ROZDZIAŁ.66 POSZUKIWANIA
***Pov.Zygzak***
Od ponad 40 minut czekam na Lucy pod szkołą. Nie ma jej. Zirytowany czekaniem zdecydowałem pójść do środka i zapytać. Może wsadzili ją do kozy?
Wszedłem do budynku i poszedłem do jej szafki. Nie trudno było ją znaleźć. Mimo wyraźnego zakazu na zewnętrznej stronie ma podpisy i motyw płomieniu zrobiony markerem.
- Dzień dobry Panie McQueen. - usłyszałem nagle znany mi głos. Wychowawczyni Lucy popatrzyła na mnie z uśmiechem. Ja również.
- Dzień dobry. Chciałem się zapytać o Lucy. - zacząłem.podchodząc do kobiety.
- Lucy ostatnio robi dość spore postępy w matematyce. Bardzo możliwe, że na koniec da radę mieć piątkę. - powiedziała z radością w głosie kobieta.
- Doprawdy? Czyli mój matematyczny geniusz w przynajmniej małej części na nią spłynął. - zaśmiałem się. - Chciałem się jednak zapytać o coś innego. Czekam na nią od 40 minut w aucie i dalej jej nie ma. Nie została na jakimś kółko? Albo może poszła do kozy? Ma pani jakieś pomysły.
- Ale Lucy tu nie ma. Wraz z Melissą wsiadły w samochód jej mamy i gdzieś pojechały.
- Pojechały? Co takiego? - zapytałem się bardziej sam siebie, niż kobiety. - Masz ci los...
- A, czy coś jest nie tak? - dopytała z troską kobieta.
- Jak najbardziej. Tak... - wyszeptałem. - Po prostu muszę do niej zadzwonić. Dziękuje.
Jej wychowawczyni skinęła głową po czym odeszła. Wybiegłem ze szkoły i wsiadłem do samochodu. Zadzwoniłem do Sally. Minęło kilka sygnałów i moja żona podniosła komórkę.
- Słucham?
- Spóźnimy się Sally. - zacząłem. - Jest mały problem.
- Co masz przez to na myśli? Znowu przebiła piłki do zbijaka?
- Nie. Nawet jej nie odebrałem! Pojechała gdzieś z Melissą i jej mamą! - burknąłem ze złością. Daje słowo, jestem debilem. To było przecież do przewidzenia, że prędzej, czy później Lucy gdzieś zwieje. Że do tej pory podobna sytuacja się nie wydarzyła to cud.
- Jak to? Jezu... Lucy. Agh! Dobrze, zachowajmy spokój. Zadzwonię do mamy Melissy. A ty próbuj dodzwonić się do Lucy. Jak coś pisz sms-y
- Dobrze.
Rozłączyliśmy się. Krew w moich żyłach krążyła szybciej.
***Pov. Lucy***
Byliśmy już dobre 40 kilometrów za miastem. Regularnie ignorowałam połączenia od taty i udawałam, że sprawdzam godzinę. Opierałam polik na wnętrzu dłoni patrząc za okno. Słuchałam również rozmowy Melissy z jej mamą.
- Jestem pewna, że gdzieś go masz. - mówiła moja przyjaciółka przeszukując jej torbę.
- Na stacji płaciłam telefonem i tam został! Powinniśmy wrócić.
- Nie mamy czasu wracać! Po za tym Lucy jest już umówiona z Cruz. Wiesz, że rajdowcy mają napięty grafik. - krzyczała Melissa dalej ze zrezygnowaniem szukając telefonu. - Jak go tam znajdą to ci go oddadzą. Nie rób scen
Melissa wrzuciła torbę na tył auta. Z szybkością zdołałam uniknąć rzucanego pocisku przyciskając się do drzwi auta. Westchnęłam poprawiając słuchawki pchełki w uszach. Nie, nie miałam tam muzyki. Ale słuchanie ich kłótni kiedy myślą, że nie słyszę to w sumie zabawna sprawa. Po za tym nie dałabym rady słuchać muzyki kiedy ciągle dzwoni do mnie tata. Ignorowałam połączenia jednocześnie starając się ignorować jego zdjęcie wyświetlające się na moim telefonie z każdym przychodzącym połączeniem.
***KILKA GODZIN PÓŹNIEJ***Pov.Jackson***
Nie sądziłem, że skończę w klubie nocnym czekając na spotkanie z dawnym dilerem Dylana. Umówiłem się z nim tutaj, aby, przy okazji mógł pokazać mi miejsca, gdzie był. Jakieś znaki, że tutaj był. Dochodziła 20 - dość wcześnie, lecz chcieliśmy z Mikem ominąć tłumy ćpunów, którzy pewnie będą go zagadywać.
Siedziałem, przy barze dopijając szklankę coli, gdy ten dosiadł się obok mnie. Spojrzałem na niego kątem oka. Blond włosy średniej długości, zarost, oraz zielone oczy. Miał na sobie pomarańczowy t-shirt z pod którego wystawała szara bluzka z długim rękawem.
- Jackson Sztorm... nie spodziewałbym się, że taka gwiazda świata wyścigów ma brata ćpuna i najbardziej samolubnego człowieka za ojca. - zaczął ochrypłym głosem. Westchnął obracając się w jego stronę.
- Z rodziną wychodzi się dobrze jedynie na zdjęciach.
- A to są święte słowa Panie Sztorm! Święte! - pomachał palcem. - Dobrze jednak... interesy. Chcesz wiedzieć co z Dylanem?
- Owszem. Kawałek fotografii się oberwał i warto byłoby go znaleźć. - wyszeptałem. Podejrzewam, że Mike nawet mnie nie słyszał, przez grającą w tle muzykę. Poprawiłem kołnierzyk granatowej koszuli.
- Dylan kiedy ostatni raz się z nim widziałem nie wziął ode mnie dragów. - zaczął. - Oddał mi zaległe pieniądze i powiedział, że więcej się nie zobaczymy. Miał wory pod oczami. Widać, że nie spał. Cały też trząsł się.
- Może chciał odstawić. - wzruszyłem ramionami.
- Nie wiem. Kazał mi jednak ci to przekazać. - Mike wyciągnął z kieszeni papierek. 20 dolarów. Wziąłem go z lekkim uśmiechem. - No cóż... trochę minęło. Teraz pewnie jest ci mniej potrzebny, niż wcześniej
Położyłem 20 dolarów na barze i zagwizdałem. Barman popatrzył w naszą stronę, a ja wskazałem na Mike'a i moją pustą szklankę.
- Dlatego niech pójdą w obrót. - uśmiechnąłem się kiedy barman nalewał Mike'owi coli.
- Twój brat też uczciwy chłop tylko ze zrytą bańką. - mówiąc to wziął łyk cieczy.
- I to mocno. Wiesz coś jeszcze?
- Wspomniał, że kiedyś po ciebie wróci, ale, jak widać to się nie sprawdziło. Wiem, że odjechał niebieskim pic-upem.
- Niebieski pic-up...
- Unikatowy, bo mocno przerobiony. Ale zgaduje, że albo go sprzedał... albo stracił właściciela. Jeden z takich o większych gabarytach go ma teraz.
- Gdzie go znajdę? - zapytałem przybliżając się do Mike'a.
- Przy bramkach! - zaśmiał się. - Ochroniarz.
Wypuściłem powietrze z płuc biorąc łyk coli. To duży trop. Naprawdę duży. Sara też mówiła o niebieskim pic-upie. To musi być trop.
- Porozmawiam z nim później, dzięki. - podziękowałem krótko wbijając wzrok w szklankę.
- Jak to możliwe... jeden z braci Sztorm stoczył się na dno dna, a drugi wybił wysoko ponad nie. Ironiczne - powiedział Mike.
- Jego największym błędem było spróbować. Ale mam nadzieje, że się znajdzie... potrzebujemy go.
- Potrzebujecie emerytowanego ćpuna? Albo truchła? Pff... Jackson ja ci dobrze radzę. Nie ma po co rozgrzebywać starego gówna.
- To bardziej pokręcone, niż myślisz. - westchnąłem biorąc kolejny łyk. Nie powiem mu, że Dylan ma syna, który bardzo go potrzebuje. Jest młodym dorosłym które potrzebuje osoby, która go naprowadzi na dobry tor. Sara może to uczynić, lecz zdanie ojca dla syna liczy się o wiele mocniej. To chyba zazwyczaj tak jest, że dzieci chcą być, jak rodzice... albo lepsi.
***Pov. Lucy***
- Wysiądę tutaj! - odparłam do mamy Melissy widząc znak "San Antonio". Kobieta zjechała na pobocze, a ja wysiadłam z auta. Podeszłam do okna kierowcy. - Cruz ma zaraz po mnie przyjechać. Nie martwcie się o mnie. No i... dziękuje za podwiezienie. - uśmiechnęłam się.
- Nie ma problemu skarbie. Jak coś dzwoń do Melissy.
- I dziękuje za te 50 dolarów to... na prawdę dużo. Po powrocie oddam z procentem.
- Teraz nie przejmuj się pieniędzmi Lucy. Miłego pobytu w San Antonio! - kobieta uśmiechnęła się ruszając do przodu.
Ale super! Zostałam w zupełnie nie znanym miejscu z 24% baterii w telefonie. To dobra wiadomość. Dodatkowo 50$ starczy na jakieś jedzenie, albo motel. Spojrzałam w stronę miasta. Jackson miał rację, ładne to San Antonio. Właściwie mówił, że to dziura, ale to, przez jego braki w wiedzy. Mimo tego, że jestem magnesem kłopotów zdecydowałam się pójść w stronę miasta okrężną drogą.
Tak i ruszyłam. Z wyciszonym telefonem przed siebie. Poczułam się nagle, jak te postacie z gierek. Mam "ekwipunek", pasek zdrowia, głodu, zmęczenia oraz broń. Czyli w moim przypadku... no cóż...
...kawałek ostrego szkła ze stacji benzynowej.
Maszerowałam dumnie boczną drogą patrząc na kolejne domy. Były duże i jasne. Na podwórkach znajdowały się drogie samochody, oraz mini place zabaw dla dzieci. Domyśliłam się, że to jakaś bogata dzielnica. Właściwie zawsze kiedy słyszałam "bogata dzielnica" wyobrażałam sobie, jak buldożery rozwalają te piękne domki, bo pod nimi jest ropa naftowa, albo inny dar Matki Natury. No cóż... Bóg obdarzył mnie wyjątkowo bogatą wyobraźnią.
Wyobrażałam sobie, że obok mnie idą chłopcy. Że Fernando w ciszy kroczy obok mnie, Alexis krzyczy na Jerry'ego z błahego powodu, a Carlos zachwyca się dzielnicą na obrzeżach San Antonio. Szkoda, że nie ma ich obok mnie. Nic jednak w związku z tym nie zrobię. Mogę sobie ich jedynie wyobrażać.
Kiedy uniosłam głowę zorientowałam się, że dotarłam do nieco przestarzałych domków. Były małe i brudne. Droga, która przebiegała między nimi wydawała się świeżo robiona... albo nie stać ich na samochody i dlatego stara droga jest w tak dobrym stanie. Zobaczyłam wtedy sklep. Czas na interakcję z handlarzem w celu zakupienia przedmiotów na manę.
Weszłam do małego sklepu. W jego wnętrzu po za półkami z różnymi produktami znajdowały się również dwa metalowe stoliki. Kobieta w podeszłym wieku za ladą zmierzyła mnie wzrokiem.
- Dobry wieczór. - przywitałam się zamykając drzwi. Mężczyzna, przy jednym ze stolików również na mnie spojrzał.
- Dobry. Czego panienka potrzebuje? - zapytała z dalej tym samym spojrzeniem.
- Dużą butelkę wody i 5 bułeczek. - odparłam podchodząc bliżej. Kobieta zgarnęła przedmioty z półek i mi je podała.
- To wszystko?
- Jak tak pani ładnie pyta to jeszcze czekoladę karmelową. - uśmiechnęłam się, a kobieta zmrużyła oczy. Poszła po czekoladę.
- Pierwszy raz cię widzę w tej okolicy. - odparła.
- Jestem... przejezdna. Uznajmy, że tak siebie nazwę. - odpowiedziałam kiedy kobieta położyła obok bułeczek i wody również czekoladę.
- Uciekłaś z domu? - zapytała kobieta.
- Ależ skąd. Jestem lekko zagubionym przejezdnym i nic więcej. Przy okazji... zna pani jakiś motel. Albo pokoje do wynajęcia w okolicy. Jak najtaniej. - wspomniałam wyjmując z kieszeni dżinsów podarowane, przez mamę Melissy 50 dolarów. Sprzedawczyni wzięła pieniądze i zaczęła wydawać mi resztę.
- Ja mam wolne pokoje. Przenocuje cię za darmo. - powiedział mężczyzna. spojrzałam na jego twarz. Był... całkiem młody, ale bardzo wyniszczony. Jego cera pożółkła, a pojedyncze siwe włosy sterczały między czarnymi włosami na kilkudniowym zaroście i głowie.
- To nie taki zły pomysł. - odparła kobieta kładąc na blacie resztę. Zaczęłam pakować moje zakupy do plecaka.
- A mogę mieć jakiś kredyt zaufania, czy coś... nie chce być niemiła, ale pan nie jest żadnym gwałcicielem? - rzuciłam w jego stronę. Mężczyzna uśmiechnął się. Prawie, jak tata kiedy powiem mu ten najdurniejszy żart.
- W życiu zrobiłem wiele głupszych rzeczy od gwałtu. Nic bym na tym nie zyskał. Po za tym, mam partnerkę. - mówiąc to spojrzał na kobietę za ladą. Wypuściła powietrze z płuc, a mężczyzna ponownie lekko uniósł kąciki ust, lecz po chwili uśmiech ten przerodził się w żałosny grymas. - Jeżeli jednak boisz się nocować u mnie w domu to chętnie odstąpię ci miejsce w stodole.
- Poproszę stodołę. - odparłam z dystansem. - I...jeżeli kogoś pan zamordował to chętnie poznam techniki.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro