Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ROZDZIAŁ.65 PLAN B

***KILKA DNI PÓŹNIEJ***Pov.Lucy***

Wrzuciłam walizkę do pokoju i położyłam się na łóżku. Było... niesamowicie. Sylwester z chłopakami był najlepszym na jakim w życiu byłam. Alexis o mało nie oberwał petardą, Jerry ganiał za Carlosem, który zabrał zimne ognie, a ja z Fernando po prostu patrzyliśmy na fajerwerki.

Do Chłodnicy wróciliśmy z tatą już kilka dobrych godzin temu, lecz najpierw poszliśmy do V8, gdzie opowiadałam o moim pierwszym pobycie za granicą. Roman i Lola z uwagą słuchali delikatnie przytakując, mama w co drugie moje słowo wciskała pytanie, a Szeryf opowiedział, jak on kiedyś gonił jednych złodziei, przez cały Teksas. 

Nic dziwnego, że byłam padnięta po powrocie do domu. Przymknęłam oczy i głośno westchnęłam. Udało mi się ostatnio porozmawiać z Cruz i powiedziała, że Jacksona w San Antonio zatrzymują sprawy rodzinne i chce mu z nimi z pomóc. Dodatkowo przekazała od niego pozdrowienia dla mnie. W sumie to bardziej tęskniłam za Jacksonem, niż za Cruz. Może dlatego, że jest on niesamowicie zabawny kiedy się denerwuje. Po za tym nie jest już tym samym aroganckim Jacksonem. 

Byłam ciekawa jakie rodzinne sprawy go zatrzymują. Ktoś mu umarł? Nie no... wtedy Cruz chybaby mi powiedziała. Chyba, że...

Wstałam z łóżka i pobiegłam do salonu. Rodzice popijali herbatę i rozmawiali.

- Czy ktoś Jacksonowi umarł? Oczywiście po za jego tak, czy siak martwą duszą? - zapytałam, a tata popatrzył na mnie ze zdziwieniem. Mama odłożyła kubek na stół i odchrząknęła.

- Nie wiem do końca jakie sprawy go zatrzymują w San Antonio, ale Cruz mówi, że odchodzi, przez to od zmysłów. - odparła mama. - Ale to pewnie kwestia czasu, jak wszystko wróci do normalności.

- I dlatego siedzicie spokojnie i pijecie herbatę? - powiedziałam z ironią. Dosiadłam się do nich na kanapę - Tato! Ty do dzisiaj codziennie wspominasz Hudsona i...

- Lucy, Jackson jest dorosły i mama ma rację. To tylko kwestia czasu. Może coś ze spadkiem... nie wiem skarbie. Ale to wszystko dotyczy wyłącznie Jacksona i nie powinniśmy się w to wtrącać.

- A mi się wydaje, że problem tkwi głębiej. - odwróciłam głowę wzdychając. - Albo nikt mu nie umarł. Albo okazało się, że jest ojcem jakiejś płaczącej istoty. Albo okazało się, że bierze doping. Cruz nie chce mi powiedzieć o co chodzi. Nie ufa mi. - wzruszyłam ramionami. Nie lubiłam nie wiedzieć o co chodzi. Nie wiedza mnie irytowała.

- Nie chce Cię w to mieszać. Nikogo nie chce. Ona chce tylko wesprzeć Jacksona. - zapewniła mnie mama

Westchnęłam głośno i popatrzyłam na nich z niezrozumieniem. Jeżeli myślą, że na tym to zakończę to się mylą.

******

Tata właśnie podwiózł mnie pod szkołę. Spojrzałam z uśmiechem na budynek. W sumie to tęskniłam za tym siedliskiem grzybów. Dzisiaj mam do zrobienia kilka ciekawych rzeczy. Ale powinnam zacząć od początku. 

Pobiegłam do mojej szafki do której wsadziłam podręczniki i rozglądałam się za Melissą. Poprawiłam kołnierz mojej czerwonej baseballówki.

- Hej! - krzyknęła mi do ucha. Szlag by ją. To ja powinnam znajdować ludzi, a nie na odwrót.

- Cześć. - szepnęłam.

- Jak było we Włoszech?

- Spoko. Właśnie! - otworzyłam szafkę i wygrzebałam z niej kopertkę. Wyciągnęłam ją w jej stronę. - Trzymaj. To co prawda nie pieniądze, jak na komunii, ale wartość podobna. - uśmiechnęłam się lekko - Melissa wzięła kopertę i swoimi fioletowymi paznokciami zaczęła ją rozdzierać. Wyjęła z jej wnętrza jasnoniebieską karteczkę. Cały korytarz usłyszał jej pisk.

- O mój... to autentyki?! - zapytała przeskakując z nogi na nogę.

- Ta, oryginalne podpisy chłopaków. Powieś to sobie nad łóżkiem, albo ułóż wraz z resztą badziewi na ołtarzyku ku ich czci.

- Dziękuje Lucy! - dalej popiskiwała przytulając mnie. Nie odwzajemniłam jej ruchu, ale ona chyba nawet tego nie zauważyła. - Super prezent, przed wyjazdem do San Antonio. - uśmiechnęła się.

- Co? Wyjeżdżasz? - zdziwiłam się. Nagle San Antonio okazało się najbardziej obleganym miastem.

- Tylko na miesiąc. Moja starsza siostra bierze ślub i musimy jej pomóc z organizacją. - wyjaśniła patrząc na kartkę.

- San Antionio? - dopytałam, a ta od razu skinęła. Chyba mam plan... zginę za to, lecz nie mam wyjścia. - Kiedy?

- Dzisiaj po szkole wraz z mamą jedziemy prosto do jej domu.

- A... mogłabym się z wami zabrać.

Dopiero teraz na mnie spojrzała.

- Zabrać? A co chcesz od San Antonio? - zdziwiła się. Podrapałam kark.

- Miałam jechać do Cruz, lecz mój tata wyznacza jej plany treningowe, a auto mamy ma coś przepalone w silniku. - wymyśliłam na szybko. - Proszę! Zadzwonię do taty i mu to powiem. Podrzucicie mnie do Cruzie? - zapytałam z kocimi oczami. Nigdy nie sądziłam, że będę o coś takiego prosić.

- Jak twój ojciec nie ma nic przeciwko... - wyszeptała.

- Na lunchu dam ci znać. Okey? - mówiąc to zamknęłam drzwi szafki i zaczęłam odchodzić naciągając jednocześnie plecak na ramię.

- No... w porządku! - zaśmiała się. Ukłoniłam się i pobiegłam do sali lekcyjnej. Nie miałam zamiaru dzwonić po ojca.

***Pov.Jackson***

- Jack? - Cruz złapała mnie za ramię, a ja, aż odskoczyłem. Na uszach miałem słuchawki i bazgrałem bezmyślnie różne możliwości gdzie może być Dylan. Od Sary dowiedziałem się wielu informacji, które mogą okazać się wartościowe. Na przykład, że zawsze chodził do jednego i tego samego klubu. Nigdy gdzieś indziej. To zawsze może być trop. Wyznała też, że do dzisiaj utrzymuje kontakt z jego dilerem. Mike - bo tak ma na imię - tuż po zaginięciu Dylana przestał z handlem ponieważ czuł się winny. Dostałem jego numer telefonu i wiedziałem, że jutro do niego zadzwonię. 
Zdjąłem z uszu słuchawki i uśmiechnąłem się słabo do Cruz.

- Wybacz... zamyśliłem się. - powiedziałem krótko patrząc jej w oczy. Położyła na biurku szklankę z sokiem po czym przytuliła moją głowę i zaczęła gładzić mi włosy. 

- Powinieneś iść spać. - stwierdziła. Na zegarku dochodziła 14. 

- Mam jutro trening. - odparłem. Mimo całej tej sytuacji starałem się nie denerwować mojego surowego trenera. Nie muszę chyba mówić, że ranga "wzór" jaką otrzymał ode mnie kilka lat temu znacznie zmalała.

- Dlatego zrób sobie drzemkę. Nie zaszkodzi Ci. - szepnęła. Przytaknąłem. Wstałem i przysiadłem na łóżku.

- Wiesz co mnie boli? - zapytałem opadając na materac.

- Zgaduje, że to, że Dylan nie ma ojca, jak ty.

- Bingo... - szepnąłem.

- Pan McQueen też go nie miał. Chyba już wiem dlaczego był Twoim idolem.

- Jest moim idolem, bo jest zawsze profesjonalny. Myśl, że miał podobnie co ja jest w sumie pocieszająca.

- Ja nie miałam rodziców wcale także... - zaśmiała się.

- Masz do tego dystans widzę. - stwierdziłem.

- A co innego mi zostało Jackson? Albo będę przeżywać, że nigdy nie miałam ich przy sobie, albo spojrzę, że wszystko sobie ułożyłam. - uśmiechnęła się.

Przymknąłem oczy i za nim zdążyłem pomyśleć cokolwiek więcej zasnąłem.

***Pov.Lucy***

- Dziękuje jeszcze raz. - powiedziałam do mamy Melissy kiedy wyjeżdżaliśmy z miasta.

- Nie ma problemu. Trzeba sobie pomagać, czyż nie?

- Wiadomo. - uśmiechnęłam się patrząc za okno.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro