26. Porwany
"Mówiono o mnie, ten najsłabszy, mówiono „brat Petera" lub „brat Domena". Jeżeli w ogóle mówiono. Oczywiście pojawiłem się na pewien czas w Pucharze Świata i wtedy mnie zauważono, ale moje wyniki z czasem, zamiast być lepsze, były coraz gorsze, a ja sam nie umiałem sobie z tym poradzić.
Na początku tylko płakałem. Później zacząłem znajdować inne sposoby radzenia sobie z tym. Pierwszym było palenie papierosów, jednak z upływem czasu przestało to robić na mnie jakiekolwiek wrażenie, to było za mało. Zacząłem więc szukać czegoś innego. Narkotyki? Nie, one były później, gdy już zdałem sobie sprawę z tego, jak nisko upadłem, właściwie byłem już prawie na dnie. Wcześniej jednak po kolejnym beznadziejnym konkursie poszedłem do baru. Chciałem zapomnieć, utopić moje myśli w alkoholu. Po raz pierwszy w życiu. Do tej pory się nie buntowałem. Byłem grzecznym chłopcem, mama często mówiła Domenowi, że chciałaby, żeby brał ze mnie przykład. Jestem pewny, że teraz już by tak nie powiedziała.
Każdy grzeczny chłopiec jednak ma swoją granicę wytrzymałości, ja moją przekroczyłem, gdy tamtego wieczoru kompletnie pijany wyszedłem z baru, całując się z ... przypadkowo poznanym mężczyzną! Gdy następnego dnia rano obudziłem się wtulony w jego ciało, straciłem resztki szacunku sam do siebie.
Przecież nie byłem gejem, a przynajmniej się za niego nie uważałem.
Tamten dzień był początkiem mojego upadku, mojej klęski jako sportowca, jako syna, przyjaciela i człowieka. Stałem się czymś mniej niż wrak człowieka. Brakowało mi już łez, brakowało sił, by wstać z łóżka, by pójść na trening, by cokolwiek jeść.
Domen zawsze mi powtarzał, że geje to najgorsze, co może być. Naśmiewał się z Petera. Doskonale wiedział, że nasz starszy brat pogubił się w swoich uczuciach do jednego z rywali. A właśnie ten rywal wyciągnął do nas pomocną dłoń, pomógł mi wyjść z nałogów i wrócić do treningów. Gdy nie miałem motywacji, zawsze wiedział, co powiedzieć, gdy potrzebowałem rozmowy, rozmawialiśmy. Nigdy mnie nie zawiódł. Poza tym jednym razem, kiedy zobaczyłem mojego starszego brata płaczącego na ławce w parku.
Siedział sam nad butelką polskiej wódki. Wieczór powoli zamieniał się w ciężką, pełną gwiazd, ale bezksiężycową noc. Dosiadłem się do niego. Wtedy on powiedział, co zrobił Kamil.
-On mnie nie chce, rozumiesz? - Chlipał w moje ramię – Powiedział, że mam wrócić do Miny, że między nami nigdy nic nie będzie. A z Wellingerem to się śmiał! Żartowali sobie, jak najlepsi przyjaciele. A może są kimś więcej niż tylko przyjaciółmi? Może to z powodu tego głupiego Niemca ja nie mam żadnych szans?
Patrzyłem na mojego brata i nie umiałem mu pomóc. Co gorsza, wiedziałem, dlaczego Kamil tak postąpił, a nie mogłem nic powiedzieć Peterowi. Aż zbyt dobrze go znaliśmy, by nie wiedzieć, że Peter próbowałby być z Kamilem do samego końca, a później cierpiałby i już do końca życia byłby sam, a tego nie chcieliśmy. Było mi żal Pero, ale nie miałem prawa nic robić. Zgadzałem się z Kamilem, że to jedyna droga, by oszczędzić mu chociaż trochę cierpienia.
-Wiesz, jak bardzo chciałbym, żeby Peter był szczęśliwy, a mnie zapamiętał jako tego silnego, tego niepokonanego, mimo że zapewne ostatecznie to choroba mnie pokona?
-Wiem, Kamil - Powiedziałem mu i dlatego nie potrafiłem pomóc Peterowi. Mogłem tylko milczeć i opiekować się nim. Byłem mu to winien. Gdy byłem młodszy, to on opiekował się mną. Teraz ja zaopiekuję się nim. Postaram się zrobić wszystko, żeby ukoić jego żal i ból, żeby mu pomóc przejść przez to wszystko.
Mężczyzna w czarnej kurtce odłożył laptop na biurko. Nie miał ochoty dalej tego czytać. Co to ma być? Kolejny pedał, który pisze dziennik? Phi! I to oni byli reprezentantami krajów? Najpierw dzienniki Krafta i Hayboecka pisane w zeszytach(co za dziecinada! Kto dziś pisze w zeszytach? Od czego są laptopy, tablety i telefony? Najwidoczniej Cene był mądrzejszy i lepiej dopasowywał się do czasów, w których przyszło mu żyć.) a teraz to cudo, które udało mu się zabrać zanim zadał śmiertelny cios chłopakowi. Żałosne! Dobrze, że te cioty już nie zanieczyszczają swoimi genami ludzkiej rasy.
Nagle z sąsiedniego pokoju dobiegł go dziwny dźwięk, jakby ktoś przewrócił krzesło. Natychmiast wstał i ruszył w tamtym kierunku. Widok, jaki zastał, tylko go rozśmieszył.
Na podłodze rzeczywiście leżało przewrócone krzesło. Najwidoczniej jego ofiara odzyskała już przytomność. Podszedł do kanapy, na której ułożył wcześniej związanego kolegę po fachu. Blondyn szarpał się, próbując się uwolnić.
-Ach, to ty! Mogłem się domyślić! Gdzie ja miałem oczy!
-Ha ha ha – Zaśmiał się przerażającym, upiornym śmiechem, od którego leżącego na kanapie skoczka przeszły ciarki. Poczuł lekkie ukłucie rozczarowania, że to właśnie ten człowiek go porwał. Miał cichą nadzieję, że będzie to ktoś dużo wyższy, większy, silniejszy od niego, a tymczasem przed nim stał zupełny przeciętniak. Blondyn sam miał ochotę wybuchnąć śmiechem.
-Czego rżysz, wypuść mnie.
-Mowy nie ma! Najpierw się zabawimy.
-Czekaj! Co ty chcesz zrobić?! - W tych ślicznych oczach teraz malowało się przerażenie, które pogłębiało się z każdą sekundą. Tymczasem jego porywacz uśmiechnął się ponuro.
-Dasz mi to, czego chcę, albo inaczej twoim przyjaciołom przydarzy się przykry wypadek jak Cene, Kamilowi, Andreasowi i Annie.
-A więc to ty za to odpowiadasz! Brzydzę się tobą. Jesteś największym, najgorszym popaprańcem tego świata.
-O, komplement. Nawet nie wiesz, jak bardzo lubię słuchać komplementów. Mów mi tak więcej.
-Zamknij się i zabierz swoje brudne łapska z mojego tyłka!
-O, walczysz ze mną? Niepotrzebnie. Obaj wiemy, że tego chcesz – Tym razem wsunął rękę w spodnie blondyna – Na pewno masz ochotę trochę się pobawić.
-Nie! Nie mam! Puść mnie!
-Twoje wrzaski nic nie dadzą, ten dom jest w lesie, nikt tutaj nie przychodzi ani nie przyjeżdża, możesz krzyczeć do woli.
Wobec tych słów Daniel zrezygnował z jakichkolwiek prób uzyskania ratunku za pomocą głosu. Należał do tych ludzi, którzy zawsze starają się jakoś sobie poradzić bez względu na to, jak wiele cierpienia będzie ich to kosztowało. Szamotał się więc, próbując się uwolnić, ale był o wiele słabszy od napastnika. Ten tylko wziął go na ręce i zaczął gdzieś nieść. Po paru chwilach i pokonaniu kilkunastu stopni schodów w górę, atakujący otworzył jakieś drzwi. Norweg mógł tylko biernie obserwować to wszystko. Próbował wydać swoim kończynom jakieś rozkazy, ale te wydawały się być odłączone zupełnie od jego umysłu. Nie potrafił już poruszyć ani ręką ani nogą. Mógł tylko oddychać, mrugać oczami i mówić, czyli niewiele. Nadzieja na wydostanie się z tej pułapki zniknęła zupełnie w momencie, gdy oprawca zdjął zarówno swoje jak i jego spodnie.
Nie mogąc w żaden sposób zmienić swojej sytuacji, Daniel próbował uciec myślami najdalej, jak tylko się da. I w pewien sposób mu się to udało. Mimo iż czuł fizyczny ból, gdy porywacz brutalnie w niego wszedł, gdy poruszał się w nim, wydając odgłosy, które powinny spowodować ciarki na całym ciele Daniela, wydawało mu się, że to nie on sam jest ofiarą, że patrzy na bezwładne ciało kogoś innego.
Później o dziwo oprawca chyba postanowił dać mu trochę spokoju. Wstrzyknął mu coś, co stosunkowo szybko zaczęło działać. Danny zapadł w niespokojny sen.
"Tajemniczy Morderca", jak on sam lubił siebie nazywać, uśmiechnął się z satysfakcją do swojego odbicia w lustrze. Był z siebie bardzo zadowolony. Trafiła mu się wyjątkowa ofiara. I to w dodatku taka idealna... O nie! Tego nie zabije od razu, z tym chciał się zabawić. Może nie za długo, ale jednak.
Gdy o tym myślał, jego obłąkańczy śmiech rozniósł się po całym ponurym budynku, którego pokryte brudnymi, zakurzonymi pajęczynami ściany przywodziły na myśl opuszczone miejsce. Na podłodze leżały stare gazety, pod wielkim, brązowym piecem z kafli w pustej dawno węglarce leżały szczątki martwej myszy. Nie przeszkadzało mu to. Ani nawet stos brudnych naczyń w zlewie. Do smrodu był przyzwyczajony. W końcu to miejsce było domem z jego dzieciństwa. Bardzo ponurego dzieciństwa.
Zamyślił się nad swoim tragicznym i smutnym losem.
Jak mogę być inny, skoro miałem takie dzieciństwo? A właściwie nie miałem go wcale? Czy można mnie winić za to, kim się stałem? Przecież to nie moja wina, że zawsze byłem sam, nikt nie poświęcał mi uwagi...
Zapewne powinien w tej chwili zapłakać nad swoim strasznym losem, lecz nie potrafił. Ktoś taki jak on nie znał łez, nie znał wyrzutów sumienia, miłości ani litości. Umiał jedynie zaspokajać potrzeby swojego ciała. Usiadł tylko na stosie brudnych ubrań, które leżały na łóżku. Sięgnął po paczkę papierosów, wyjął jednego i zapalił, przyglądając się śpiącemu blondynowi, któremu grzywka opadła na oczy. Podszedł więc do niego i ją odgarnął. Ktoś niezorientowany w sytuacji mógłby powiedzieć, że odgarnął ją z czułością i delikatnością, ale byłby w błędzie. To nie była delikatność. Ten człowiek nie znał czegoś takiego. Zrobił to tylko dlatego, że ta grzywka go denerwowała. W końcu wziął nożyczki i zaczął ją obcinać.
-No, kochanie, teraz wyglądasz o wiele lepiej - Stwierdził zadowolony ze swojego dzieła. Jeszcze niedawno tak piękne włosy Tandego, z których był bardzo dumny, teraz wyglądały okropnie. Były obcięte krzywo, nierówno, w jednym miejscu odsłaniając niemal zupełnie skórę na głowie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro