, tak mi przykro! — pisnęłaś, czując liczne draśnięcia, których nabawiłaś się przez leśne runo.

— Przykro? Idiotko, pół dnia to zbieraliśmy! — warknął Levi. — Czy tobie naprawdę nie można ufać nawet przy tak prostych czynnościach?

— Przepraszam, no, zaraz nazbieram nowych — mruknęłaś zawstydzona. Niestety niezdarność towarzyszyła ci od najmłodszych lat i nic nie mogłaś na to poradzić.

— Tch, nie nadajesz się nawet do tego. Jesteś zbyt narwana i rozwydrzona. Czy jest coś, co możesz zrobić bez żadnego błędu? — ciągnął.

— Przecież mówiłam, że zaraz to pozbieram. Niepotrzebnie się pan tak unosi, to tylko jagody — bąknęłaś.

— Tylko jagody — prychnął. — Co z tego, że tylko jagody? Skoro nie potrafisz nieść nawet koszyka, nie wiem, jakim cudem Erwin zwrócił na ciebie uwagę. Gdyby nie wpływy twojej rodziny, zapewne nigdy nie dostałabyś się do wojska — powiedział, jednak te słowa sprawiły, że nie potrafiłaś już dłużej tego tolerować. Do tej pory nie przeszkadzały ci zbytnio jego uwagi i dogryzki, jednak gdy ktoś ingerował w twoje życie, nie mając o nim pojęcia, to nigdy nie pozostawałaś dłużna.

— Słucham? — rozdziawiłaś oczy. — Przynajmniej nie jestem złodziejem z czeluści Podziemi, który przypadkowo dostał się do Zwiadowców z nadzieją innych, że zginie na pierwszej wyprawie. Nie mam pojęcia jak to sie stało, że Smith tak bardzo panu ufał — warknęłaś, czując się nabuzowana jak nigdy wcześniej.

— No tak, mówi to rozkapryszona panienka z dobrego domu, która zawsze dostawała to, co chciała.

— Nic pan o mnie nie wie — syknęłaś, patrząc na niego jadowitym wzrokiem.

— Odezwała się ta, która wie najwięcej. Jest jeszcze coś, czego o sobie nie wiem i chciałabyś mi to przedstawić?

— Tak. Nie ma pan za grosz serca. Jest Kapitan tylko pozbawionym uczuć robotem, martwiącym się o własny nos i dupę. Nie dziwię się, dlaczego całe życie jest pan sam — warknęłaś.

— Zamknij się. Patrzyłaś kiedyś na siebie? Jesteś tylko smarkatą gówniarą, która nic nie wie o życiu. Nie powinno cię być w ogóle w zwiadowcach. Twoje miejsce jest gdzie indziej, a z tego co widać, burdel idealnie by się nadawał — fuknął w końcu, patrząc wprost w twoje oczy.

Tego było już za wiele. Stanęłaś jak wryta nie przypuszczając, jak bardzo zabolą cię te słowa. Patrzyłaś na niego wielkimi oczami, a twój oddech był płytki i przyspieszony.

— Wal się ty zasrany gnojku — bąknęłaś w końcu i odwracając się na pięcie, ruszyłaś w głąb lasu, po chwili zaczynając truchtać, aby jak najszybciej mężczyzna zniknął z twojego pola widzenia.

Nie sądziłaś, że Levi byłby zdolny powiedzieć coś takiego, a jednak. Czułaś się tak, jakby ktoś walnął cię pięścią prosto w twarz i to bardzo solidnie. Nie chciałaś widzieć go już więcej na oczy. W tamtym momencie znienawidziłaś go tak bardzo, że bardziej się chyba nie dało.

Szłaś w głębię lasu, coraz głębiej i głębiej. Nie zwracałaś nawet uwagi na to, ile metrów, a nawet kilometrów już przeszłaś.

— Cholerny karzeł. Gnojek jakich mało — mruczałaś do siebie, łamiąc ze złości napotkane gałęzie i paprocie. Zezłościłaś się jeszcze bardziej, kiedy usłyszałaś grzmot, a zaraz potem z nieba lunął istny wodospad. — Szlag by to! — warknęłaś na cały głos i postanowiłaś znaleźć jakieś miejsce, gdzie mogłabyś schronić się przed deszczem. Po jakimś czasie udało ci się znaleźć jakąś prowizoryczną jaskinię, pod którą się schowałaś, niestety już przemoczona niemal do suchej nitki. — Sama sobie poradzę, nie potrzebuję tego krasnala — mówiłaś do siebie.

Większy problem powstał dopiero wtedy, gdy nastała noc, a dookoła zrobiło się ciemno jak w grobie. Na szczęście przestało padać, za to zaczęły docierać do ciebie dziwne dźwięki z całego lasu, które napawały cię grozą.

— To tylko zwierzęta. Przecież duchy nie istnieją, nie bądź głupia — mówiłaś do siebie, trzęsąc się zarówno ze strachu, jak i z zimna. Fakt, że byłaś mokra dolewał jeszcze oliwy do ognia.

W końcu jakimś cudem udało ci się zasnąć, jednak budziłaś się praktycznie co dziesięć minut. Kiedy nad ranem w końcu udało ci się przymknąć oczy na nieco dłużej, obudził cię potworny dreszcz, który przeszedł przez twoje ciało. Do tego zaczęłaś kichać, co nie wróżyło raczej nic dobrego. Nie złamało to jednak twojej dumy i za wszelką cenę nie miałaś zamiaru wrócić do Levi'a. Kiedy emocje już opadły, było ci nawet trochę głupio za to, co powiedziałaś, jednak nie zmieniło to faktu, że byłaś na niego zła.

Westchnęłaś głośno i postanowiłaś rozpalić ognisko, aby choć trochę się ogrzać. Niestety leśne runo nadal było mokre od deszczu, więc koniec końców nic z tego nie wyszło. Nazbierałaś zatem jakichś poziomek, aby chociaż przestało ci burczeć brzuchu, gdyż swoją drogą to nie jadłaś od poprzedniego dnia. Pomyślałaś, że jeśli cały czas pójdziesz lasem, to w końcu z niego wyjdziesz, a może nawet z szansą, że znajdziesz jakieś konie, którymi mogłabyś pogalopować do domu. Niestety straciłaś nieco orientację w terenie, dlatego zaczęłaś kroczyć w bliżej nieokreślonym kierunku. Pech chciał, że po południu znów zaatakował cię zimny deszcz. Przeklnęłaś pod nosem z milion razy, niestety tym razem nie udało ci się znaleźć żadnego schronienia. Usiadłaś więc na przewalonym konarze i ukryłaś twarz w dłoniach, a w twojej głowie po raz pierwszy pojawiła się myśl, że może jednak źle zrobiłaś, opuszczając Kapitana.

Gdy deszcz przestał padać, ruszyłaś w dalszą drogę pomimo mroku, który zaczął już nadchodzić. W pewnym momencie zaczęłaś zauważać coraz mniej drzew dookoła, aż w końcu ujrzałaś ogromną polanę. Kichając co kilka sekund i trzesąc się z zimna, poszłaś w kierunku upragnionego końca lasu. Gdy miałaś zrobić pierwszy krok ku nadzieji, usłyszałaś nad sobą dziwne dyszenie. Spojrzałaś w górę, a twoje nogi omal nie ugięły się, kiedy zobaczyłaś kilkumetrowe cielsko.

Tytan. Coś, czego miałaś nadzieję nie zobaczyć już nigdy w życiu, stało, a raczej spało teraz tuż przed tobą.

— Nie, proszę, nie — pisnęłaś, odchodząc tyłem i potykając się o wystający konar. Kiedy się podniosłaś, cały czas nie spuszczając potwora z oczu, pobiegłaś tak szybko, jak tylko potrafiłaś, wracając oczywiście w głąb lasu.

Biegłaś, ignorując wszystkie złe rzeczy, które działy się z twoim ciałem. Miałaś już dość. Gdyby tylko nie spał, byłoby już po tobie. Mimo że starałaś sie je powstrzymać, to i tak łzy zaczęły napływać ci do oczu, rozmazując tym samym widok.

Biegłaś przed siebie, kiedy nagle na kogoś wpadłaś. Pierwszą twoją myślą było drzewo, jednak było na to zbyt miękkie.

— Idiotko, życie ci nie miłe? — usłyszałaś nagle znajomy głos. — Tyle razy powtarzałem ci, abyś bardziej uważała — mruknął, natomiast ty próbowałaś powstrzymać się od dalszego płaczu, dlatego patrzyłaś na niego bez słowa, próbując zatrzymać łzy na swoim miejscu. Z jednej strony nadal go nienawidziłaś, a z drugiej tak bardzo ucieszyłaś się na jego widok. — Przepraszam za to, co powiedziałem, poniosły mnie nerwy — wydusił z siebie w końcu. — A zrób to jeszcze raz, to więcej nie będę cię szukał — dodał oschle. I chociaż nie chciał tego przyznać, to w głębi duszy naprawdę się o ciebie martwił. Nie mógł jednak powiedzieć, abyś więcej go nie zostawiała. To nie byłoby w jego stylu.

Ty natomiast nie mogłaś się już powstrzymać. Dałaś upust łzom, a sama rzuciłaś się na mężczyznę w uścisku, płacząc w jego ramię. Już gdzieś miałaś to, że byłaś na niego zła. Te dwa dni, w trakcie których byłaś zupełnie sama dały ci do zrozumienia, że wcale tego nie chciałaś i było to bardzo głupie z twojej strony.

— Ja też przepraszam. Wcale tak o panu nie myślę — pisnęłaś. — Tylko proszę mnie już więcej nie zostawiać.

— To ty mnie zostawiłaś — powiedział nagle coś, o co w życiu byś go nie posądziła. Gdy uniosłaś wzrok zobaczyłaś tylko jego nic nie wyrażający wzrok, którym cię obdarzył. Jednak musiał chyba coś oznaczać, kiedy powiedział ci coś tak do niego nie podobnego.

— No tak — mruknęłaś nieco zawstydzona i odsunęłaś się od Levi'a, czując na twarzy delikatne rumieńce. — Tęsknił pan chociaż? — spytałaś, pociągając nosem i lekko się uśmiechając, aby nieco rozluźnić tę dość dziwną atmosferę, która nagle między wami zapanowała.

— Tch, nie, po prostu nie chciałem słuchać krzyków, kiedy pożerałby cię jakiś tytan — odparł typowym dla siebie tonem. — Dość już tych bredni, wracamy — dodał, chwytając cię za nadgarstek i stanowczo ciągnąc w wyznaczonym przez siebie kierunku.

— Szczerze mówiąc, to mógł być prawdopodobny scenariusz. Kilkaset metrów stąd widziałam jednego. Gdyby nie to, że spał, pewnie było by już po mnie — przyznałaś.

— Dlatego właśnie nie powinnaś się oddalać — mruknął oschle.

— Gdyby nie pańskie uwagi, nie zrobiłabym tego — zauważyłaś.

— Przecież przeprosiłem, to nie wystarczy? Z resztą wcale nie kazałem znów gubić ci się w lesie i to na tyle czasu — mruknął. — Poza tym wyglądasz jak kupa nieszczęścia — powiedział i nagle się zatrzymał, przykładając obandarzowaną dłoń do twojego czoła. — I na dodatek masz gorączkę — dodał, wznawiając wędrówkę i nadal trzymając twój nadgarstek.

— To nic takiego, pewnie zaraz mi przejdzie — zauważyłaś, jednak wcale nie czułaś się najlepiej. — Właściwie to dobrze się czuję — skłamałaś i jak na zawołanie, po wypowiedzeniu tych słów poczułaś silne zawroty głowy. Nie zdążyłaś nawet nic więcej powiedzieć. Po prostu runęłaś na ziemię jak długa, nie pamiętając dalszej drogi.

***

Już prawie połowa wakacji za nami, ale nie tej książki 🤭

Pamiętaj o ⭐ dla wsparcia 😊

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro