Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

ROZDZIAŁ.58 SZCZYT

***Pov. Zygzak***
Rozmowy z kumplami z branży zawsze bardzo lubiłem. Wspólny temat w którym każdy może się udzielić. Kiedy byliśmy młodsi zdarzało się nawet, że razem szliśmy po wyścigach do jakiegoś baru, aby pogadać. Nie piliśmy alkoholu (jakby nie patrzeć, dalej sportowcy), ale bardzo miło wspominam te wypady. Wszyscy zostaliśmy również rodzicami w podobnym czasie, co poskutkowało tym, że przy pierwszej, lepszej okazji spotykaliśmy się, aby choćby o nich podyskutować. Okazje te nie zdarzały się często biorąc pod uwagę dzielące na kilometry. Nigdy nie rozumiałem kiedy mama tak rozgadywała się przyjaciółką o mojej młodszej siostrze chwilę po jej narodzinach. Pomyśleć, że zrozumiałem to dopiero po tym, jak sam zostałem ojcem.
Siedzieliśmy w przestronnym salonie. Właściwie cały dom Paltegumich taki był. Ja, Jeff, Francesco, Raoul, Miguel no i żona Francesco piliśmy herbatę i rozmawialiśmy mimo dość późnej pory.

- Jak trenowanie Cruz? - zapytał mnie Jeff kiedy zapadła cisza.

- Dość dobrze, ale ostatnio ma problemy ze skupieniem się. Znalazła sobie chłopaka i jest rozproszona.

- Cruz? - upewnił się Miguel. - Znaczy... kogo? - zapytał, a ja tylko uśmiechnąłem się pod nosem.

- Taki jeden z San Antonio. Na początku wydawał się wredny, ale to równy chłopak.

- Tylko, żeby przypadkiem ich dwójka się nie zagalopowała w tej "miłości". A przynajmniej nie teraz. - wtrąciła Felicia opierając się o swojego męża. Dopiero po chwili zrozumiałem o co jej chodziło.

- Są młodzi Felicio. My też byliśmy! - pogłaskał jej ramię Francesco. Podniosła się i spojrzała mu w twarz.

- Jest u szczytu kariery. Cruz nie może sobie teraz tego zawalić. - burknęła.

- Uważam, że Cruz jest na tyle odpowiedzialna, że nie dopuści, aby coś zniszczyło jej karierę. - odparłem.

- Uważam podobnie. - odparł Jeff. 

- A co do dzieci na górze jest strasznie cicho. - wtrącił Raoul kładąc kubek z herbatą na stoliku.

- Pewnie już śpią. - stwierdził Miguel. - Lucy to na pewno. Jej pierwsza zmiana czasu.

- Tego nie byłbym taki pewien. - zaśmiałem się dopijając herbatę.

- Szczerze nie spodziewałem się, że Lucy będzie jeździć. I, że Fernando nie. - przyznał Jeff. - Wiedziałem, że tę dwójkę ciągnie w inne strony, ale ostatecznie podejrzewałem, że to się nie zmieni.

- Jest mi jedynie źle, że zmuszałem Fernando do wyjazdów na te wszystkie zawody. Był Aquillą, ale orzeł z podciętymi skrzydłami nigdy tak naprawdę nie wzleci. Dostrzegłem, że skrzydła rozprostowuje w kuchni. I niech tak będzie. - powiedział Francesco. Przynajmniej dostrzegł, że mimo dobrych wyników to nie jest sport dla jego syna.

- A ty McQueen, jak przełknąłeś, że Lucy idzie w tym kierunku? - dopytał Miguel.

- Nie byłem zaskoczony, bo ciągle słyszę, że jest kropka w kropkę ja. I wiadomo... dla mnie to mała córeczka, którą najchętniej trzymałbym pod kloszem, aby nie stała się jej krzywda. Ale tak się nie da, bo ona, jak ja za wszelką cenę próbuje spod niego uciec. Od zawsze ją do tego ciągnęło i gdzieś miałem świadomość, że prędzej, czy później skończy na torze. Nie pomyliłem się.

- Ona chyba dogaduje się z Cruz, prawda? - upewniła się Felicia.

- No pewnie. Jakby nie patrzeć jedna i druga się ściga tylko w różnych ligach, czyż nie? - zaśmiałem się.

***Pov. Jackson***

Nie mogłem zasnąć. Przewracałem się z boku na bok i nawet obecność Cruz obok mnie nie mogła tego zmienić.

- Jack? - wyszeptała, a ja na nią spojrzałem. - Wszystko dobrze?

- Tak... śpij. - odparłem cicho głaskając jej policzek. Podniosła się i na mnie spojrzała.

- O czym myślisz?

- O niczym. Po prostu... nie mogę zasnąć. - stwierdziłem zamykając oczy.

- Kłamiesz Jack. O czym myślisz? - zapytała kładąc się na mojej klatce piersiowej. - No słucham.

- O bracie. Dobranoc. - powiedziałem z zamkniętymi oczami.

- Oho. Czemu myślisz o tym "ćpunie", który ponoć nie żyje? No chyba, że znowu wspominasz.

- Próbuje sobie przypomnieć czasy kiedy nie brał. I... mam zarysy, ale nic więcej. 

- Kochasz go? - zapytała. Pogłaskałem jej włosy.

- To jednak brat, czyż nie? 

- A może przestał brać i teraz gdzieś mieszka?

- Nie sądzę. Nie wróciłby do domu?

- Może się wstydził. - stwierdziła, a ja westchnąłem wbijając wzrok w okno.

- A może się zaćpał na śmierć...

Pocałowała mój nos.

- Śpij. Jutro masz trening. Pogadamy o tym rano. - po tym wtuliła się we mnie i dosłownie po chwili zasnęła. Też się starałem.

******

Stałem, przy biblioteczce z książkami i szukałem kolejnych ciekawych tytułów do poczytania. Nie było ich jednak dużo. Większość przeczytałem.

- To znowu ty Jackie? - zdziwiła się staruszka za ladą na mój widok. Skinąłem głową. Kobieta podeszła do mnie i wzięła ode mnie "Harry'ego Pottera". - Bardzo szybko czytasz. Kiedy wypożyczałam ci ją myślałam, że zejdzie ci z nią dłużej zdolniacho. - pogłaskała moją głowę. Uśmiechnąłem się lekko wbijając wzrok w ziemię. - Chodź, poszukamy ci czegoś. Hmm... "Percy Jackson"? - zapytała, lecz przecząco pokręciłem głową. Przecież już go czytałem. - To może... czytałeś "Władcę Pierścieni"? - nie czytałem tej książki. Wyciągnąłem w stronę bibliotekarki dłonie, a ta mi ją podała. - Wypożyczę Ci ją. Jeżeli Ci się spodoba to wypożyczę Ci "Hobbita". Też napisał go Tolkien. - uśmiechnęła się ciepło. Osoby po za domem były dla mnie milsze niż w domu. Odgarnąłem włosy idąc za nią. Z kieszeni wyjąłem kartę biblioteczną mojego brata. - Dylan nie ma nic przeciwko, że używasz jego karty? 

- Dylan ma dużo lektur w szkole i je omawia. - skłamałem cicho. Nie mogłem jej powiedzieć, że mój brat najpierw znika na kilka dni, a potem wraca odurzony. Co zrobiłaby gdyby dowiedziała się, że nie da się z nim kontaktować?

- W takim razie pozdrów go ode mnie. - pogłaskała mój policzek biorąc kartę Dylana. Zeskanowała ją po czym wcześniej wspomnianego "Władcę Pierścieni". Podała mi dwie te rzeczy.

- Dziękuje. - szepnąłem kierując się do wyjścia. Już wychodziłem, gdy...

- Jackie, co zrobiłeś sobie w nogę? - podbiegła do mnie od razu widząc na mojej łydce dość sporego krwiaka. Było na nim trochę zeschniętej krwi. Szczerze to zdążyłem o nim zapomnieć.

- To nic takiego.Taki pan kiedy tu szedłem wpadł na mnie i wywróciłem się na kamienie. - znowu skłamałem. Nie powiem jej, że Dylan mnie kopnął. On nawet nie był tego świadom. Po za tym wcale tak bardzo nie bolało, jak wyglądało.

- Chodź tu dziecko. Opatrzę ci to. Boli od samego patrzenia. 

Wzięła moją dłoń i zaprowadziła do małego pokoiku. Był tam tylko stolik na którym stał pojedynczy kubek, pudełko z herbatą i czajnik elektryczny. Tuż obok niego drewniane krzesełko. Była też tam komódka i lodówka z zamrażarką. - Proszę, usiądź. - wskazała. Nie miałem jak nawet jej uciec. Wdrapałem się na krzesełko i położyłem książkę na stole. Kobieta szperała za czymś w małej szafeczce i wyjęła z niej apteczkę. Wzięła wodę utlenioną i bez ostrzeżenia polała moją nogę. Nie zrobiła na mnie, jakiegoś sporego wrażenia. Zerkałem, jak z rany na nowo wylewa się trochę osocza. - Przynajmniej teraz będziemy mieć pewność, że rana jest czysta. - uśmiechnęła się do mnie, lecz odwróciłem wzrok. Kobieta podeszła do zamrażalnika po kostkę lodu. Wróciła z nią w dłoni. Zawinęła ją w gazik i przykładała do krwiaka. - Powinno trochę złagodzić ból. - kontynuowała delikatne nacieranie krwiaka lodem. Kiedy skończyła zawinęła wokół niej bandaż. Nie wiedziałem, czy to co robi jest podawane na kursach pierwszej pomocy, ale w sumie nie obchodziło mnie to zbytnio. - Jak nowy. - powiedziała pstrykając mój nos.

- Dziękuje. - powiedziałem, szybko wstając. Złapałem książkę i ruszyłem do wyjścia. Zwróciłem na siebie za dużo uwagi. Muszę pobyć sam.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro