ROZDZIAŁ.67 NOC ZWIERZEŃ
***Pov.Cruz***
Usłyszałam ciche pukanie do drzwi. Dochodziła 23. Uśmiechnęłam się lekko z myślą, że to właśnie Jackson wraca do domu. Nie było go tyle czasu co może znaczyć, że ma coś pożytecznego. Wyczołgałam się z łóżka do drzwi. Przetarłam oczy przypominając sobie o tym, że Jackson ma przecież własne klucze. Po co by pukał? Lewą ręką zaczęłam otwierać zamek, a prawą szukałam parasola lub czegokolwiek cięższego. Otworzyłam drzwi, a w nich stanął nikt inny, jak...
- Co tutaj robisz? - zapytałam ze zdziwieniem. W drzwiach stał Jared. Miał na sobie grubą, granatową bluzę, czarne spodnie i poszarzałe trampki. Na jednym ramieniu zawieszony miał plecak. Jego niebieskie oczy błyszczały się w świetle latarni.
- Mogę wejść? - zignorował moje pytanie. Wpuściłam go do mieszkania. Jared przeszedł do salonu, a ja tuż za nim. Zawiesił na chwilę wzrok na gitarze elektrycznej Jacksona.
- Więc? Co tu robisz? - oparłam się o futrynę patrząc, jak ten odskakuje lekko w bok.
- Cóż... chciałem pogadać z Jacksonem. - włożył dłonie w kieszeń bluzy odwracając głowę. Znowu na nią spojrzał. Widać, że krew w jego żyłach i Jacksona jest identyczna,
- Nie ma go. Pojechał szukać poszlak. Niedługo powinien wrócić.- stwierdziłam. - Mama wie, że tu jesteś?
- Nie, nie chciałem jej budzić. Po prostu... - zawiesił głos siadając na kanapie. Usiadłam obok niego.
- Po prostu? - wyszeptałam, jakby chcąc mu dodać pewności.
- Sądziłem, że niczego mi nie brakuje, ale po rozmowie z nim... chce więcej.
- Polubiłeś swojego wujka, co? - zaśmiałam się lekko.
- Jest niesamowity! Na torze jest królem, a jego słowa... aż nie umiem tego opisać. - mówił. Słuchałam uważnie. Miałam ciche wrażenie, że Jared większym uczuciem darzy Jacka, niż Dylana. Jakby nie patrzeć... pierwszego przynajmniej poznał.
- Racja... Jackson ma swoje zalety. - uśmiechnęłam się.
- Chciałem z nim o wszystkim porozmawiać. O szkole, planach na przyszłość i.... wszystkim. Jestem chłopakiem, a mama też niektórych rzeczy nie zrozumie. - wyjaśnił. Mówił nieco, jak dziecko. W sumie... to nie dziwię mu się. Musiał dorosnąć szybciej, aby pomagać mamie. Wiem coś o tym. Mieszkałam z ciocią, wujkiem i dwójką moich kuzynów na wsi. Każde z nas, aby ich odciążyć zaczynało dorastać szybciej. W wieku 11 lat moje pojęcie o świecie było o wiele większe, niż u moich rówieśników. Kiedy oni nie przejmowali się przyszłością, ja w stresie przykładałam się do nauki na tyle ile pozwalał czas. Uczyłam się przy okazji. Najczęściej kiedy sprzedawałam warzywa z farmy wujostwa na targu. Zawsze odpalali mi z tego procent. Moi znajomi pewnie nie wiedzieli wtedy, jak do końca działało netto i brutto.
Zadzwonił telefon. Zdziwiłam się jeszcze bardziej. Poklepałam Jareda w ramię po czym pobiegłam po komórkę. Nie patrząc kto dzwoni, odebrałam.
- Słucham?
- Cześć Cruzie! - usłyszałam głos Lucy w słuchawce.
- Dobry Lucy. Jak po powrocie do szkoły? - zapytałam.
- Heh... powiedziałabym ci coś, ale będziesz krzyczeć. - kiedy to mówiła wróciłam do salonu.
- Żartujesz sobie! Mów!
- Miałabym prośbę. - powiedziała to ciszej.
- W porządku. Jaką?
- Przesłałabym ci adres. Mogłabyś ty lub Jackson jutro mnie odebrać?
- Jasn... czekaj. Gdzie ty jesteś?
- Taka wieś na obrzeżach San Antonio. W sumie nieco strasznie, ale jest fajnie.
- Co ty tam robisz!? Pan McQueen wie?
- Nie, nie wie. Dlatego o to cię proszę. Stoi, czy mam z buta iść do miasta?
- Dobrze już. Już rozumiem tą całą "Buntowniczkę"
- Ale to nie akt buntu! Znaczy... właściwie to jest akt buntu. Ale to wasza wina! Martwiłam się, że Jackson cię zabił!
- Słyszysz się Lucy? - zapytałam, a ta tylko westchnęła. Rozłączyła się.
Opadłam na kanapę.
- To nie był Jackson, prawda? - zapytał Jared.
- Nie... to Lucy.
- Dużo mi to nie mówi. Wybacz.
- Córka Zygzaka McQueena. Ma 14 lat i właśnie postanowiła przyjechać bez niczyjej wiedzy do San Antonio.
- Już ją lubię. - zaśmiał się.
- Nie ty jedyny, uwierz.
- Serio jest córką McQueena? - upewnił się.
- Tak, ale otwarcie ci tego nie przyzna. Ale to łatwo da się zobaczyć i wyczuć.
Jared skinął głową w akcie zrozumienia opierając się o kanapę.
***Pov. Lucy***
- I wszystko w porządku. - odparłam chowając telefon do kieszeni. Uśmiechnęłam się do mężczyzny, który obiecał mnie przenocować. Stwierdziliśmy, że zjemy razem kolacje, a potem ja pójdę spać do stodoły według mojego życzenia. Jadłam własne bułeczki i wodę. Tak dla pewności, że mnie nie otruje. On tym czasem jadł kanapkę z białym serem i szczypiorkiem.
- Aż nie mogę uwierzyć w to, że na własną kieszeń przyjechałaś tu z pod samego Los Angeles. - zaśmiał się. Ja również! Tym bardziej, że zachowuje wszelkie środki ostrożności i kłamię cię na każdym kroku.
- Potrzebowałam i tyle. - wzruszyłam ramionami. - A pan tutaj od kiedy mieszka?
- Od początku dorosłego życia. - mówiąc to rozejrzał się po małym mieszkanku. Ze ścian schodziła farba, podłoga skrzypiała, a niektóre meble zdawały się starsze ode mnie. Ale było tu całkiem... miło.
- Czyli od momentu, jak kogoś pan zamordował? - zapytałam na co ten się roześmiał.
- Nikogo nie zabiłem, po za sobą.
- Czyli pan też bez duszy. To, jak ja! - moją dłoń ułożyłam do piątki i wyciągnęłam w jego stronę. Przewrócił oczami, ale przybił mi. Wydawał się bardzo sympatyczny. Tym bardziej, że nie pozbawił nikogo życia.
- Właściwie to skrzywdziłem kilka osób psychicznie. Żałuje tego, lecz zgaduje, że jest za późno, aby to naprawić.
- Pan ma nieco ponad cztery dychy. Tak, jak mój tata! To dopiero początek! Jeszcze tyle może się wydarzyć.
- Chyba lepiej gdybym to zakończył. - westchnął słabo.
- A skąd pan wie, że jest lepiej, jakby pana nie było. Co? - rzuciłam. - Żyje ponad połowę krócej od pana i nie pamiętam niczego przed moimi narodzinami. Ba! Pamiętam tylko, jak spadłabym z blatu kuchennego. To pierwsze wspomnienie.
- A skąd wiesz, że jest tam gorzej, niż za życia.
- Spekuluje. To moja opinia. - mówiąc to wzięłam łyk wody. - To kogo pan skrzywdził.
- Brata, ojca, matkę, dziewczynę i znajomych. Wszystkich po kolei.
- I skąd podejrzenia, że panu nie wybaczą?
- Tyle lat... mój brat jest pewnie dorosłym mężczyzną z żoną i minimalnie jednym dzieckiem. Ojciec zgaduje, że już przepisał mnie na starty po tych wszystkich latach...
- A dziewczyna? - wtrąciłam.
- Ją po prostu zostawiłem. Porzuciłem. Złamałem jej pewnie tym serce.
- Nie jestem dobra w pocieszaniu, lecz uważam, że każdy zasługuje na nowy, świeży start. - uniosłam kącik ust. Mężczyzna też lekko się uśmiechnął. Wstałam od stołu i poklepałam go w ramię. - Pozwoli pan, że udam się na spoczynek. - powiedziałam cicho.
- Pewnie. Stodoła jest otwarta.
- Tylko zostawię tu telefon. Musi się naładować. - rzuciłam powoli odchodząc.
- Krzywda tu mu się nie stanie. Dobrej nocy. - uśmiechnął się. Ja również po czym ruszyłam w stronę stodoły. A raczej... czegoś co miało nią być.
To coś było małe. Było tam sporo siana. Rzuciłam plecak na stertę sama po chwili wskakując w siano. W sumie to nie żałuje tego wyjazdu. Jest tu całkiem przyjemnie. Obróciłam się na lewy bok po czym zasnęłam. Byłam wykończona.
Siemka! Dawno się sama w sobie nie odzywałam. Mam zapieprz straszny, pracuje nad nową książką, a dodatkowo mój stan psychiczny to jakaś totalna porażka XD NO, ALE JESTEM!Do końca "Let's Race" zostały dwa rozdziały. Rozdział.70 będzie jednocześnie epilogiem i być może początkiem kontynuacji historii Lucy z (...), Cruz i Jacksona (Zygzaczek swoją drogą ;D Na niego mam też plan).
Ale co do książek:
- Najnowsza będzie poświęcona "Detroit: Become Human" i już dzisiaj wieczorem powinniście otrzymać jej pierwszy rozdział. To ona też wejdzie w sobotni grafik po zakończeniu "Let's Race"
- Nowa o "Autach" pojawi się na przełomie maja/czerwca
- "Insufficient" pozostaje bez zmian ;D
- usuwam też książkę z nominacjami :< A przynajmniej na jakiś czas, bo tak, czy siak nie odpowiadam ostatnio na nominacje
Po za tym dziękuje za wsparcie w postaci gwiazdek, pełnych miłości komentarzy, artów w nawiązaniu do "Let's Race" i za prywatne wiadomości.
Dziękuje jeszcze raz! Widzimy się już niebawem! Pozdrawiam <3
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro