Rozdział 16
– Gdzie jest Lenora? Dlaczego jeszcze jej nie ma?
– Nie wiem, pani. Księżniczka wybrała się na przejażdżkę. Powiedziała nam, że wróci za trzy godziny.
Nadia nerwowo zastukała palcami o blat stołu. Po chwili w drzwiach stanął Pan.
– I co? Nie znalazła się?
– Nie, cały czas jej szukają – Nadia wstała z krzesła. – Gdzie jest Mark? Może on wie, gdzie jest Lenora?
– Tutaj jestem, Nadio. – Mark wszedł do pomieszczenia.
– To nie do pomyślenia, by następczyni tronu była puszczona cały czas na samopas – powiedział Pan. – Mojej Lily nie przyszłoby to do głowy.
– Twoja Lily na razie jest Naznaczona, więc to tylko kwestia czasu, kiedy wpadnie na podobny pomysł. – Kobieta prychnęła.
– Uważaj, jak mówisz o niej, Nadio. – syknął. – To, że cały czas popieram Lenorę to tylko kwestia mojej uprzejmości.
– Odbędziemy tę rozmowę kiedy indziej. – rzuciła, zerkając na zakłopotanego chłopaka. – Mark, myślałam, że będziesz z Lenorą. Powiedziała w końcu, że nie jedzie sama.
– Lenora pojechała pewnie z moim przyjacielem, Nadio.
Kobieta wytrzeszczyła oczy i podeszła szybko do Marka, który patrzył raz na nią, raz na Pana.
– Jak to, z twoim przyjacielem? Kto nim jest? Dlaczego nic o nim nie wiem?
– Theo to dobry chłopak – powiedział niepewnie. – Znam go od lat, zajeżdża konie, które później transportowane są do Pałacu...
– Zajeżdża konie – Pan uśmiechnął się z kpiną. – Już widzę, że dzięki Koniu nie wykosztujemy się za bardzo na posag dla naszej Czarodziejki. Ale czemu się dziwić, ma to po ojcu. On też zakochał się w tej wieśniaczce, Evelyn.
Nadia spiorunowała Pana wzrokiem.
– Lepiej nie powtarzaj tych słów jeszcze raz, Michael. Ostrzegam cię już kolejny raz.
– Przed czym ostrzegasz króla, Klaczo? Dlaczego w ogóle mieszasz się w ludzkie sprawy? Dobrze wiesz, że takie coś nie przynosi korzyści. Powinnaś brać przykład z dwóch Ogierów, którzy przyszli nadać imiona naszym córkom. Pojawili się i zniknęli.
– To oni powinni ze mnie, bo jakoś nie bronili waszych córek kiedy zaatakowali Pałac. Może uznali, że życie Melanie i Lily nie jest tak ważne jak opiekowanie się dziećmi jakiegoś chłopa? – Wiedziała, że była ostra. Może nawet za bardzo. Ale nie zamierzała puszczać takich uwag płazem.
Pan spurpurowiał.
– Jeśli jeszcze raz obrazisz w ten sposób moją rodzinę...
– Ty cały czas obrażasz swoją rodzinę, która na imię na Lenora! Zrozum, to jest twoja jedyna krewna prócz Lily, która w dodatku w przyszłości będzie królową. W twoim interesie leży utrzymywanie z nią dobrych relacji.
– A ty zrozum, że teraz Lenora nie jest naszym jedynym wyborem. Teraz możemy wybrać Lily na władczynię.
Nadia zadrżała. Spojrzała w stronę bladego Marka.
– Nikt nie będzie chciał, by krajem władała Naznaczona dwunastolatka. Co z tego, że w tym roku kończy trzynaście lat, skoro Lenora w tym roku zyskuje wiek dorosły. Jeśli broń Koń dowiemy się, że nasi władcy nie żyją, to wtedy na tronie zasiądzie ich córka, a twoja będzie mogła dołączyć na dwór królowej, by pewnego dnia poślubić jakiegoś zdesperowanego lorda. Taka jest przyszłość, a tego nie zmienisz. – Spiorunowała go wzrokiem. – Teraz idę szukać przyszłej królowej. Mam nadzieję, że dostanę od Kryształowego Pałacu wsparcie w postaci innych strażników. Nie można przecież pozwolić, by naszej Czarodziejce stała się krzywda.
* * *
Lenora obudziła się i jęknęła z bólu. Poczuła chłód na udach, by zdać sobie sprawę z tego, że leży w kałuży w jakimś ciemnym pomieszczeniu. Podniosła się na rękach i odczołgała się kawałek, próbując poukładać sobie w ogłowie, co się właśnie zdarzyło. Ktoś nas zaatakował, pomyślała. Ale gdzie jest Theo? Może go zabili? A może jestem w Ydah, tak jak mówiła Nadia? Nie miała sił na dalsze rozmyślanie. Oparła się o ścianę i poszła spać dalej.
* * *
– Lenora! Odezwij się!
– Księżniczko! Gdzie jesteś?
To bez sensu, pomyślała Nadia, zsiadając z konia. Tutaj jej nie znajdziemy.
– Potrzymajcie mi konia – powiedziała w stronę strażników. – Jadę sama jej poszukać.
Zanim ktokolwiek się odezwał, skoczyła przemieniając się w Nadię. Zarżała z radości. Już za długo przebywała w postaci kobiety. Ludzkie rozterki, ludzie problemy... Teraz straciły znaczenie. Była tylko ona, Magia i natura. Przez chwilę dała się ponieść pierwotnym instynktom, by po chwili chłodno wszystko kalkulować. Lenora najchętniej jeździła właśnie tą trasą. Była to prosta droga, prowadząca wzdłuż dębowego lasu, zza którego można było zobaczyć Kryształowy Pałac. Dziewczyna najczęściej przebywała na tej trasie nie dłużej niż godzinę, czasami zatrzymując się na niewielkiej polanie tuż przy drodze.
Ruszyła szybkim galopem, a jej kopyta wymierzały miarowy rytm. Kiedy wjechała na polanę nikogo tam nie było. Rozejrzała się uważnie. Prychnęła cicho i stępem podeszła do wypalonego ogniska. Przybliżyła tam chrapy. Czuła jeszcze ciepło. Dookoła widniały ślady ludzkich stóp, a w błocie zostały odciśnięte zarysy podków. Dwa konie, pomyślała. Ten drugi musiał należeć do tego Theo. Podniosła głowę, usłyszawszy szmer. Tętent kopyt rozbrzmiewał wokół niej coraz głośniej. Wysłała swoją Magię i zarżała z radości. Zmieniła się w człowieka i stanęła przed swoim stadem.
Siwe Konie wybiegły naprzeciw niej i otoczyły ją kręgiem. Z uśmiechem przypatrywała się znajomym sylwetkom jej wiernych sług, ale również przyjaciół. Na zewnętrznych pierścieniach mogła dostrzec zarysy młodych członków jej stada, których sierść jeszcze się nie wybieliła.
W pewnym momencie wszystkie zatrzymały się wokół niej. Nie mieścili się na tak małej polanie, duża część stała na drodze, inni pośród drzew. Parę Koni stojących najbliżej stanęło dęba, inne bryknęły, a po chwili wszystkie zmieniły się w ludzi. Wyglądali niemal jak ona – mieli platynowe włosy, jasną cerę, niebieskie oczy. Większość miała na sobie lekkie, nie utrudniające ruchu zbroje, ale znalazły się kobiety w powiewnych sukniach z cienkiego materiału. Niektóre nosiły biżuterie, inne makijaż.
– Witajcie, Konie. Witajcie Arabed! – krzyknęła podniosłym tonem, a jako odpowiedź dostała ich zawołanie.
– A certu itastii, enas Fidare!
Uśmiechnęła się pod nosem. Długo nie była tak nazywana. Bardzo długo.
– Monis ji-garab, Lenora de grosti Duncan kaptalisi. Isi os selanger doskali. En sohte isien astrangi! – krzyknęła.
Język Equus nie był już zbyt popularny na Equsses. Najczęściej porozumiewali się nim kapłani z dalekich krain bądź stada Koni między sobą, gdy nie chciały być zrozumiane przez zwykłych ludzi. W zasadzie to, że Lenora zniknęła i że grozi jej niebezpieczeństwo mogła powiedzieć językiem wspólnym, ale wolała nie ryzykować.
– Pani, w pobliżu znajduje się małe sanktuarium Equus. Może to tam się udali na modlitwę? – Jeden z Koni przeszedł na język wspólny.
– Lenora nie wyznaje tej religii, ale może ten chłopak chciał jej zaimponować. – powiedziała po chwili ciszy. – Rozdzielcie się, przeszukajcie każdy skrawek najbliższej okolicy. Szukajcie śladów Magii, zapachu Seiniquus czy portalu do Ydah, czegokolwiek co was zaniepokoi.
Konie rozbiegły się we wszystkie strony, a przy niej został jeden z generałów.
– Generale, czy pozwoliłbyś mi usiąść na tobie wierzchem? Wolałabym w razie czego szybko pomóc Lenorze.
– Jak rozkażesz.
Kiedy Ogier przemienił się w konia, ona sprawnie wskoczyła na jego grzbiet. Pobiegł szybkim galopem w stronę sanktuarium, a ona trzymała się jego grzywy. Odwróciła się, spoglądając na inne Konie, które również przyjęły tę metodę poszukiwań. Jednak w tych dwóch postaciach zwraca się uwagę na zupełnie inne rzeczy.
Kiedy już myślała, że poszukiwania będą bezowocne, podjechała do nich wysoka Klacz. Przemieniła się w człowieka i odezwała się dźwięcznym sopranem.
– Pani, chyba coś znalazłam.
– Prowadź. – Serce Nadii zabiło mocniej. Kiedy podjechała do grupki stojącej w okręgu, zsiadła z Ogiera i podeszła do nich. Spojrzała na ściółkę poplamioną czymś czerwonym. Klęknęła i przemieliła ją palcami. Gdy liście i kora zostawiły na jej dłoni bordowe ślady, zadrżała.
Nie ma tu dużo krwi, pomyślała. Ale ktoś tu upadł. Tam jeszcze są wyraźne ślady stóp dwóch osób, tam dalej szła już tylko jedna osoba.
– Chyba uderzono ją tym, pani. – Jakiś Ogier podniósł z ziemi grubą gałąź. Obrócił ją w ręce i wszyscy zobaczyli kawałek zaschniętej krwi.
– Podaj mi ją.
Kiedy wzięła ją do ręki, przymknęła oczy i wysłała w jej stronę Magię. Po chwili usłyszała zduszone krzyki pozostałych Koni. Otwarła oczy i z przerażeniem spojrzała na twarz chłopaka, o którym już nie raz słyszała. Zastanawiała się kiedyś czy go zabić czy też raczej ułaskawić, bo nie chciała zrzucać na niego win ojca. Teraz jednak patrzyła na matową, mlecznobiałą sylwetkę i przystojną twarz Theo, syna Restandora.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro