Rozdział 12
Widząc jej milczenie, Pan zbliżył się do niej i spojrzał na portret swojej żony.
– Chciałbym cię przeprosić za mój dzisiejszy wybuch. Zwykle się tak nie zachowuję.
– Nic się nie stało. – Wzruszyła ramionami. – Ja też trochę przesadziłam.
– Ty masz jednak wytłumaczenie – jesteś młoda i w tak krótkim czasie tyle przeżyłaś. Jestem ci winien przeprosiny. Teraz i ty należysz do naszej rodziny, a my, Duncanowie, musimy się o siebie troszczyć w ciężkich chwilach. Powinienem być dla ciebie takim samym wsparciem jak twój ojciec był moim, kiedy zginęła moja żona i dzieci.
Chwilę stali w ciszy.
– Pewnie nie powiedzieli ci, co się stało z Adeline?
– Powiedzieli tylko, że nie znaleziono jej ciała.
– I mieli rację. Nie znaleźliśmy ciała, a jego resztki. Z relacji świadków dowiedziałem się, że to żołnierze wytargali ją ze środka. Zgwałcili ją, wszyscy po kolei. Później jeden z nich podniósł ją i przerzucił przez siodło. Później dowiedziałem się, że to nie był zwykły żołnierz, ale jakiś rycerz. Zabrał Adeline do swojego zamku, wtrącił do lochu i robił jej straszne rzeczy... – Głos mu zadrżał. – Kiedy ją znaleźli, była martwa, z trudem dało się ją rozpoznać... Ciało było w stanie wysokiego rozkładu, rysy twarzy były nie do poznania, a rozpoznano ją jedynie po włosach i czerwonej szmacie, która musiała być kiedyś jej suknią... – Głos Pana stał się bardziej zamglony, tak jakby mówił nie do niej, tylko do siebie. – Tak, moja Adeline wyglądała przepięknie w czerwieniach i w purpurach. Ona jednak wolała zielone stroje, zielone jak trawa porastająca łąki Equuses. – Wyciągnął rękę i pogładził twarz na obrazie. W oczach miał łzy. – Do dzisiaj zżerają mnie wyrzuty sumienia – przez to, że wyszedłem wtedy z Pałacu, przez co zginęły moje kochane dzieci i przez to, że byłem za słaby po tym ataku i nie zrobiłem absolutnie nic, by ją uratować... To twój ojciec jeździł po tych wszystkich zamkach, choć nie miał takie obowiązku. Kiedy dowiedziałem się, że znaleźli ją w ciemnej, zatęchłej celi, przykutą na łańcuchu jak pies, poczułem się jeszcze gorzej. Jak wyglądały jej ostatnie dni? Czy była głodna, czy była przerażona? Czy bili ją, czy ją torturowali, czy znowu ten sadysta ją znieważał? Już nigdy się nie dowiem.
Lenora poczuła mocny ścisk w żołądku. Już wiedziała, dlaczego Nadia skróciła jej tę historię do zupełnych ogólników. Zadrżała, myśląc o Nicolasie i Evelyn, nie jako o obcych ludziach, lecz jak o swoich rodzicach – czy oni też tak cierpieli w lochu? Ile oni tam już byli? Co z nich zostało – może już dawno umarli, a jedynie ich kości leżały w celach? Może jeszcze żyją, ale niewola pogrążyła ich w szaleństwie, upodabniając ich do zwierząt?
Później, już w swoich pokojach poczuła ogromny gniew na Restandora za to, co zrobił. Zamierzał zniszczyć moją rodzinę, pomyślała. Do końca, do ostatniej kropli krwi. Ale mojej krwi nie dostanie, nie dostanie krwi moich żyjących krewnych. Będę księżniczką, nawet jeśli beznadziejną. Zostanę ich Czarodziejką, nawet jeśli Magia o której wciąż mówią jest przeceniana.
Kiedy pół godziny później do jej komnat weszła Nadia, dziewczyna od razu do niej doskoczyła.
– Nadia! Dobrze cię widzieć.
– Słyszałam, że byliście z Markiem w Srebrnej Dolinie – powiedziała. – Jak ci się podobało?
– Super było. – powiedziała szczerze. – Dobrze było widzieć innych ludzi.
– Cieszę się, że ci się podobało. – Uśmiechnęła się lekko. – Masz jakieś plany na jutro?
– Tak. – Złapała jej spojrzenie. – Mogłabyś potrenować ze mną Magię?
Następnego dnia faktycznie trenowały. Nadia wyjaśniała jej jak może nauczyć się większej kontroli nad swoją mocą. Wystarczyło, że opanuje ćwiczenie nazwane przez nią Łańcuchem.
Choć z założenia nie powinna mieć z tym większych problemów, okazało się to być trudniejsze niż myślała. Wbrew pozorom, Łańcuch okazał się nie mieć kształtu łańcucha, jedynie podwójnej helisy, dlatego wyobraziła sobie mocno uproszczony model DNA, który powoli obracał się wokół własnej osi. Następnie miała spowodować stopniowe przechodzenie czystej Magii w postać ognia, wody, powietrza czy ziemi, wykorzystując kolejne formułki. Początkowo było to niezwykle trudne, ponieważ zamiast jednego mówiła zupełnie co innego, poza tym Magia nie chciała przemienić się w czysty płomień czy wodę, a jedynie przybierała kolory, które kojarzyły jej się z tymi żywiołami. Po godzinie ćwiczeń była zbyt wyczerpana, by wykonać choć jedno powtórzenie.
Po raz pierwszy zdecydowała się też wziąć udział w radzie królewskiej. Na jej spotkaniu co prawda nic nie mówiła, jedynie słuchała, ale chciała się czegoś dowiedzieć o rządzeniu państwem, skoro miała taką możliwość. Oprócz niej, Pana i Nadii w radzie uczestniczyli również Henric Cadleton, lord Marcus Ridewolf i jego brat, Robert Ridewolf.
– Jak wygląda kwestia zapasów? – zapytał Michael. – Czy waszym zamkom starczy zboża do wiosny?
– Zarządcy mówią, że powinno. Mamy dużo zboża, chleba, wody, piwa i wina. Powinno nam starczyć do marca.
– U nas jest trochę gorzej – przyznał Pan. – Duża część owsa, którą przetrzymywaliśmy w starym spichlerzu została zalana przy ostatniej ulewie. I tak mieliśmy nadwyżkę, ale wiadomo, że w zimie każdy worek się liczy.
– Jest jeszcze sprawa kolejnego stada koni. Połowa głoduje i nie potrafią znaleźć jedzenia. – powiedziała Nadia. – Proponuję odłowić większość osobników i sprzedać te, które się najlepiej zapowiadają. Odkupicie straty w ziarnie.
– Niektóre z koni jeśli będą się nadawały można wstępnie przyuczyć do jazdy czy pługa. – Lenora wtrąciła. – Skoro zapasy nam jeszcze starczą na jakiś czas można poświęcić parę tygodni na trening tych koni. Zwiększy się ich wartość.
Pan spojrzał się na nią ponuro.
– Chcesz zajeżdżać zagłodzone konie? Nic z tego nie będzie.
Nastała chwila ciszy. Wszyscy obecni w komnacie zwrócili na nią wzrok. To nie może się tak skończyć, pomyślała. Nie mogą uważać, że popełniłam błąd.
– Fakt, ale te zagłodzone konie stanowią połowę stada. Druga połowa nie jest na krawędzi śmierci? – zapytała Nadii. Kiedy ta pokręciła głową, Lenora uśmiechnęła się lekko. – To w takim razie odłówcie te, które są najsilniejsze. Wiadomo, że nie będą miały super masy, ale będzie się dało coś z nimi wypracować. Mogę stworzyć jakieś suplementy na szybszy wzrost mięśni. Sprzedaż takich koni, które są w dobrej formie i są zajeżdżone przyniesie większe zyski niż tych, na których można by było się uczyć anatomii.
– Dziewczyna ma rację. – powiedział Robert. Mężczyzna miał płomiennorude długie włosy i tylko to odróżniało go od jego starszego brata. – Na co komuś szkapa z kośćmi na wierzchu? Owszem, takimi zwierzakami trzeba się zająć by nie cierpiały głodu, ale my tu mówimy o sprzedaży. W tym stadzie jest na pewno jeden starszy ogier i ze dwa lub trzy młode. Reszta to kobyły. Odłówmy te najstarsze, a reszta pójdzie z górki.
Michael po chwili skinął głową.
– Dobrze. Robercie, zajmiesz się tym? Mogę dać ci dziesiątkę ludzi do pomocy.
– Pójdę z nim – oznajmiła Nadia. – Przyda wam się pomoc Klaczy.
Lenora zdecydowała się wyruszyć razem z pozostałymi. Nadia początkowo nie chciała się zgodzić, ale później się ugięła. Dlatego dziewczyna siedziała na małym bułanku obok Roberta i innych ludzi.
– Masz kantary? – zapytał mężczyzna. Skinęła głową i wskazała na materiałową torbę na ramieniu. – Dobrze.
– Mam też uwiązy i dwie długie lonże. Na wszelki wypadek.
– Lonże?
– To są te długie liny. – Podniosła jedną. – Na Ziemi wykorzystujemy je do pracy z ziemi. W ogóle to jaki mamy plan?
– Twoja Klacz wezwie te konie, my je chwytamy, a ona trzyma je w miejscu. Powinno pójść szybko, no ale koni do złapania jest z dwadzieścia.
– Czyli mniej więcej po dwa na osobę? – skrzywiła się. – I do tego jeszcze ogiery?
Z ogierami na Ziemi nie miała zbyt dużo kontaktu. Tylko raz jeździła na jednym i to był dobrze ułożony dziesięciolatek. Czuła dziwny niepokój kiedy pomyślała, że dzisiaj będzie miała do czynienia z trzema młodymi dzikimi ogierami. Uspokój się, pomyślała. Klacze też mogą być wredne, tak jak wałachy. To jakiej koń jest płci niewiele zmienia.
Nadia zsiadła z konia i podała jednemu z mężczyzn wodze.
– Ustawcie się blisko mnie – powiedziała.
Gdy zmieniła się w Klacz, zadropiła kopytami i głośno zarżała, nawołując inne konie. Szybkim kłusem zatoczyła koło wokół grupki ludzi cały czas rżąc i prychając. Gdy powróciła na swoje miejsce, Lenora usłyszała tętent kopyt i po chwili spomiędzy drzew wybiegł galopem jeden koń. Nagle stanął i głośno prychnął, a Nadia znów zarżała. Kasztan spojrzał się w ich kierunku, znowu zarżał i zatańczył w miejscu. Pomiędzy drzewami dziewczyna ujrzała kolejne konie, które powoli wychodziły na polanę.
– Dobrze, będą stały w miejscu. – Usłyszała w głowie. – Możecie je łapać.
– Możemy działać – powiedziała na głos.
Wszyscy zsiedli z koni, a dziewczyna wysypała kantary i uwiązy na ziemię. Wzięła dwa i ruszyła w stronę stada, a konkretniej kasztanowego ogiera.
– Ksi, ja się nim zajmę. – Zobaczyła, że Robert stanął niedaleko niego.
– Nie trzeba, dam radę. – Nie zatrzymując się wyczarowała wiaderko, do którego nasypała owsa. Potrząsając nim, zwróciła się do kasztana. – Chodź, koniu.
Koń faktycznie podszedł do niej o jeden krok, a kiedy stanęła obok niego niepewnie zagłębił pysk w wiadrze. W tym momencie dziewczyna szybkim ruchem przewiesiła mu linę przez szyję i złapała jej drugi koniec. Ogier przerażony odskoczył na bok i uniósł się na tylnych nogach, ale znalazła się poza zasięgiem jego kopyt, nie puszczając przy tym liny, choć czuła już pieczenie palców. Robert podszedł do niej i szeroko się uśmiechnął.
– Szybko ci poszło. Teraz go już wezmę.
– Okej. – Również się lekko uśmiechnęła, by zamaskować grymas bólu. Rozcierając obolałe, zaczerwienione palce, ruszyła po kolejne konie.
Łapanie koni zajęło im z pół godziny. Parę sztuk było wyjątkowo nerwowych, dlatego ich złapaniem zajęła się Nadia, która przemawiając cicho na przemian w dwóch językach założyła każdemu z dzikusów kantar. Kiedy już wszystkie zostały złapane, powoli wrócili do Pałacu. Nowe wierzchowce zostały wpuszczone razem na padok z wysokim płotem.
– Widziałam, że dobrze się dogadujesz z Robertem. – Nadia powiedziała, kiedy oddaliły się od reszty.
– Nawet tak. Spoko gość. – Wzruszyła ramionami. – A o co chodzi?
– O nic konkretnego, ale myślę, że Michael już coś planuje. Najprawdopodobniej twój ślub za parę lat.
– Co? – zapytała, czując jak ogarnia ją złość i zażenowanie. – Z nim?
Klacz zaśmiała się.
– Raczej nie jest to stuprocentowo pewna decyzja. Uwierz mi, kiedy skończysz piętnaście lat nagle tych kandydatów znajdzie się o wiele więcej. W końcu jesteś księżniczką, no i Czarodziejką. Jesteś pierwsza w linii sukcesji, a po Michaelu będziesz królową Equsses. A co, przeszkadza ci taki pomysł?
– Nie chodzi o same małżeństwo – powiedziała szybko. – Zawsze to miałam z tyłu głowy, że kiedyś będę mieć męża, no i dzieci. Ale to w dalekiej przyszłości, jak będę dobiegać trzydziestki, a nie ledwo dwudziestki! Poza tym, no, słyszałam wiele o małżeństwach aranżowanych i nigdy nie było to coś dobrego. Głównie te historie, że dziewczyna poznała dwa lub trzy razy starszego męża na ślubie.
– Uwierz mi, takie coś tutaj się nie zdarza bardzo często. Poza tym, małżeństwa aranżowane wcale nie muszą być nieszczęśliwe. Przykładów jest dużo – król Saloman i jego żona Hurrine, albo król Aidan Czwarty i Anastazja Ramon, czy nawet twój wuj Michael i Adeline.
– Oni też? – zapytała zaskoczona.
– Tak. Ale to może ktoś inny ci kiedyś powie.
* * *
Dwa tygodnie później do dziewczyny przyszedł Mark. Był wyraźnie zaskoczony.
– Co się stało, Mark? – zapytała, zapinając kolczyki przed lustrem.
– Nie wiem jak to powiedzieć – zaczął. – Ale Pan zdecydował się udać do Kevii. Chce, byś mu towarzyszyła.
Podniosła brwi do góry. Pan naprawdę rzadko wychodził na zewnątrz, czasami jedynie spacerował po ogrodzie, podczas gdy ona i Mark regularnie jeździli po okolicy, często w towarzystwie Theo. Musiała przyznać, że polubiła jego towarzystwo, dlatego zaczęła się zastanawiać, gdzie tym razem będą mogli pojechać. Nadia początkowo nie zgadzała się na tak częste wyjazdy, ale później zmieniła zdanie, widząc jak to zmieniło dziewczynę. Wyznaczyła jej jednak stanowcze granice – miała ukrywać swoją tożsamość przed innymi, miała się nie upijać i wracać przed zmrokiem. Dobra, dobra, pomyślała sobie. Theo nie jest kimś obcym, to najlepszy przyjaciel Marka. Nie mogę się kryć przed całym światem.
– On w ogóle wychodzi na dwór? – zażartowała.
– Śmiej się śmiej, ale serio mnie to przeraża – pokręcił głową. – Jak zacznie urządzać przyjęcia to już będzie znaczyło, że świat się kończy.
– Okej, na za ile mam być gotowa?
– Wyrobisz się w dwadzieścia minut?
– Na luzie.
– Dobrze, będę na ciebie czekał.
* * *
Lenora poprawiła pelerynę na ramionach i poszła za Panem wzdłuż ulicy. Widziała już coraz mniej rozłożonych straganów, a światło dochodziło z witryn przeróżnych sklepów. Rozglądała się z zainteresowaniem i co chwila wskazywała Markowi jakiś wyjątkowo kreatywny sklepik. Głośno się śmiejąc, komentowali wygląd miasteczka. Pan zaś szedł ze zwieszoną głową, mocno zaciskając pięści. Gdy jeden z jego strażników do niego podszedł, by coś mu powiedzieć, zbył go wściekłym głosem. Dziewczyna w końcu umilkła.
– Mark – szepnęła. – Pan jest wyjątkowo w złym humorze.
– Nie lubi tego miasta – odszepnął chłopak. – Adeline była mocno zaangażowana w jego sprawy. Pewnie po prostu kojarzy mu się z nią.
Nastolatka kiwnęła głową. Mogła się tego spodziewać. Obok niej przebiegła grupka chłopców w granatowych paltach i ciemnych czapkach.
– Tom, Serdel, chodźmy pooglądać dziwaczkę Lil! – krzyknął blond włosy chłopczyk.
– Nie mów jej tego, bo rzuci na ciebie urok! – Szatyn roześmiał się.
Pan gwałtownie podniósł głowę, lecz po chwili znów ją opuścił. Lenora zdała sobie sprawę z tego, że coraz bardziej rozumiała tego człowieka. Imię Lil mogłoby być skrótem Lily.
– Skręćmy tutaj – zaproponowała i odbiła w prawo. Zerknęła za siebie i zobaczyła, że Pan idzie za nią. Nagle wyrósł przed nią niewielki tłum ludzi. Stanęła na palcach i zobaczyła niską sylwetkę z jasnymi włosami. Była to młoda dziewczynka, na oko miała więcej dwanaście lat. Ludzie dookoła powtarzali szeptem jej imię. Kathleen.
– Stańmy tutaj na chwilkę, dobrze? – zapytała się swoich towarzyszy. – Bolą mnie już nogi.
Mark kiwnął głową i zaproponował Panu to samo. On nic nie powiedział, jedynie kiwnął głową. Strażnicy rozeszli się na boki, by mieć wszystko na oku z każdej strony. Lenora odwróciła się w stronę dziewczyny, ponieważ ktoś zaczął grać delikatną melodię. Ta zaś chwilę kiwała głową, by po chwili zacząć cicho śpiewać piosenkę:
Czy ty też pamiętasz
Tamte dobre dni
Kiedy byliśmy tylko ja i ty
Czy ty też pamiętasz
Tamte dobre dni
Kiedy byliśmy tylko ja i ty
Kiedy byliśmy razem,
Kiedy staliśmy przed ołtarzem,
Zlanym wiadrem krwi.
Kiedy byliśmy razem,
Kiedy staliśmy przed ołtarzem,
Zlanym wiadrem krwi.
Poczuła jak ktoś nagle odpycha ją na bok. Zaskoczona spojrzała na Pana, który z okrągłymi oczami przeszedł na sam przód. Lenora zrobiła to samo. Co prawda piosenka nie była jakoś specjalnie wymyślna, słowa cały czas się powtarzały, ale sama melodia i dźwięk głosu śpiewaczki wpadał w ucho. Mężczyzna stał obok niej i ciężko dysząc patrzył na dziewczynę, która zdawała się nie dostrzegać nikogo dookoła. Śpiewała dalej. Lenora już zrozumiała, dlaczego tamci nazwali ją dziwaczką – miała szarawą skórę, tłuste włosy, była chuda i drobna.
Jeśli je pamiętasz,
To czemu cię tu nie ma.
Jeśli je pamiętasz,
To czemu cię tu nie ma.
Przecież kiedyś byliśmy razem,
Kiedyś byliśmy razem,
A teraz już cię tu nie ma.
Przecież kiedyś byliśmy razem,
Kiedyś byliśmy razem,
A teraz już cię tu nie ma.
Pan powoli zbliżył się do dziewczynki i złapał ją za ręce. Po jego twarzy płynęły łzy. Lenora słyszała szepty dookoła, a obok niej Mark stęknął głośno. Spojrzała na chłopaka. Był cały biały. Pan zaczął po cichu śpiewać, a głos mu drżał z emocji.
Ja też pamiętam tamte dobre dni.
Ja też pamiętam tamte dobre dni.
Zawsze byłem z tobą,
Zawsze byłem z tobą,
Dniem i nocą.
Zawsze byłem z tobą,
Zawsze byłem z tobą,
Dniem i nocą.
Ostatnią zwrotkę dokończyli razem, patrząc sobie w oczy.
A teraz już powróciły tamte dobre dni.
A teraz już powróciły tamte dobre dni.
Zawsze będę z tobą,
Zawsze będę z tobą,
Dniem i nocą.
Zawsze będę z tobą,
Zawsze będę z tobą,
Dniem i nocą.
Choć oczy dziewczynki przez ostatnie dwie zwrotki były pełne życia, to znów stały się martwe. Pan ze strachem dotknął jej twarzy, a ona spojrzała na niego bez wyrazu.
– Lily? – zapytał cicho. – To ty?
Dziewczynka rozejrzała się dookoła, nieco speszona. Spojrzała na niego jeszcze raz.
– Już dawno nie słyszałam tego imienia... – Nagle otwarła szerzej oczy. – Mój tata tak do mnie mówił.
Kiedy kiwnął głową, po jego twarzy popłynęło jeszcze więcej łez. Dziewczynka również miała mokre oczy, a gdy Pan ją przytulił, Lenora pomyślała, że już nic ich nie rozdzieli.
* * *
W Zamkniętym Ogrodzie panował półmrok. Wśród roślin tańczyły cienie, a płatki kwiatów przybierały różne barwy, gdy padał na nie blask ognika unoszącego się obok jej głowy. W całym pomieszczeniu panowała cisza. Przerażająca cisza, zakłócana jedynie przez jej oddech i kroki.
Podeszła do ciał dzieci i po kolei przyglądnęła się każdemu z nich. Trójka chłopców i dwójka dziewczynek. Steve, Edrin, Paul. Melanie i Lily.
Bliźniaki leżały koło siebie. Steve i Edrin, tak podobni do siebie. Oboje mieli ciemne włosy i jasną, rumianą skórę, odziedziczyli też zielone oczy matki. Ubrani w znakomite stroje wyglądali jakby spali. Jedynie sine usta i paznokcie przeczyły temu twierdzeniu. Spojrzała na ich młodszego braciszka, Paula. To zawsze było takie wesołe dziecko, pomimo słabego zdrowia, pomyślała. Wiecznie się śmiał i chciał biegać za starszym rodzeństwem, pomimo że sam ledwo stał na nogach. Teraz miałby osiemnaście lat.
Zrobiła krok w bok i tym razem stanęła przed Melanie. Wszyscy mieli rację, mówiąc że była pięknym dzieckiem. Miała długie, złote włosy i jasnobrązowe oczy, które w świetle słońca przebierały odcień miodu. Wiecznie się śmiała i wszędzie było jej pełno. Z pewnością polubiłyby się z Lenorą. Dopiero gdy przyglądnęła się do końca pierwszej księżniczce Słońca, przeniosła wzrok na jej młodszą siostrę, pierwszą księżniczkę Księżyca, a raczej na kogoś kto miał ją udawać.
Dotknęła szkła, które przykrywało trumnę. Zniknęło, a ona dotknęła palcami małej dziewczynki. Wysłała w jej stronę niewielką ilość Magii i mówiąc standardową formułkę, pomyślała: ukaż swoją prawdziwą formę.
Potem jedynie stała i obserwowała jak blond włosy dziecka ciemnieją, a skóra staje się bardziej śniada. Kiedy szybka przemiana dobiegła końca, ona zrozumiała co się stało.
Magia, dzięki której przemieniali rzeczy w inne, była trwała. Raz przemieniony przedmiot pozostawał w swojej formie tak długo jak długo nie został znowu rzucony na niego czar. To dlatego podstęp nigdy się nie wydał.
Ale to nie ma sensu, pomyślała. Przecież Evelyn rzucała zaklęcie na każde z nich. Sama widziałam jak podeszła do ciał Steve'a i Edrina, które najmniej ucierpiały w płomieniach i mówiła: niech te popioły powrócą do formy tych dzieci. I nagle zrozumiała. Tych dzieci. Miała konkretnie na myśli tę dwójkę. Tak samo zrobiła ze szczątkami Paula, Melanie... i dziewczynki, która była z nimi. Kiedy rzucała ten czar chciała, by ciała powróciły do postaci dzieci Pana. Nie pomyślała, że jedno z nich mogłoby być kimś innym.
Szybko spojrzała na pozostałe ciała i powtórzyła to, co zrobiła z domniemaną Lily. Nic nie wykryła.
Dobrze, wszystko jasne, ale dlaczego Restandor miałby oszczędzić Lily? To była tylko mało istotna dziewczynka. Już utrzymanie przy życiu Melanie byłoby bardziej sensowne. Gdy tylko to sobie uświadomiła, poczuła jak krew odpływa jej z twarzy. Zobaczyła przed oczami jeszcze raz Lily, tą prawdziwą, której włosy były białe jak śnieg. Początkowo myślała, że dziewczynka osiwiała ze stresu, którego doświadczyła, ale później zrozumiała co się stało. Nie miała też na pewno ponad dwudziestu lat, jedynie dwanaście lub trzynaście. I już wiedziała.
– Naznaczona – szepnęła. – Ona została Naznaczona.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro