3 - Nasze urocze, magiczne miejsce
Przyszedłem do domu, przebrałem się, wyszedłem i poszedłem na skocznię. Trening jak trening, męczący, trochę frustrujący, czasem śmieszny, ale bez wątpienia dający więcej satysfakcji i zadowolenia z samego siebie, niż jakieś dupo gierki pod nadzorem niespełnionego sportowca. Po dwóch godzinach wróciłem do domu, żeby zostawić rzeczy i znów wyszedłem, tym razem na obrzeża naszej miejscowości. Do miejsca, w które nie zapuszczał się nikt, prócz bandy nieustraszonych, prawie dorosłych, pojebanych dzieciaków. No i mnie.
Szedłem więc leśną ścieżką nad niewielki, śmierdzący stęchlizną staw, nad którym stała opuszczona, rozpadająca się rudera z desek i z powybijanymi oknami. Dookoła leżało pełno rozbitego szkła, chociaż czasem w przypływie szczęścia można było natknąć się na nieuszkodzoną butelkę, i wypalone papierosy. Wewnątrz domku zebrany był cały kurz z Domžale, pająki miały tam swoją stolicę i chyba bazę wypadową, a leżące przy ścianach materace i unoszący się zapach będący mieszanką wszystkiego co obrzydliwe, zdradzały niedawną obecność okolicznych pijaczków.
To było właśnie nasze urocze, magiczne miejsce, w które przychodziłem, by porozmawiać z kolegami, czasem się pośmiać z nimi lub z nich, popatrzeć jak piją litry piwa i wódki, a czasem i taniego wina, nawdychać się dymu z papierosów i dowiedzieć się, w którym kącie która dziewczyna została przez któregoś z nich zaliczona. Czasem tylko siedzieliśmy i słuchaliśmy muzyki, poruszając jakieś życiowe tematy. Czasem ktoś coś podpalił. Czasem urządzaliśmy sobie zawody na to, kto wybije resztę szyby w oknie, które już dawno nie spełniało swojej docelowej roli.
Nie powiedziałbym, że była to moja ulubiona forma spędzania czasu, ale skłamałbym mówiąc, że gardziłem tym wszystkim i przychodziłem tylko po to, by wciąż uznawali mnie za swojego. Nie. Czasem dobrze było odpierdolić coś głupiego, wziąć ten łyk piwa, czy wódki, nawet zaciągnąć się tym papierosem, od którego zawsze dostawałem ataku kaszlu, i zniszczyć kilka rzeczy, by dać upust emocjom, które nagromadziły się we mnie przez cały dzień. To było miejsce, w którym przez chwilę mogłem poczuć, że nikt nie ma nade mną żadnej kontroli. Że wszystko mi wolno, i że nie poniosę za nic konsekwencji. Cokolwiek działo się w tym miejscu, zawsze w nim zostawało. I być może dlatego, że potrafiłem to w ten sposób rozgraniczyć, wszędzie indziej byłem tak spokojny i poukładany, kto wie.
Gdy zbliżałem się do tego domku, pierwszym co mnie zaniepokoiło, była cisza. Nie było słychać żadnych głosów, czy muzyki. Nic. Niemożliwe, żeby towarzystwo tak szybko się rozeszło, przeważnie siedzieli tam do późnej nocy. Zdziwiony, wszedłem do środka i zdziwiłem się jeszcze bardziej, widząc świeże ślady po ich obecności. Ale szczyt zdziwienia osiągnąłem, kiedy skrzypiąca pod moimi stopami podłoga wywołała odgłos na drugim końcu pomieszczenia, które chyba kiedyś było salonem. Spojrzałem w tamtym kierunku i zauważyłem jakąś postać skuloną w kącie. I nawet nie zastanawiałem się kto to jest. To było oczywiste.
- Jezu, czy ty naprawdę nie masz się gdzie szlajać?
Pytanie rzucone dość chłodnym i beznamiętnym tonem, pozostało bez odpowiedzi. Podszedłem kilka kroków bliżej i zobaczyłem, że ma zakrwawioną dłoń. Krew ciekła z jego rozbitego nosa, który co chwilę wycierał. Nie myśląc wiele, wyjąłem z kieszeni paczkę chusteczek i rzuciłem w jego stronę. Widział to, ale nie wysilił się, żeby ją złapać. Po prostu poczekał, aż ta odbije się od jego czoła i podniósł ją z ziemi. Drżącą ręką wyjął jedną chusteczkę z opakowania, które odłożył z powrotem na podłogę udając, że wcale przed nim nie stoję.
Przez chwilę patrzyłem jak nieudolnie próbuje sobie zatamować krwotok, ale jego nieporadność działała mi na nerwy. Dlatego podszedłem jeszcze bliżej i kucnąłem przed nim, ignorując to, że spuścił głowę i próbował jeszcze bardziej wcisnąć się w ścianę.
- Daj to - mruknąłem i zabrałem mu z ręki chusteczkę.
Sam zacząłem wycierać jego nos, co było trudne, bo nie zamierzał podnieść głowy. Dopiero po dłuższej chwili otworzył mocno zamknięte oczy i spojrzał na mnie, zapłakany i zaskoczony faktem, że mu pomagam. Wtedy również ja zdałem sobie sprawę z tego, co robię, ale uznałem, że skoro do tej pory byłem przy nim tak pewny siebie, to nie mogę się teraz zawahać. Jeszcze by pomyślał, że nie musi się mnie bać.
Domyśliłem się, że siedział tam już od jakiegoś czasu, bo zaschnięta krew pokrywała jego usta i trochę brody. Tym lepiej, bo nos szybko przestał krwawić. Wtedy chciałem wstać i po prostu odejść, ale coś mi nie pozwoliło. Chyba ciekawość. Przede wszystkim, chciałem wiedzieć, co się stało.
- Byli tu? - spytałem.
Žiga jedynie kiwnął twierdząco głową, odwracając wzrok.
- Po co się tu kręcisz? Nie widzisz jak to miejsce wygląda? Nie pomyślałeś, że tu jest niebezpiecznie, zwłaszcza dla ciebie?
- Byłem tam... - wyjąkał, wskazując ręką na starą kładkę nad stawem, znajdującą się kilkadziesiąt metrów dalej, widoczną przez okno. A raczej dziurę po oknie.
Westchnąłem, próbując się uspokoić. Wyjątkowo wkurwiał mnie jego niejednoznaczny sposób odpowiadania na moje pytania.
- Czyli oni cię tu przywlekli?
Znów tylko pokiwał głową. Wtedy wstałem i rozejrzałem się dookoła.
- Idź stąd, zanim wrócą. Bo dostaniesz mocniej.
Odsunąłem się trochę, żeby zrobić mu drogę ucieczki, ale on się nie poruszył. I nie wyglądał, jakby zamierzał to zrobić. W przypływie nerwów chwyciłem go za ramię i na siłę podniosłem, czym wystraszyłem go jeszcze bardziej.
- No już, zjeżdżaj stąd! - podniosłem głos, wskazując na wyjście, na co tylko zamknął oczy i cofnął się o krok.
Przez kilka sekund patrzyłem na niego z niedowierzaniem. Zacząłem się nawet zastanawiać, czy nie jest jakiś upośledzony, chociaż nie wyglądał. Może po prostu lubił, jak ktoś się nad nim znęcał, takie przypadki też się zdarzają.
- A rób co chcesz - warknąłem i sam zacząłem iść do wyjścia.
Zrobiłem ledwo dwa kroki, kiedy usłyszałem, że idzie za mną. Szybko się ze mną zrównał i chwycił za rękaw mojej bluzy, mocno zaciskając na nim swoje dłonie. Przystanąłem i spojrzałem na niego z uniesionymi brwiami, ale on uparcie wpatrywał się w podłogę, stojąc nieruchomo. Dlatego ostatecznie po prostu poszedłem dalej, zastanawiając się, co powstrzymuje mnie przed odepchnięciem go.
Gdy wyszliśmy na zewnątrz, puścił mnie i odsunął się na jakiś metr. Znowu spojrzałem na niego z zaskoczeniem. Co, nie znał drogi do wyjścia i musiał się mnie trzymać? Jest ślepy, czy jak?
- Boisz się ciemności? - spytałem, choć było to dość absurdalne. Co prawda wewnątrz tej rudery jest ponuro, ale powybijane okna wpuszczają wystarczająco dużo światła.
- Pająków... - mruknął, tak cicho, że ledwo go zrozumiałem.
To pozostawiłem bez komentarza. Nawet nie wiedziałem, co mógłbym powiedzieć, żeby nie zabrzmiało to głupio, źle, albo chamsko. Po prostu zacząłem iść ścieżką z powrotem w stronę naszej miejscowości, a on po chwili ruszył za mną.
- Nie było cię z nimi...
- Gratuluję spostrzegawczości - stwierdziłem ironicznie, po czym od razu złagodniałem, dochodząc do przerażającego wniosku, że nie potrafię być niemiły dla tej zabiedzonej sieroty. Od razu dopadały mnie wyrzuty sumienia. - Przyszli zaraz po szkole, a ja jestem zwolniony z w-f'u. Byłem na treningu.
- Ja też jestem zwolniony. - stwierdził, minimalnie się ożywiając.
To minimum entuzjazmu, jakie usłyszałem w jego głosie, dość mocno mnie zaniepokoiło. Bo wiedziałem, że jeżeli zacznie się do mnie przywiązywać, będę miał przez to problemy. Poważne problemy.
- Czemu? - spytałem od niechcenia.
- Bo... - zawahał się na dłuższą chwilę - Mam... Astmę.
Po przeanalizowaniu jego słów, sam już nie byłem pewien, czy on się urodził normalnie, czy został stworzony w jakimś laboratorium, jako stereotypowa ofiara przemocy szkolnej.
Już zrobiłem w głowie listę jego prawdopodobnych cech zarówno fizycznych jak i charakteru, kiedy usłyszałem zbliżające się głosy. Wiedziałem, że to Anže, Luka i Matej. Gdyby zauważyli mnie z Jelarem, miałbym przejebane. Jemu też by nie darowali, dlatego chwyciłem go za ramię i schowałem się za jednym z większych drzew, jedną ręką obejmując go na wysokości żeber i przyciskając do siebie od tyłu, a drugą zasłaniając mu usta. On oczywiście nie próbował się wyrwać, ale wpadł w jakąś panikę. Zaczął znacznie szybciej oddychać, drżeć i płakać, co poznałem po tym, że moja dłoń po chwili była mokra od jego łez.
- Uspokój się - wyszeptałem. - Nie mogą nas znaleźć.
Nie uspokoił się, ale bardzo chciałem wierzyć, że próbował. Staliśmy tak przez chwilę, dopóki nie upewniłem się, że tamci weszli do domku nad stawem, od którego my zdążyliśmy odejść na jakieś dwadzieścia metrów. Wiedziałem, że zaraz zaczną go szukać.
- Jak policzę do trzech, to biegniemy, okej?
Žiga kiwnął głową na tyle, na ile mógł, a ja wziąłem głęboki oddech i zacząłem liczyć. Kiedy skończyłem, puściłem go i obaj zaczęliśmy biec ile sił w nogach, byle jak najdalej od tego miejsca. W moich nogach po wcześniejszym treningu nie pozostało zbyt wiele sił, ale już wolałem mieć skurcze wszystkich mięśni na raz, niż pozwolić by Anže dowiedział się, że pomogłem tej sierocie.
Gdy byliśmy w bezpiecznej odległości, z ogromną ulgą się zatrzymałem i padłem na kolana, a potem przewróciłem się na plecy, biorąc serię głębokich oddechów, by uratować organizm przed niedotlenieniem i wyjątkowo beznadziejną śmiercią. Žiga po prostu oparł się ręką o drzewo i już po kilku chwilach zaczął oddychać normalnie.
- Astma, co? - spytałem ironicznie - Niezła ściema.
Spojrzał na mnie smutno, ale nie przyznał się do prawdziwego powodu zwolnienia, na co cicho liczyłem, z racji bycia dość ciekawską osobą. Zamiast tego, usiadł na ziemi obok mnie i wyjął z plecaka wodę, biorąc kilka łyków.
- Chcesz? - spytał, niepewnie wyciągając butelkę w moją stronę.
Chętnie ją przyjąłem i sam się napiłem, nawet wcześniej nie biorąc pod uwagę opcji, że ta jego dziwność może być zaraźliwa. Oddając mu butelkę, zauważyłem zaschniętą krew, która wciąż pokrywała część jego ust i brody. Nie mógł wrócić tak do domu. Ani tym bardziej iść przez centrum miasteczka, jeszcze w moim towarzystwie.
- Przemyj sobie twarz - stwierdziłem, już znacznie łagodniejszym tonem, gdy brał ode mnie wodę.
Wylał trochę na dłoń i wykonał polecenie, choć nie udało mu się umyć do końca. Był strasznie nieporadny, co wyjątkowo mnie denerwowało. Nienawidziłem takich ludzi. Miałem jakieś wewnętrzne przekonanie, że czegokolwiek by nie zrobił, ja zrobię to lepiej, a byłem typem człowieka, który woli wyręczyć w czymś innych, niż patrzeć jak sobie nie radzą.
Gdy uniosłem dłoń, by zetrzeć resztę krwi z jego nosa i kącika ust, zamknął oczy i gwałtownie odwrócił głowę.
- No przestań - powiedziałem ze zniecierpliwieniem. - Przecież nic ci nie zrobię.
- Dlaczego? - spytał cicho, spoglądając na mnie z jakąś formą ciekawości w oczach.
Na to pytanie już mu nie odpowiedziałem. Westchnąłem jedynie, bo tak naprawdę sam nie znałem na nie odpowiedzi. Po prostu zrobiłem co miałem zrobić i wstałem, patrząc na ścieżkę prowadzącą do wyjścia z lasu. Zacząłem iść w tamtym kierunku, spodziewając się, że Žiga pójdzie za mną, ale nie. Kiedy odwróciłem się, by sprawdzić, dlaczego nie słyszę za sobą żadnych kroków, on siedział dokładnie w tym samym miejscu, w którym go zostawiłem.
- Idziesz, czy nie? - spytałem, na co rzucił mi zaskoczone spojrzenie.
Po chwili wstał i dołączył do mnie. O nic już nie pytał. Ja też nic nie mówiłem. Po prostu szliśmy obok siebie, dopóki nie dotarliśmy pod dom Oblaków. Wtedy on się zatrzymał, a ja poszedłem dalej, nie zamierzając się z nim żegnać.
- Tilen... - usłyszałem za sobą.
Odwróciłem się więc i spojrzałem na niego pytająco.
- Niepotrzebnie mi pomogłeś... - powiedział prawie szeptem, spuszczając wzrok. - Mogłeś mieć przez to problemy.
W pierwszej chwili nawet nie kryłem zaskoczenia jego słowami. Spodziewałem się jakiegoś "dziękuję", czy innego wyrazu wdzięczności, choć oczywiście miał rację, niepotrzebnie się narażałem. Ale zdziwienie ustąpiło, gdy zdałem sobie sprawę z jednej rzeczy.
On był zniszczony. Całkowicie zniszczony psychicznie, społecznie i emocjonalnie. Nie miałem pojęcia przez kogo lub co, ale wiedziałem, że chociaż jego pobyt tutaj docelowo miał pomóc mu wyjść na prostą i ułożyć swoje życie, to nie miało racji bytu. Bo tutaj też go niszczyli. A przynajmniej nie pozwalali mu się podnieść, wyjść z tej czarnej dziury, w której bez wątpienia był. I chociaż zdawał się być w pełni pogodzony ze swoim losem, mnie to cholernie przygnębiało. Nie mogłem na to patrzeć. Nie chciałem się w to w żaden sposób angażować, tworzyć z nim jakiejś niepotrzebnej relacji, próbować mu pomóc z samym sobą, albo chronić go przed zagrożeniami z zewnątrz. To nie była moja sprawa, ani nie mój problem. Ale też z jakiegoś powodu nie potrafiłem być wobec niego obojętny.
- Uważaj na siebie - stwierdziłem, prawdopodobnie najbardziej łagodnym tonem głosu, jaki dane mu było usłyszeć z moich ust.
Pokiwał głową i poszedł do Oblaków, a ja zacząłem iść do swojego domu.
Przez całą drogę myślałem o tym, że takich jak on nie powinno się wpuszczać do normalnego społeczeństwa. Ktokolwiek podjął taką decyzję, wyrządził mu ogromną krzywdę.
***
Dzień dobry 😊
Tak jak obiecałam, dzisiaj kolejny rozdział. Następny już w sobotę!
Miłego czytania 💖
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro