ROZDZIAŁ.25 MCQUEEN
Następnego dnia cała w skowronkach oglądałam sobie, przy śniadanku, jak Alexis sobie biegał. Szczerzyłam się, jak głupia do telefonu. Wtedy do stolika dosiadł się mój tata ze świeżutką porcją naleśników.
-Co robisz?- zapytał.
-Nic takiego. Oglądałam śmiesznego kota.- skłamałam uśmiechając się.
-Jak te chłopaczki? Tacy źli? Wybić któremuś zęby?
-A mógłbyś wszystkim?- prawie, że podskoczyłam.
-Zdaje się, że Ciebie lubią.
-Nie.- po tych słowach oparłam się o siedzisko na którym siedziałam.
-Zostały 3 dni z dzisiejszym włącznie. Dzisiaj i jutro są jeszcze wyścigi, a potem już wyjeżdżają. Przemęczysz się.
-Taa...nie mam innego wyjścia.- burknęłam dojadając naleśnika, po czym znowu spojrzałam w telefon. Pfy... aż ma się ochotę wrzucić to na Facebooka.- Gdzie dzisiaj się ścigacie?
-Przełęcz Stabilizatorów, a jutro trasa od Chłodnicy do Koła Serc.
-Piękne widoczki znaczy się?
-Tak.
Wtedy do stolika podszedł Jerry.
-Siemka! Dzień dobry panie McQueen. Mogę Cię prosić na słówko Lucy?- zapytał. Przytaknęłam chowając telefon do kieszeni. Wstałam i z Jerrym wyszliśmy, przed V8.
-O co chodzi?- zapytałam.
-Alexis zamknął się w pokoju i nie chce wyjść.
-Dla mnie lepiej.- wyszczerzyłam się.
-Jesteś bardzo pomysłowa.- odparł miło łapiąc mnie za ręce. Poczułam, jak moje poliki robią się czerwone. Chłopak mnie dotknął. GDZIE ŻEL ANTYBAKTERYJNY!?- Na pewno masz jakiś pomysł, aby wyszedł.
-Eh...tylko mnie puść.- burknęłam.
Pokierowaliśmy się do stożka Francuza. Było zamknięte, a pod nim stał Fernando i Carlos. Hiszpan dobijał się do drzwi, a Paltegumi siedział na donicy.
-Carlos!- stuknęłam go w ramię. Spojrzał na mnie niezrozumiale. Pokazałam, aby odszedł od drzwi
Carlos wykonał polecenie, a ja szybko odbiegłam. Wpadłam do recepcji po kartki i długopis. Po chwili znowu stałam pod pokojem Farafury. Na karteczkach napisałam kilka zdań i uniosłam kartkę do góry. Wszyscy patrzyli z niezrozumieniem, ale to Jerry ostatecznie ją wziął.
-Dobra... skoro Alex nie chce usłyszeć nowych wieści.
-Nie martw się Lucy. On na pewno to zaakceptuje.- przeczytał z nadzwyczajną skruchą w głosie Jerry.
-Nie w tym rzecz. Myślałam, że mu na mnie zależy.- prawie, że "zapłakałam". Co ja właściwie tu robię? Czemu upadłam tak nisko!?
-Chcesz buziaka?- po przeczytaniu tej kwestii mruknęłam głośno. Widziałam, jaki Jerry był zawstydzony- 1:1 blondasiu. Wydałam z siebie soczyste cmoknięcie po czym poczęłam całować moje przedramię. Starałam wydawać się, przy tym dźwięk całowania.
Wtedy z pokoju wyskoczył cały wściekły Francuz. Zganił wzrokiem Jerry'ego i po chwili resztę chłopaków.
-Ta-da! Macie kolegę! To ja będę spadać.- westchnęłam i zaczęłam się oddalać.
Coś tam krzyczeli, ale miałam to gdzieś. Weszłam do recepcji, a po chwili po schodach do domu. Rzuciłam się na kanapę. Boże, daj mi siłę.
-Lucy? O tu jesteś!- prawie, że krzyknął mój tata.- Chłopcy Cię szukają.
-Świetnie. Przekaż, że po moim pierwszym pocałunku nie czuje się najlepiej.
Mój tata podbiegł do mnie.
-Który Ci to zrobił!? Jak, ja mu zaraz nogi z...
-Nie, nie!- po tych słowach pokazałam lekko zaróżowią dłoń.- Aby wyciągnąć Francuza z pokoju udawałam, że się całuje. I tak, jakby chyba o mało nie zrobiłam sobie malinki...
-Nie strasz mnie Buntowniczko!- mojemu tacie wyraźnie spadł kamień z serca.
-Wybacz.- odparłam.- Mam ich dość.
-Zaraz wyścig, a ja tak, jakby potrzebuje pomocy w ogarnięciu Chevroleta. Jak chcesz możesz mi pomóc.
-Mistrzu! Zabierz mnie! Zabierz, jak najdalej od nich!
***Pov.Cruz***
Siedzieliśmy ze Sztormem w stożku i patrzyliśmy coś na telefonach.
-Idziemy dzisiaj oglądać wyścigi?- zapytał.
-A chcesz iść?
-Wolałbym nie ryzykować.
-Chyba nie boisz się Pana McQueena? On Cie przecież nie pobije. To najbardziej wyrozumiała osoba na świecie!- stwierdziłam.
-Po prostu... nie mam ochoty oglądać wyścigów.- obronił się.
-Taa... jasne. W takim razie co chcesz dzisiaj robić?- spytałam.
-Najlepiej nic.
-Oho... leniuszek Ci się włączył!- prychnęłam. Zaczęłam go łaskotać. Jackie zaczął rechotać, jak żaba.
-Haha! Nie proszę... przestań! Hahah!
-Kto by pomyślał, że masz łaskotki.
-Stop! Hahah.
Przestałam. Teraz to on rzucił się na mnie i zaczął się rewanżować.
-Pfy...nie zaśmieje się...pfy..hah hah!
-Taa... "nie zaśmieje się"?
Wtedy przestał i usiadł na skraju łóżka.
-Jesteś świetną przyjaciółką.- odparł.
-No widzisz! Ale to twoja zasługa. Nie odważyłabym się pojechać do Ciebie i pogadać.
-Taa...mam pytanie właściwie z tyłka, ale...gdzie pochowali Hudsona?
-Że Horneta? Cmentarz za miastem.- odparłam.- Dawno mnie tam nie było.
-A McQueen to pewnie tam jest ciągle.
-Eh... to drażliwy temat.- przyznałam.- Pan McQueen ilekroć tam jest bardzo się wzrusza i błaga, aby jednak żył. Przykry widok. Sally można powiedzieć, że zakazała mu tam często łazić. Byłby człowiekiem depresją.
-On stracił kogoś prócz Hudsona?- zapytał.
-Tak. Swojego przyjaciela. Wypadek na torze. Nie wspomina jednak o tym często. Chociaż przywołuje mi ich wspólne historię.- odpowiedziałam.- Czemu tak właściwie tyle pytań dotyczących śmierci?
-Tak po prostu... rzecz naturalna, czyż nie?
-Chyba tak.- przyznałam.
-Przypomniał mi się pewien cytat "Jeżeli śmierć bliskich czegoś uczy, to przede wszystkim tego, że na świecie nie liczy się nic po za miłością"*
-Wow...od kiedy ty taki poetycki.
-Cierpiąca dusza moja droga.- prychnął.
-Co masz, przez to na myśli?- przestraszyłam się trochę. W głowie pojawiły mi się same dziwne odsłony Jacksona.
-Chyba nie uważasz, że ten brak zainteresowania mną ze strony rodziny przeszedł echem.
-Nie no... wiadomo. Trochę głupie pytanie, ale...chciałeś się kiedyś zabić?- zapytałam.
-Nie...nigdy.- odparł bez wruszenia- Nawet, gdyby moja rodzina, przez przecięcie kilku żył miałaby zacząć mnie kochać nie zrobiłbym tego.- przyznał.- I to pytanie nie jest głupie. Często różnym ludziom to kojarzy się z cierpiącymi duszami. Próby samobójcze, upijanie się lub masochistyczne zachowania to tylko nie wielka część ich pomysłowości. - prychnął lekko.
-Wybacz...
-Spoko. Wytłumaczyłbym Ci na, czym to polega, ale sam dalej nie wiem. Wiem tylko, że odkąd tu jestem już jej nie słyszę...
***Po wyścigu***Pov.Lucy***
Wygrał Francesco Paltegumi. Tata pogratulował mu serdecznie po czym rozmawiał, jakiś czas z resztą zawodników. Zdecydowałam się iść do domu. Weszłam po schodach i pokierowałam się do mojego pokoju. Podłączyłam do telefonu bezprzewodowe słuchawki i położyłam się na łóżku. Przymknęłam oczy i zaczęłam wsłuchiwać się w muzykę docierającą do moich uszu. Westchnęłam z ulgą dalej nie otwierając oczu. Z tej sielanki wyrwał mnie dźwięk książki która spadła na ziemię. Otworzyłam oczy i skierowałam wzrok na półkę. Wtedy zauważyłam...
-Do jasnej błyskawicy co wy tu!?- krzyknęłam podnosząc się do pozycji siedzącej na widok Jerry'ego, Carlos'a, Fernando i Alexis'a.
-Poszliśmy za tobą. Unikasz nas blondi od samego rana.- powiedział Alex.- Ale w sumie jestem w stanie Ci to wybaczyć skoro grzecznie czekasz na mnie w łóżeczku.
Wstałam z łóżka i strzeliłam zboczeńca w pysk. Cicho zaklął pod nosem.
-Pomagałam Panu McQueenowi- odparłam.
-Znaczy się Twojemu ojcu?- zapytał Carlos. Nie odpowiedziałam. Wtedy ten pokazał mi zdjęcie które zwykle wisiało na tablicy korkowej. Fotografia przedstawiała roczną mnie. Tata ubrany był w kombibezon i trzymał mnie na rękach. Ojciec opierał się o Chevroletta.
-Jesteś córką McQueena...Lucy McQueen.- podjarał się Jerry. Dosłownie.
-No tak...co ja będę się bronić.
-Dlatego przegrałem... jakim cudem my się nie zorientowaliśmy. Z wyglądu jest damską wersją McQueena. Piękną, damską wersją.
-Czemu nie mówiłaś?- zapytał Gorvette.
-Nie szczycę się nazwiskiem. Nie chciałam po za tym abyście traktowali mnie, jak jego córkę.- odparłam szczerze, gdy usłyszałam otwarcie się drzwi.- Tata...
*Santa Montefiore
Taa da! Oto kolejny rozdział :D Napiszcie co o nim sądzicie. Po za tym pozdrawiam moją kol która zajarała się shipowaniem Lucy xD Twoje dzikie wizje...wow. Postaram się jeszcze o rozdział w najbliższym czasie. To cześć!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro