ROZDZIAŁ.20 BOLESNE CHWILE
***NASTĘPNEGO DNIA***RANO***
Otworzyłam oczy i ziewnęłam. Starałam się być cicho, aby nie obudzić Zygzaka. Powinien dużo odpoczywać po tym incydencie z bykiem. Podniosłam się do pozycji siedzącej i spojrzałam na jego twarz. O dziwo nie spał.
-Nie śpisz?- zapytałam.
-Jak widać.- odpowiedział spokojnie.- Od godziny. Wstałbym, ale nie mogę się ruszyć.
-Będziesz musiał dokładnie opowiedzieć mi tą historię z bykiem.
-Wolałabym do niej nie wracać.- zaśmiał się, lecz po chwili zamilkł . Pewnie zbyt gwałtownie się poruszył co sprawiło mu ból. Pocałowałam go delikatnie w czoło.
-Pomóc Ci się podnieść?- zapytałam.
-Jakbyś mogła.- uśmiechnął się. Złapałam go pod pachami i starałam się wyciągnąć w górę. Widziałam, że starał się sprawiać, jak najmniejszy opór. Poszło nam to bardzo sprawnie.
Wtedy do pokoju z impetem weszła Lucy.
-Dzień doberek!- prawię, że krzyknęła.- Jak tatuś się czujesz?
-Już lepiej.- odparł z lekkim uśmiechem.
-To dobrze się składa bo zobaczcie co mam!- po tych słowach kucnęła, aby wstać z tacką z dwoma talerzami z jajecznicą i dwoma kubkami z herbatą.- Sama robiłam!- uśmiechnęła się kładąc tackę na kolanach Zygzaka.- Smacznego!-po tych słowach ukłoniła się i wyszła z pokoju. Lucy była już ubrana i podejrzewam, że gdzieś chciała się wybrać.
-Dokąd idziesz?- zapytałam.
-Po pierwsze: pogadać ze Sztormem. Po drugie: Luigi i Guido chcieli, abym pomogła im układać opony.
-W porządku. Tylko uważaj na wszystkie byki!
-Wiadomo!- krzyknęła trzaskając drzwiami. Zygzak popatrzył na mnie błagalnym wzrokiem. Zaśmiałam się krótko po czym pocałowałam go w usta.
***Pov.Jackson***
Usłyszałem głośne płukanie do drzwi. Westchnąłem ze zdenerwowaniem po czym głowę nakryłem poduszką. Wtedy ktoś kopnął w drzwi. Zirytowany wstałem i otworzyłem drzwi. Za nim zorientowałem się komu otworzyłem drzwi osobnik ten zdążył już przeniknąć do wnętrza mojego pokoju.
-Dobry dzionek Sztorm! Gdzie się podziewałeś cały wczorajszy dzień?
-Kopałem sobie schron przed Tobą.- burknąłem.
-Mam nadzieje, że dobrze wszystko poszło.
-Bezbłędnie. Co tu robisz tak wcześnie?
-Mamy 7:20. Jak na mnie to tak, czy siak późno. Lubie od czasu do czasu pospać i poleżeć, ale...
-Ale...
-No musiałam się zapytać, jak poszło z Cruz.
-Dobrze. Miałaś rację co do gadki o samochodach.- przyznałem.
-Hm...a nie mówiłam? Czasami warto dać sobie pomóc.
-To nie znaczy, że się Ciebie nie boje. Przerażasz mnie...jak ty właściwie masz na imię?
-Twoje przekleństwo. Wpisz w kontakty w telefonie.- uśmiechnęła się.- Masz zamiar jeszcze gdzieś iść z Cruz?- zapytała.
-Byłoby fajnie.
-Masz okazje, aby McQueen nie obciął Ci łba za podrywanie jego podopiecznej. Tak, jakby miał bliższe spotkanie z dżunglą
-W porządku....czekaj! Nie! Jakie podrywanie!?
-Kocham wasze reakcje...
-Co polecasz w takim razie?
-Przełęcz Stabilizatorów, opuszczone miasto niedaleko stąd w którym straszę.- prychnęła.
-Co tam jest wartego uwagi?
-Fajne dzikie tory wyścigowe. Zygzak McQueen ścigał się tam kopalniami. Mówię Ci! Coś superowego.
-Jak dojechać?- zapytałem.
-W prawo, jak wyjeżdżasz z motelu i główną drogą cały czas. Polecam wyruszyć pod wieczór.
-Czemu ja się ciebie słucham?- zapytałem wreszcie z lekki podziwem do samego siebie.
-Bo słusznie prawię. Polać mi wina!
-Chyba soczku jabłkowego.- prychnąłem.
***Pov.Cruz***
Po przebudzeniu od razu wyskoczyłam z łóżka i ubrałam się w żółtą bluzę kangurkę, dżinsy i żółte trampki. Włosy przeczesałam szczotką i bez makijażu wyszłam na dwór. Odetchnęłam świeżym powietrzem po czym zdecydowałam iść do recepcji motelu zapytać się Sally, czy wie coś o moim treningu z Panem McQueen'em. Pod drzwiami recepcji siedziała jednak znana mi postać.
-Witam szanowną Lucy.- przywitałam się, a ta podniosła głowę znad ekranu komórki. Miała na sobie czerwoną kangurkę z naciągniętym kangurem na głowę, czarne dżinsy z dziurami na kolanach i czerwone trampki. Byłyśmy podobnie ubrane i jedyną różnicę stanowiła wstążka obowiązkowo obwiązana wkoło jej nadgarstka.
-Joł.- odparła krótko.
-Jest całkiem chłodno. Czemu nie wrócisz do domu?
-Długa historia. Mogę Cię o coś poprosić?- zapytała.
-W porządku. O co chodzi?- Dziewczynka wyciągnęła w moją stronę komórkę z aukcją internetową.- Rękawice bokserskie?
-Zamówisz mi? Proszę! Oddampieniądze z zaliczką!
-Nie trzeba tylko powiedz po co?- zdziwiłam się.
-Chce mieć do obrony, przed tymi chłopaczkami.- powiedziała z uśmiechem.
-A Twój tata wstał? Jest dzisiaj trening?
-Nie będzie. Można powiedzieć, że lepszy jest w ściganiu się, niż na rodeo.
Popatrzyłam na Lucy z niezrozumieniem.
-Że, jak?
-Jak chcesz szczegółów idź do Wujka Złomka. On też coś wie na ten temat.
-Chyba się do niego wybiorę, bo ciekawość mnie zeżrę.- powiedziałam powoli odchodząc.
-To pa!- krzyknęła na pożegnanie dziewczyna.
***POPOŁUDNIE***
I wszystko jasne! Współczuje Panu McQueen'owi tak bardzo. W sumie to Złomkowi też. Jego ta bestia kopnęła. Heh...za to kocham Chłodnicę Górską. Jest spokojnie- do czasu.
Ruszyłam na obiad do Loli. Los chciał, że zobaczyłam Sztorma jedzącego już swój obiad. Ubrany był w niebieski t-shirt który okrywała czarna ramoneska. Do tego czarne dżinsy i nike'i w tym samym kolorze. Przysiadłam się do niego.
-Cześć Sztormiak! Jak się masz?- zapytałam z uśmiechem.
-Cześć...w porządku.- powiedział, jak zwykle bez emocji nabierając łyżkę chicken chowdera.
-Lolu! Poproszę zestaw obiadowy!- krzyknęłam.
-Się robi kruszyno!-odpowiedziała kobieta.
-Cruz, chcesz pojechać dzisiaj ze mną do Przełęczy Stabilizatorów?- zapytał.
-Pewnie! Świetnie wygląda to miasteczko. Lekko mroczne.
-Ponoć straszy tam ta dziewczynka widmo.- prychnął. Zaśmiałam się.
-Poprosiła mnie dzisiaj o rękawice bokserskie więc radzę uważać.- odparłam ze śmiechem w głosie.
-Śpię z nożem pod poduszką. Nie mamy się czego obawiać.- mówił to z uśmiechem na twarzy. Miałam już mu powiedzieć o tym, że się uśmiechnął , ale wiedziałam, że zaraz zacznie się pilnować i skończy się na dzisiaj radosny Jackson.
-W takim razie ja też jestem spokojna.- w trakcie mówienia Lola położyła przede mną miseczkę z zupą. Warto wspomnieć, że jest ona bardzo kaloryczna. Ale póki Pan McQueen magicznie nie wstanie z łóżka nic mi niegrozi. Zaczęłam się zajadać moim chicken chowderem. Mmm...pyszności!
-Tak właściwie to gdzie podziewałeś się wczoraj? Pukałam do ciebie.
-Poszedłem na bardzo długi spacer z dala od cywilizacji. Dobrze mi to zrobiło. Wszyscy tak się o mnie martwicie?
-No widzisz!- zaśmiałam się. Był uśmiechnięty, lecz wtedy uśmiech zszedł z jego bladej twarzy. Zasmuciłam go?- Wszystko okey?
-Tak okey tylko...
-Tylko? Możesz powiedzieć.- zachęciłam go do wygadania się.
-Po prostu raczej nikt na mnie nie patrzy. Jestem w mojej rodzinie tłem.
-Nie na wyścigach!- przerwałam.
-Tak... po prostu wychowywałem się z ojcem. Matki nie pamiętam. Miałem starszego brata i on skupiał na sobie całą uwagę i, przez to nikogo nie interesowało "Gdzie idę?", "Po co?", "Kiedy wrócę?". Rozumiesz chyba. Hulaj dusza, piekła nie ma. Potem w tajemniczych okolicznościach mój brat zniknął. Podejrzewam, że się naćpał i odwalił później jakąś głupotę, jak to miał w zwyczaju. Tak, czy siak. Miałem może z 13 lat, jak wtedy mój 3 lata starszy brat "zaginął". Nawet po tym, jak rozpłynął się w powietrzu nikogo nie obchodziłem. Ojciec udawał, że nie istnieje, a dziadkowie byli daleko, daleko. To coś nowego, że ktoś się o mnie martwi.
-Wczoraj "widmo" biegało po całym mieście, aby Cię znaleźć. Chyba z trzy razy podchodziła do mnie i pytała się, czy Cię nie widziałam.
-Chciała pewnie zajść mnie od tyłu i wbić noże w plecy.- prychnął.
-Gdyby to była każda inna nastolatka powiedziałabym "bredzisz", ale, że to ona powiem tylko "spodziewaj się wszystkiego".
-Zdążyłem się zorientować.- powiedział kończąc jedzenie zupy. Jeżeli kogokolwiek to interesuje swoją porcję skończyłam jeść w czasie historii Jackiego.
***Pov.Sally***
Zygzak zasnął. Bardzo dobrze. W czasie snu nie czujemy, że coś nas boli i szybciej się regenerujemy. Chociaż pamiętam, jak po wypadku modliłam się tylko o to, aby wreszcie się obudził.
******
Przebudziłam się gwałtownie. Od kilku dni siedziałam na szpitalnym korytarzu czekając, aż Zygzak się wybudzi. Podpierałam głowę na rękach i zasnęłam. Jestem już wykończona, ale nie chce go opuszczać. Nie teraz, gdy tak bardzo mnie potrzebuje. Spojrzałam na zegarek- 17:23. Westchnęłam głośno wstając. Z nadzieją podeszłam do szyby za którą leżał Zygzak. Przyłożyłam dłoń do szkła po chwili dołączając do niej głowę. Lekarze mówią, że "raczej z tego wyjdzie, ale niech będzie pani przygotowana na wszystko". W mojej opinii brzmi to tak "Jest bardzo, źle i zapewne umrze". Nie bawmy się w kotka i myszkę. Mówią tak tylko po to, aby nie gasić we mnie promyczka nadziei, że wyjdzie z tego. Z moich oczu ponownie wypłynęły łzy. Nie ma nic bardziej bolesnego niż słyszeć, przez te drzwi ciche pikanie kardiogramu. Bezsilnie opadłam na ziemię i schowałam twarz w nogach. Wtedy ktoś postukał mnie w rękę. Podniosłam głowę i zobaczyłam pielęgniarkę, która w ostatnim czasie bardzo mi pomagała. Ona jako jedyna pozwalała mi wchodzić do Zygzaka i siedzieć z nim do czasu, aż nie skończy podawania mu leków. Po za tym to ona zorganizowała mi materac i zaoferowała prysznic w szpitalnej łazience dla personelu szpitala. Złoto nie kobieta.
-Dzień dobry! Jak się pani ma?
-Lepiej niech mi pani powie co z Zygzakiem?- poprosiłam podnosząc na nią wzrok.
-Wyznaczyli dzisiaj bardzo mało leków.- przyznała. Więc, albo jest lepiej, albo wiedzą, że te wszystkie kroplówki gówno dają i, że nie ma co pół trupa faszerować nic nie robiącymi lekami.
Wstałam i wraz z kobietą weszłam do pomieszczenia. Ona wzięła się za podłączanie nowej kroplówki, a ja za to od razu podbiegłam do niego, aby złapać za jego dłoń. W tym momencie dałabym tak wiele, aby poczuć, jak łapie mnie za nią. W głębi duszy miałam nadzieje, że będzie mi dane choćby jeden ostatni raz poczuć, jak gładzi mój policzek bądź unosi mnie nad ziemię w czasie pocałunku. Znowu zalałam się łzami.
-McQueen...błagam Cię. Cholera.- zaklęłam przykładając jego bezwładną dłoń do policzka.- Obudź się.
Trzymałam ją chwilkę przy sobie łudząc się, że poruszy palcami.
-Panno Sally, musimy iść.
-Proszę! Jeszcze chwilkę!- poprosiłam błagalnie. Kobieta cierpliwie posiedziała jeszcze minutę, po czym kazała mi wyjść jeżeli nie chcę mieć problemu. Łzy popłynęły od nowa. Pociągnęłam nosem wstając. Jego rękę delikatnie ułożyłam na kołdrze po czym ruszyłam do wyjścia.
-Sally...-usłyszałam cichy szept. Automatycznie spojrzałam w stronę łóżka.- Sally...
-Boże! Zygzak!- krzyknęłam podbiegając do łóżka i siadając na taborecie koło jego łóżka. Złapałam go za dłoń na co ten delikatnie zgiął palce.- Laluś...
Patrzyłam na jego wyraz twarzy. Wyglądał, jakby próbował wybudzić się z koszmaru. Pielęgniarka stała w drzwiach i przyglądała się sytuacji. Przyłożyłam jego dłoń do policzka na co ten go pogłaskał.
-Sally...-szeptał.
-Jestem tutaj Laluś.- również zaczęłam szeptać. Zaczęłam głaskać go drugą dłonią po policzku na którym nie miał żadnych obrażeń. Widziałam na jego twarzy minimalny uśmiech. Patrzyłam na jego drżące powieki. Zaniemówiłam, gdy mój ukochany po ponad tygodniu w śpiączce zamrugał oczami starając się wyostrzyć rozmazany obraz. Widziałam jego śliczne niebieskie tęczówki. Jak mi ich brakowało. Z oczu wypłynęły łzy szczęścia.
-Maska...-szepnął. Zrozumiałam, że chodzi tu o jego maskę tlenową. Ostrożnie zdjęłam ją z jego twarzy. Zygzak zakasłał biorąc po chwili wdech. Bardzo niestabilny i pewnie nieco dla niego bolesny.
-Jak się czujesz?- zapytałam.
-Dopóki będziesz obok mnie to dobrze.- odparł z lekką chrypą. Nasunęłam na jego twarz maseczkę i patrzyłam w jego oczy. Nie ma lepszego uczucia niż wreszcie widzieć go przytomnego. Może on tego na razie nie rozumie, ale ja tak- walczył i wygrał. Z nim *"Każda sekunda życia jest warta kilka milionów lat pamięci"
*aut. Dorota Terakowska
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro