ROZDZIAŁ.39 POPRAWA HUMORU
Za nim zaczniecie czytać! Szybkie pytanko! Jaką książkę o Autach chcecie po tej? Iż, gdyż będzie zapieprz w szkole i mniej czasu na pisanie chce teraz coś zacząć:
-Coś o dorosłej Lucy
-School AU
-Zygzaku i Hudsonie (o ich relacji ojciec- syn)
Wszystkie powyższe książki tak, czy siak się pojawią, ale zależy mi na kolejności w której chcielibyście to przeczytać ;) Z góry dziękuje za wszelkie głosy <3
I po przeczytaniu napiszcie, czy rozdział wam się podobał :D
******
***Pov.Cruz***
-Jak omlety? -zapytałam Jacksona, która po raz drugi wziął dokładkę śniadania, które przygotowała dla nas Lola.
-Pyszne!- powiedział z pełnymi ustami. Prychnęłam cicho zerkając w telefon.- Widmo gdzieś pewnie się szlaja.
-Prawdopodobna wersja.- stwierdziłam z uśmiechem.- Co dzisiaj robimy?
-Ja najchętniej nic! Dosłownie nic.
-Nie, że coś Ci sugeruje, ale wakacje niebawem się kończą. Zgaduje, że nie możesz się doczekać, aż wrócisz na tor.
-Nie mogę się doczekać, aż za rok znowu wrócę do Chłodnicy na wakacje. Nigdzie jeszcze nie czułem się tak szczęśliwy, jak tutaj.- mówił z lekkim rozmarzeniem.
-O ile Lucy nie ogrodzi miasta drutem kolczastym, to zapraszam.- zaśmiałam się biorąc łyk espresso.
Wtedy do kawiarni weszła ona. Cała na czarno. Lucy miała podkrążone oczy, a ubrana była w czarną bluzę i rurki w tym samym kolorze. Jedyne odskocznie to czerwone trampki i wstążka.
-Witaj Lucy!- przywitałam się kiedy ta dosiadła się do naszego stolika. Nie odpowiedziała. Jedynie zajrzała do mojego kubka i wzięła go w dłonie. Już chciałam coś powiedzieć, lecz ta zaczęła sączyć moją kawę.
-Nie, że coś, ale to kawa.- powiedział Sztorm, a ta zmierzyła go groźnym wzrokiem. Wstała i weszła drzwiczkami za ladę. Wzięła biały kubek i napełniła go po brzeg kawą, którą nalała z dzbanka od ekspresu. Po wykonaniu tej czynności wróciła do stolika popijając kawę.
-Nie wiem, czy wolno Ci pić tyle kawy.- stwierdziłam patrząc na ilość ciepłego napoju w dzbanku.
-Miałam ciężką noc.- powiedziała, krótko biorąc kolejny łyk.
-Do motelu wróciłaś z Panem McQueenem koło 1 w nocy. Gdzie byłaś?
-Spałam pod gołym niebem.- odparła dalej pijąc.
-Szukaliśmy Cię.
-Niepotrzebnie Panie Sztorm. Instynkt przerwania to ja mam w tych żyłach!- mówiąc to podwinęła rękaw bluzy i pokazała na prześwitujące żyły na jej nadgarstku.- Gdybym miała uciekać, przed wilkiem to zaraz wilk uciekałby przede mną.
-Lucy!- usłyszeliśmy głos Loli.- Chcesz omletów?
-Dziękuje. Nie jestem głodna.- odparła biorąc kolejny łyk kawy.
-Śniło Ci się coś, że wyglądasz, jak zombie?- zapytał Jackson i chyba nieświadomie trafił w jej czuły punkt. Dziewczyna wstała i wyszła wraz z kubkiem z kawiarni.- Powiedziałem coś nie tak?
-Nigdy nie pytaj jej na przyszłość o sny. Często ma w nich ojca...- powiedziałam to już ciszej.- Jego śmierć w wypadku dokładniej.
-Ouu...- odparł stukając palcami niepewnie w blat.- Ale ona nie może tego pamiętać.
-A o dziwo pamięta. Powie Ci dokładnie w którym miejscu były plamy krwi na jego ciele, czy torze.
***Pov.Jackson***
Zatkało mnie i nie wiedziałem co powiedzieć. Po chwili namysłu otworzyłem usta, aby coś powiedzieć, ale powstrzymałem się.
-Co chciałeś powiedzieć?- zapytała.
-Nic.- skłamałem. Poparzyła nam nie morderczym wzrokiem. -Co by było, gdyby śniła mi się śmierć brata?
Cruz wyraźnie się zdziwiła.
-Co?
-Śniło mi się tu kiedyś.- przyznałem.- Widziałem pustą strzykawkę i jego nieprzytomnego na podłodze. Podniosłem mu głowę, a on otworzył oczy. Mówiłem mu "Nie umieraj. Wszystko się ułoży", a on odpowiedział mi "Nie mów mi, że nie chcesz mnie stracić, skoro robisz wszystko by tak było". Czasami, aż mam wyrzuty za te sny.- przyznałem.
-To tylko sny i zarówno twoje, jak i jej nie mają racji bytu. Sny mają to do siebie, że są alternatywną rzeczywistością, której nie zobaczysz po za snem.
-Idę po Lucy.- odparłem wstając. Cruz nie zatrzymała mnie, ani nie odpowiedziała nic; uznałem to, że dała mi wolną rękę.
******
Patrzyłem na dach domku Pani Gienii.
-Lucy! Lucy McQueen! Lucy Su....
-Zawołasz mnie po drugim imieniu, a wyrwę Ci serce!- krzyknęła z góry dalej pijąc kawę. Jakie one łyczki bierze, że dalej ma kawę?!
-A założysz się?- popatrzyła nam nie.- Lucy Susan McQueen złaź!
-Mam nadzieje, że opłaciłeś sobie katakumbę.- stanęła na dachu, lecz po chwili ponownie usiadła.- A w sumie... wal się. Nie chce mi się z Tobą uganiać. Chce nie czuć się, jak ospały mopsik.
Westchnąłem głośno.
-Co się dzieje?- usłyszałem głos, przez, który, aż podskoczyłem.
-Pan McQueen?!- zdziwiłem się.
-Lucy! Kawę da się pić na ziemi. Zejdź!
Uniosła środkowy palec do góry kładąc się na plecach.
-Wychowałem pod swoimi skrzydłami buntownika...-szepnął.- Mam po Ciebie wejść?!
-Zapraszam! Na dachu mam dużo miejsca!
Byłem zdziwiony, że McQueen był, aż tak spokojny. Na chwilę odszedł i wziął w dłoń mały, lekki kamyczek. Rzucił nim w Lucy.
-Ała!- podeszła do granicy dachu.- A ja mam pusty kubek i nie zawaham się go użyć!
-A teletubisie mieszkają w Stu Milowym Lesie, a teraz zejdź.- dalej mówił ze spokojem. Lucy złapała się rynny i zaczęłam po niej schodzić. Chciałem krzyknąć "Uważaj, aby nie spaść!", ale potem zdałem sobie sprawę, że to tak, jakby mówić miśkowi polarnemu, że spadnie śnieg.
Kiedy była na ziemi dała Zygzakowi w ręce kubek i chciała odejść, ten jednak złapał ją za nadgarstek i przytrzymał.
-Sztorm! Zerkniesz za domek? Jest tam jedna fajna rzecz.- poprosił. Przytaknąłem i pobiegłem za domek kobiety. Wąż ogrodowy? Ou...wąż ogrodowy. Włączyłem w nim wodę i dopasowałem w nim ciśnienie. Wybiegłem na ulicę. Lucy próbowała się wyrwać, ale bezskutecznie- Chyba nie umyłaś włosów Lucy.- po tych słowach dał mi znak głową, abym zrobił co trzeba. Wycelowałem w dziewczynkę, a ta została oblana wodą. Po minucie lania wyłączyłem szlauch i popatrzyłem na Lucy. Bez słowa z lekkim przerażeniem zaczęła iść do motelu.
-Może kawy?- zapytał Zygzak.
-Obejdzie się. Dziękuje tato.- po tych słowach zniknęła.
McQueen podparł się na moim ramieniu.
-Tak zmusza się niegrzeczne buntowniczki do wykonywania poleceń.- zaśmiał się. Prychnąłem lekko.
-Jak jej poprawiacie humor?
-Dwa słowa: karmelowa czekolada.
******
Zupełnie sucha Lucy siedziała ze mną, przy stoliku w V8 jedząc kolejny rządek czekolady. Karmel miała na całej twarzy.
-Już szczęśliwe nasze bobo?
-To, że kupiłeś mi czekoladę nie znaczy, że możesz mówić do mnie bobo.- mruknęła z uśmiechem. Odwzajemniłem go.- Po za tym radziłbym Ci się tak nie cieszyć, bo dzisiaj mam zamiar już się wyspać, a moje plany wobec ciebie są... interesujące.
-W porządku, ale wezmę ze sobą szlaucha.- po tych słowach oberwałem kostką czekolady, która przykleiła mi się do polika.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro