Bożonarodzeniowy specjał (bardziej wigilijny, ale nie zdążyłam się wyrobić OwO)
- Mamo, chyba się pomyliłaś - powiedział Benjamin, wchodząc do kuchni. Starsza kobieta, które pomagała dwóm swoim wnuczkom w ozdabianiu świątecznych ciasteczek podniosła wzrok znad swojego ciastekczowego dzieła i spojrzała na syna.
- W jakiej kwestii? - spytała, po czym wróciła do dekorowania ciastka.
- W kwestii ilości nakryć. Albo pomyliła się osoba, która nakrywała. Jest o jedno nakrycie za dużo - wyjaśnił jej syn.
- Jak to? Czyżbyś zapomniał o tradycyjnym, dodatkowym nakryciu dla zmarłych oraz dla przybyszów? - zapytała kobieta. Następnie przysunęła ciastko jeszcze bliżej. Trzymając je tuż przed swoją twarzą oceniła, że dostatecznie dobrze je pomalowała. Odłożyła je i wzięła kolejne.
- Pamiętam o tym, ale nakryć i tak jest za dużo - odparł mężczyzna. Kobieta na powrót oderwała wzrok d ciastka i spojrzała na niego. Zmarszczyła lekko brwi.
- Jak to "za dużo"? - spytała. - Myślałam, że dobrze policzyłam - dodała po chwili.
- Moja siostra, jej mąż i dwie córki. Do tego ty i twoja sąsiadka, która co roku do nas wpada. Razem ze mną to siedem osób, a nakryć jest dziewięć - powiedział Benjamin. Kobieta wyglądała, jakby odetchnęła z ulgą.
- Ach, to o to chodzi! - zawołała. Machnęła lekceważąco ręką i wróciła do ozdabiania ciastka. - Po prostu w tym roku postanowiłam zaprosić kogoś jeszcze. Dalszą rodzinę - dodała. Tym razem to Benjamin wydawał się być zaskoczony.
- Dalszą rodzinę? Niby kogo? - spytał. Staruszka uśmiechnęła się.
- Jednego z najstarszych członków naszego rodu, jeśli mogę tak to ująć - odparła.
- Ty jesteś najstarsza z całej rodziny - stwierdził mężczyzna. Nadal nie rozumiał, o co może chodzić jego matce.
- Jest ktoś jeszcze starszy. Dużo, dużo starszy - odparła. Uśmiech na jej twarzy jeszcze się powiększył. Wyglądało to tak, jakby bawiło ją zaskoczenie jej syna. Benjamin w tym czasie myślał gorączkowo nad rozwiązaniem tej zagadki. Przecież ich rodzina była niewielka, składała się tylko z kilku osób, kto jeszcze miałby do nich dołączyć? Jego matka, widząc jego usilne starania się, postanowiła dać mu wskazówkę. - Nie zdziwiłabym się, gdyby w prezencie przyniósł nam lalki albo jakieś inne zabawki - dodała. Benjamin spojrzał ze zdziwieniem na swoją matkę. Przez chwilę nawet rozważał myśl, czy ona sobie z niego nie żartuje. Starszy członek ich rodziny, który przyniesie im zabawki? Dopiero po chwili jego umysł połączył faktu.
- O nie. Nie, proszę, nie mów mi, że zaprosiłaś do nas na Wigilię Jasona the toy makera! - zawołał ze zgrozą Benjamin. Nawet wypowiedzenie tych słów napawało go wstrętem, złością i przerażeniem. Jednakże uśmiech na twarzy jego matki stał się jeszcze większy, a ona sama podniosła na niego ponownie wzrok swych jasnych, pełnych radości oczu.
- Tak! - zawołała, najwyraźniej niezwykle zadowolona z siebie.
- Oszalałaś?! - zawołał jej syn. Zwykle odnosił się do swojej matki z największym szacunkiem, ale na to nie mógł inaczej zareagować.
- Dlaczego tak uważasz? - spytała. Najwyraźniej naprawdę nie rozumiała, dlaczego zaproszenie tego człowieka na kolację wigilijną miałoby być złym posunięciem.
- Hm, niech pomyślę, dlaczego tak uważam... Sam nie wiem... Może dlatego, że zaprosiłaś do nas na Wigilię mordercę? - zapytał. Kobieta jeszcze bardziej się rozpromieniła i po raz kolejny machnęła lekceważąco ręką.
- Ach, to o to ci chodzi! Nie musisz się w takim razie martwić! To nie jest część opowieści, tylko dodatek z okazji Bożego Narodzenia, co oznacza, że autorka może czasami pozwalać nam na jakieś irracjonalne zachowania. Poza tym są święta, nikt nie powinien ich spędzać samotnie - stwierdziła jego matka.
- Niektórzy chyba jednak powinni. Najlepiej w więzieniu o najostrzejszym rygorze - odparł Benjamin. Jego matka przewróciła oczami.
- No już nie bądź taki cięty na własnego przodka! Lepiej obierz jabłka do szarlotki, inaczej w tym roku jej wam nie upiekę - odparła kobieta. Benjamin miał jeszcze powód, żeby uważać, że zaproszenie Jasona nie było dobrym pomysłem. Ba! Miał jeszcze kilkaset powodów, aby tak sądzić. Nie wyglądało jednak na to, aby którykolwiek z nich miał zainteresować jego matkę. Westchnął więc z rezygnacją i skupił się na wykonaniu powierzonego mu zadania. Wigilia z Jasonem the toy makerem, osobą, którą on osobiście uważał za największą porażkę ich rodziny i najczarniejszą owce (lub, co bardziej by pasowało, najczerwieńszą owcę) stanowiła już dostatecznie złą wizję. Gdyby jeszcze musiał przeżyć tą kolację wigilijną bez ciasta swojej matki, załamałby się zupełnie. Odnalazł więc jabłka, podkradł nóż swojej siostrze, która właśnie przymierzała się do pokrojenia marchewki na sałatkę, ale opuściła swoje stanowisko w poszukiwaniu majonezu, po czym umył jabłka i zaczął je obierać. Okazało się, że to może być całkiem ciekawe i dające dużo radości zajęcie, zwłaszcza gdy wyobrażasz sobie, że zamiast obierać jabłka, zdzierasz skórę z pewnego potwora, z którym masz za niedługo zasiąść przy jednym stole. Przynajmniej dzięki temu jakoś lepiej oswoił się z tą myślą. Później oczywiście dostał jeszcze multum innych zadań od swojej siostry lub matki, gdyż to głównie one zarządzały wszystkimi przygotowaniami. Czas jednak mijał nieubłaganie. W domu panował wesoły, świąteczny gwar, jak co roku. Gdy jednak przeszył go dźwięk pukania do drzwi, Benjamin poczuł się wręcz, jakby ktoś rzucił w niego nożem.
- Ach, to pewnie nasz ostatni gość! - zawołała jego matka, po czym udała się w stronę korytarza. Benjamin niemal od razu ruszył za nią. Wolał nie spuszczać nikogo ze swoich bliskich z oka, a tym bardziej nie wyobrażał sobie komukolwiek pozostać sam na sam z Jasonem. Dotarł do swojej matki akurat w momencie, w którym otworzyła ona drzwi wejściowe, a w nich ukazał się oczywiście nie kto inny, tylko nienagannie ubrany Jason the toy maker. Aż do tej chwili Benjamin chyba jeszcze jakoś łudził się, że to wszystko nie dzieje się naprawdę, jednak teraz jego nadzieje ostatecznie pierzchły.
- Witaj, Thereso - powiedział Jason. Z tej odległości Benjamin mógł jedynie dostrzec, że mężczyzna nieznacznie się przy tym uśmiechnął i wręczył coś jego matce. Natychmiast do nich podszedł, aby przekonać się, co to dokładnie jest. Gdy znalazł się przy nich, spostrzegł, że był to po prostu pluszowy miś.
- Ojej, dziękuję za prezent! - zawołała jego matka. Następnie przeniosła wzrok z zabawka z powrotem na swojego gościa. - I miło mi cię w końcu widzieć - dodała.
- Mnie również - odparł Jason, ponownie delikatnie się uśmiechając. Choć nie zrobił niczego szczególnego, jego styl bycia sprawiał, że od razu wyczuwało się od niego, że jest to człowiek nienaganny, dobrze wychowany. I tym niemal od razu zdobył sobie serce Theresy. Kobieta dopiero po tych paru chwilach spojrzała na swojego syna.
- O, skoro już mamy okazję, poznaj mojego syna, Benjamina Meyera - powiedziała. Spojrzała przelotnie na swojego syna, a potem ponownie na zabawkarza. Benjamin również na niego spojrzał. Jason podniósł wzrok i ich spojrzenia się spotkały. Benjamin ledwo powstrzymał wzdrygnięcie się albo odwrócenie głowy z obrzydzeniem. Nie zrobił tego tylko ze względu na swoją matkę. Wiedział, że dla niej to wszystko było bardzo ważne. Ją, jako jedną z niewielu osób w ich rodzinie, szczerze interesowała osoba Jasona. Potwora, którego wyrzekła się własna rodzina. Nikt nie chciał mieć z nim nic do czynienia, wszyscy woleli udawać, że ktoś taki nigdy nie istniał. Tymczasem jego matka interesowała się jego osobą, a nawet pragnęła go poznać, twierdząc, iż nie chce go całkiem skreślać. Aż do dziś Benjamin nie wierzył jednak, że naprawdę tego dokona i że rzeczywiście spotka kiedyś i nawet sprowadzi do domu, podczas Wigilii, tego członka ich rodziny.
- Ciebie również miło mi poznać, drogi Benjaminie - powiedział Jason.
- A mi nie - odparł mężczyzna, nie siląc się nawet ani na odrobinę uprzejmości. Nie chciał nawet udawać, że akceptuje tego stwora w swoim rodzinnym domu. Dla niego to coś do rodziny nie należało.
- Benjaminie! - zawołała jego oburzona matka. On spojrzał na nią z lekką złością.
- No co? Taka jest prawda. Nie jest mi miło i tobie też nie powinno być. A to wszystko, to, że on tutaj w ogóle jest, to jest jakaś pomyłka - dodał. Jego matka pokręciła z niedowierzaniem głową.
- Jasonie, przepraszam za mojego syna. Proszę, wybacz mu. Nie powinien tego wszystkiego mówić, wiem, że mogło cię to urazić. Więcej się to już nie powtórzy - powiedziała, odwracając się w stronę Jasona, który wyglądał... dziwnie, delikatnie mówiąc. Zgodnie z opisami, które jedni członkowie ich rodziny przekazywali nieraz drugim, kolor jego oczu nagle się zmienił. Teraz już nie były one miodowożółte, tylko jaskrawozielone, a do tego zdawały się lekko świecić zielonym blaskiem. Wyglądało to naprawdę przerażająco. Na chwilę na twarzy Jason zagościł wyraz czystej złości, a on popatrzył ze szczerą nienawiścią na Benjamina. Ten był w tym momencie pewien, że zaraz ziszczą się wszystkie jego obawy. Zanim jednak jakkolwiek zdołał zareagować, aby uratować swoją matkę, Jason... powrócił do normalnego wyglądu. Jego wzrok zatrzymał się na Theresie, po chwili zaś ponownie uśmiechnął się do niej.
- Cóż, to moje pierwsze spotkanie rodzinne po setkach lat. Postaram się nie zepsuć go od razu swoim zachowaniem. Z tego samego powodu wybaczam Benjaminowi. Przez setki lat życia w osamotnieniu i niezrozumieniu zdążyłem przywyknąć do nie najlepszego traktowania mnie ze strony zwykłych ludzi - odparł. Mówiąc jednak to wszystko, ani razu nie spojrzał nawet na Benjamina, tylko cały czas wpatrywał się w Theresę.
- Bardzo się cieszę, że nam wybaczyłeś. I współczuję ci przykrych doświadczeń. Cóż, może od dziś, kiedy poznasz resztę rodziny, zacznie się to zmieniać? - odparła Theresa.
- Po cichu na to liczę - powiedział Jason.
- Pozwól w takim razie za mną, zaprowadzę cię do pokoju, gdzie uszykowaliśmy wigilię, i poznam z resztą - powiedziała Theresa. Jason przystał na jej propozycję, zanim jednak ruszyli, dała mu chwilę, aby zdjął z siebie płaszcz.
- Zanim jednak pójdziemy, chciałem jeszcze zapytać, gdzie mogę zostawić pozostałe prezenty? - spytał, gdy już się rozebrał.
- O rety, nie musiałeś brać ze sobą żadnych prezentów dla nas - odparła Theresa.
- Właściwie to nie musiałeś nawet przychodzić, wszyscy by na tym skorzystali - wtrącił się Benjamin. Dopiero teraz odzyskał w pełni mowę, wcześniej bowiem za bardzo zaskoczyło go i wmurowało to, jak dobrze jego matka dogaduje się z tą istotą. Jego matka spiorunowała go wzrokiem.
- Benjaminie, nie bądź niemiły dla naszego gościa! Mamy Wigilię! - powiedziała.
- I to znaczy, że mam od teraz zapomnieć o tym, jak bardzo i dlaczego go nienawidzę? - spytał generał. Kobieta przewróciła oczami, po czym wróciła wzrokiem do Jasona.
- Przepraszam cię. Benjamin jest po prostu uparty i bywa trudny - wyjaśniła.
- Ależ nic nie szkodzi. Doskonale to rozumiem, moje zachowanie również nieraz przysparza innym problemów - odparł Jason.
- Zamienianie ludzi w lalki nazywasz "przysparzaniem innym problemów"? Nie uważasz tego za lekki eufemizm? - spytał Benjamin.
- Nie, to akurat coś dobrego. Powinni mi być wdzięczni, że ich naprawiam. Ale łatwo się denerwuję i to zwykle przysparza mi i innym problemów - odparł Jason.
- No dobrze, może na razie zakończmy tę wymianę zdań. Chodź, poznasz resztę rodziny i przyjaciół - powiedziała Theresa, po czym ruszyła przodem w stronę głównego pokoju, a Jason za nią. Benjamin wciąż nie mógł uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę, ale musiał szybko otrząsnąć się z tego szoku i niedowierzania. Przynajmniej on musiał tutaj zachować zdrowy rozsądek i czujność. Ruszył za swoją matką i zabawkarzem. Gdy zjawił się w pokoju, szybko przekonał się, że jest zapewne jedyną osobą, która nie zamierza zapominać, za co ich rodzina wieki temu wyrzekła się Jasona the toy makera. Zabawkarz, choć wyglądał i zachowywał się dość niepewnie, szybko zjednał sobie wszystkich. Pomógł w ostatnich przygotowaniach do kolacji wigilijnej. Potem zaczęła się właściwa część Wigilii. Dzielenie się opłatkiem (Benjamin ani myślał robić to z tym potworem), składanie sobie życzeń, aż wreszcie kolacja, kolędy i prezenty. Ku zaskoczeniu, ale przede wszystkim złości generała, Jason zdawał się doskonale ze wszystkimi dogadywać. Widocznie rzeczywiście on pozostawał jedyną osobą, która nie dała mu się omamić.
~*~
Justice ze znudzoną miną obserwował obracający się w mikrofali talerz. Zwykle, gdy na coś się czeka, ma się wrażenie, że oczekiwanie trwa wiecznie. Nie inaczej było dziś w jego przypadku. Chłopak miał wrażenie, że minęło z milion lat, zanim usłyszał charakterystyczny dźwięk, jasno sygnalizujący, że mikrofala uważa swoją pracę za skończoną. Otworzył je i szybko wyjął ze środka gorący talerz. Odstawił go na blat obok, zanim ten zdołał go jakoś mocno poparzyć. Justice zamknął drzwiczki mikrofali i przyjrzał się swojej kolacji. Jedzenie przypominało bardziej białą breję i nie wyglądało zbyt zachęcająco, ale tylko to miał. Sięgnął sobie sztućce i zaniósł wszystko do stołu, gdy nagle zadzwonił telefon. Chłopak podszedł do szafki, na której go zostawił, i odebrał.
- Wrócę późno. Kup coś na jutro na śniadanie, dobrze? - usłyszał głos swojej matki. Jak zwykle nawet nie zadała sobie trudu, żeby chociaż się przywitać. A o tym, że ta kobieta choć raz zapyta mu się kiedyś, jak się ma, przestał już właściwie marzyć. Otworzył usta, ale zanim cokolwiek powiedział, w słuchawce dało się słyszeć dźwięk zakończonego połączenia. To by było na tyle. Wesołych świąt, Justice. Życzę ci tego w imieniu twojej kurewsko zapracowanej, cholernej matki - pomyślał, po czym schował telefon do kieszeni i wrócił na swoje miejsce. Usiadł przy stole i wziął do rąk sztućce. Planował zjeść tą gotowe mieszankę z ryżem i warzyw, którą znalazł w lodówce, ale zanim to zrobił, zapatrzył się na chwilę na widelec, który trzymał. Nóż nie był mu potrzebny, w końcu to tylko ryż z warzywami. Noże nadal spoczywały sobie w szafce w kuchni, niczym nie niepokojone. Większość z nich to noże stołowe, ale poza tym są jeszcze to ostrzejsze... Ciekawe jak by to było, gdybym nie miał matki? I tak właściwie żyję sam ze sobą, a tak przynajmniej mógłbym sam rozporządzać swoim życiem, nie byłbym zależny od tej kobiety. I nie musiałbym stale myśleć o tych popaprańcach i psycholach, którzy gwałcą, mordują, a ta kobieta ich jak gdyby nigdy nic broni i jeszcze chlubi się tym, że wygrywa tyle spraw. A ofiary? Muszą się czuć okropnie... Ta dziwka powinna poczuć to, co one czuję. Osoby, które nie mogą się czuć bezpiecznie i które męczą się z traumą, a ich oprawca jak gdyby nigdy nic chodzi na wolności. W tym kraju nie ma nikogo, komu naprawdę zależałoby na Sprawiedliwości, oprócz mnie. Może to właśnie ja powinienem zająć się wymierzaniem jej tak, jak powinno się to robić? Tak, to zdecydowanie byłby dobry pomysł... Tylko muszę to wszystko przemyśleć i odpowiednio zaplanować... - pomyślał. Następnie zabrał się za jedzenie swojej "kolacji wigilijnej".
- Jeszcze raz wesołych świąt, Justice! Niestety, tym razem, jak co roku, Mikołaj zapomniał o tobie i nie da ci twojego wymarzonego prezentu, czyli normalnej matki - powiedział sam do siebie.
~*~
- Może jednak pójdziemy kogoś zabić? - spytała Jill. Jack nawet nie spojrzał w jej stronę, tylko od razu, szybkim krokiem, zaczął się oddalać od dziewczyny. - Jack! - zawołała za nim, po czym ruszyła w jego stronę. - Jack! - powtórzyła. - Zniknąłeś na cały dzień, mógłbyś łaskawie przestać mnie ignorować? Wiesz, ile czasu cię szukałam?- spytała. Klown nagle zatrzymał się i odwrócił w jej stronę. Jill zamilkła, zaskoczona wyrazem jego twarzy. Normalnie Jack niemal cały czas uśmiechał się i żartował, planując przy tym coraz ciekawsze sposoby morderstw, ale tym razem był śmiertelnie poważny.
- Nie przyszło ci do głowy, że skoro cię unikam, to nie chcę mieć z tobą do czynienia? - spytał. Jego głos zdradzał znużenie, ale i smutek. Oraz lekką irytację. Jill jednak postanowiła nie poddawać się tak łatwo.
- Nie możesz co roku zachowywać się w ten sposób! Nie możesz wiecznie wszystkich unikać kiedy tylko nadchodzą Wigilia i Boże Narodzenie - odparła, po czym skrzyżowała ręce.
- Tak? A niby dlaczego nie? Mi taki układ pasuje - powiedział klown.
- Jack... - powiedziała cicho Jill, podchodząc do klowna. Zatrzymała się tuż przed nim. - Rozumiem cię jak nikt inny, dla mnie też ciężkie są niektóre dni... Na przykład rocznice śmierci Mary, albo zabranie jej do psychiatryka... Pamiętam wszystkie te daty i nie znoszę dni, kiedy są te rocznice. Za swoimi urodzinami też nie przepadam, myślę wtedy zwykle o tym, jak niesprawiedliwie potoczyło się moje życie, dlaczego Mary musiała zginąć...
- Ty i ja różnimy się jedną, ale istotną rzeczą. Mary zginęła z rąk kogoś innego, nigdy cię nie porzuciła. Isaac o mnie ZAPOMNIAŁ. I to JA go zabiłem - odparł Jack.
- To nieprawda! Próbujesz powiedzieć, że niby miałam lepiej od ciebie, ale tak wcale nie było! Pod koniec życia Mary nienawidziła tego, że wszyscy uważają ją za nienormalną - powiedziała. Spuściła wzrok i wtedy zaczęła mówić dalej. - Chciała, żebym pokazała się ludziom, żeby oni też mogli mnie zobaczyć i przekonać się, że naprawdę istnieję, że nie jestem wymysłem jej umysłu. Ale ja nie mogłam tego zrobić, znasz przecież zasady... Mogłam jedynie być przy Mary, podczas gdy ci ludzie robili jej tyle okropnych rzeczy. Ale wierzyłam, że wszystko dobrze się skończy, przecież Mary i ja byłyśmy sobie przeznaczone jako przyjaciółki, więc to musiało się skończyć dobrze, wróciłybyśmy do tego, co było dawniej. A tak przynajmniej myślałam. Tymczasem Mary przez ten czas uznała, że to wszystko to moja wina i całą swoją złość i nienawiść zaczęła wylewać na mnie. Uważała, że to moja wina. Nienawidziła mnie. A potem zginęła. Do teraz zadręczam się myślą, że to wszystko przeze mnie - dodała Jill. Po krótkiej chwili ciszy podniosła swój wzrok na Jack'a i spostrzegła, że klown uważnie się jej przygląda.
- Może i masz odrobinę racji... - powiedział w końcu. Jill poczuła napływ nadziei.
- Na pewno mam. Ale wiesz co?
- Co? - spytał Jack.
- Zmieńmy to! - zawołała Jill.
- Niby co mamy zmienić?
- Nasze skojarzenia z dniem własnych urodzin! Kojarzą nam się źle, bo przypominają nam o przyjaciołach, których straciliśmy z różnych powodów. Powinniśmy zrobić coś, żeby te dni kojarzyły się nam o wiele bardziej radośnie! - wyjaśniła Jill.
- Radośnie? - spytał Jack. Do niego plan dziewczyny niezbyt przemawiał i nawet tego nie krył.
- Dokładnie. A skoro jutro są twoje urodziny, to zastanówmy się, jak je trochę ubarwić i rozweselić - powiedziała Jill.
- Ubarwić? Ciekawe określenie w stosunku do monochromatycznego klowna - stwierdził. Jill wzruszyła lekko ramionami.
- No dobra, to zastanów się. Co cię uszczęśliwia? - spytała. Jack uśmiechnął się lekko.
- Czy to nie oczywiste? - spytał. Jill odwzajemniła jego sadystyczny uśmiech.
- Widzę że myślimy o tym samym - stwierdziła.
~*~
Na podwórku przed domem znajdowało się kilka choinek, ozdobionych kolorowymi łańcuchami i lampkami. Oprócz tego stał tam ulepiony ze śniegu bałwan. Obok wejścia stała figurka skrzata wysokości z sześćdziesięciu centymetrów, ubranego w czerwono - zielone ubranie. W oknie wisiała kolejna ozdoba. Była to figurka świętego Mikołaja, wspinającego się po podświetlonej przez kolorowe światełka drabinie. W oknach domu świeciły się kolorowe lampki, różnego rodzaju ozdoby w kształcie bombek, gwiazd, Mikołajów, reniferów. W niektórych oknach widać było firanki ze świątecznym wzorem. W samym domu zaś pełno było kolejnych ozdób. Wszędzie było mnóstwo lampek, świecących się na kolorowo figurek, ozdób, łańcuchów. Jeden z nich wykonany był przez dzieci, z papieru. W salonie znajdowała się wielka, sięgająca aż do sufitu choinka, uginająca się pod ciężarem bombek, łańcuchów, słodyczy i wszelkich umieszczonych na niej ozdób. W całym domu unosił się zapach ciast, ponadto z głośników leciała właśnie cicho kolęda "Cicha noc". Idealny obraz idealnych rodzinnych świąt. Ten sielski obrazek został jednak zakłócony, gdy dało się słyszeć głośny krzyk. Krzyk bólu, rozpaczy, grozy. Dobiegał on właśnie z salonu, gdzie zgromadzona została cała rodzina. Mąż, żona, i dwójka dzieci. Kto ich zgromadził? Dwa czarno-białe clowny, które również miały ochotę świętować ten wyjątkowy dzień, ale w nieco inny sposób, niż zwykli robić to ludzie. Krzyk wydostał się w ust kobiety, gdy na jej oczach jeden z klownów przebił pierś jej młodszego dziecka swoimi pazurami. Laughing Jack rzucił następnie ciałem dziecka o podłogę, tracąc nim całkowicie zainteresowanie. To dziecko mogło go rozbawić jedynie swoją śmiercią. Teraz już nie żyło, więc straciło dla klowna jakąkolwiek wartość. Kobieta upadła na kolana i wyciągnęła w stronę swojego dziecka drżącą dłoń. Wokół ciała szybko utworzyła się czerwona kałuża. Matka przyczołgała się do dziecka, nie zwracając zupełnie uwagi na to, że krew wsiąka w jej elegancką, czarną suknię.
- Lucy! Lucy! - zawołała rozpaczliwie, szarpiąc swoje dziecko za ramię. Oczywiście nie doczekała się żadnej reakcji. Twarz jej córeczki zastygła z wyrazem niemego przerażenia. Skóra stopniowo stawała się coraz bardziej blada. Tragedia matki zwróciła jednak uwagę Laughing Jack'a. Klown uśmiechnął się, widząc zachowanie kobiety.
- Już za nią tęsknisz? Spokojnie, niedługo do niej dołączysz! - zawołał, po czym zaczął się śmiać. Jill popatrzyła na niego, na jej twarzy również pojawił się uśmiech, po czym spojrzała kolejno na matkę i mężczyznę, oraz ich drugie dziecko. Wszyscy spoglądali z przerażeniem na jej towarzysza. Musiała coś zrobić, żeby nie zapomnieli, że jej też powinni się bać.
- Ty! - zawołała, podchodząc do drugiego dziecka, które w tym samym momencie spojrzało na nią i wybuchło ponownie głośnym płaczem. Jill nie znosiła tego hałasu. Zignorowała jednak chwilowo chęć szybkiego uciszenia tego irytującego dzieciaka. Chciała się pobawić nim chociaż przez chwilę. - Jak masz na imię? - spytała. W tej samej chwili między nią, a dzieckiem, stanął ten mężczyzna.
- Kim wy jesteście?! Czego chcecie?! - zawołał. Jill popatrzyła na niego obojętnie.
- Moglibyście czasem się wysilić i zadać jakieś bardziej zaskakujące pytanie, zamiast ciągle powtarzać te same. Ludzie, zaczynacie mnie serio nudzić i wkurzać - stwierdziła dziewczyna. Na twarzy mężczyzny zagościł na chwilę wyraz zaskoczenia, szybko jednak oddał z powrotem miejsce wyrazowi czystego przerażenia.
- O czym ty mówisz? - spytał mężczyzna.
- No właśnie o tym mówię! Nudni jesteście! - zawołała. Chwilę później sprawiła, że w jej rękach pojawiła się jej ulubiona piła łańcuchowa. Ta rzecz była dla niej niemal jak przyjaciółka. Długo już ją miała, wiele razem przeszły, i w przeciwieństwie do żywych istot, miała pewność, że piła mechaniczna nigdy jej nie zdradzi, nie zostawi i nie da się zabić. Jej wzrok ponownie spoczął na mężczyźnie. Zanim ten zdołał jakkolwiek zareagować, Jill doskoczyła do niego i cięła go wpół, przez brzuch, swoją piłą. Mężczyzna otworzył usta, żeby krzyknąć, ale zamiast tego wypluł z siebie jedynie mnóstwo krwi. Obryzgała ona Jill, jej piłę, podłogę i płaczące dziecko, które zaczęło jeszcze głośniej wrzeszczeć. Jill wyszarpnęła swoją piłę z ciała mężczyzny, z które zaraz potem upadło na ziemię z głuchym łomotem.
- Josh! - zawołała kobieta. Klęczała obok swojego martwego dziecka, obejmując je jedną ręką, a drugą wyciągając w stronę swojego martwego męża. Spojrzała z przerażeniem na Laughing Jill, a potem na Laughing Jacka, którzy niemal jednocześnie zaczęli się śmiać, rozbawieni widokiem śmierci i przerażenia, jakie wywołali wśród tych ludzi, których kosztem postanowili umilić sobie czas świąt. Następnie kobieta spojrzała na swoje płaczące dziecko. Dotarło do niej, że zostały tylko one. A jej zadaniem było za wszelką cenę ocalić jej drugą córeczkę. Przynajmniej ją. Jak najszybciej wstała i podeszła do córki.
- Mary, chodź, musimy stąd uciekać - powiedziała, szarpiąc ją przy tym mocno za ramię. Zmusiła dziewczynkę, żeby ta wstała, po czym wzięła ją na ręce i skierowała się biegiem w stronę drzwi. Nie przewidziała tylko jednego. Że te potwory potrafią się także teleportować. Nim dobiegła do drzwi, przed nią pojawiła się chmura czarnego dymu, z której wyłoniła się Laughing Jill. Kobieta omal na nią nie wpadła, na szczęście w porę się zatrzymała.
- Zostaw nas! - zawołała, robiąc kilka niepewnych kroków do tyłu, aż nie wpadła na coś... a raczej na kogoś. Obejrzała się i spostrzegła, że za nią stoi drugi z klownów. Przerażona kobieta odsunęła się od niego. Była teraz uwięziona między dwójką potworów, które chwilę wcześniej zabiły jej męża i jedno z ich dzieci. Gorączkowo szukała jakiegoś sposobu na wyjście z tej sytuacji, na uratowanie przynajmniej swojego drugiego dziecka.
- Mary? - powtórzyła Jill, zupełnie ignorując słowa kobiety. Następnie zbliżyła się do niej i wyciągnęła w jej stronę dłoń. Kobieta była pewna, że zostanie teraz zabita. Ona i jej córka. Przygotowała się już na kolejny cios pazurami i na zasłonięcie swojego dziecka, jednak żaden atak ze strony Laughing Jill nie miał miejsca. Pogładziła ona jedynie delikatnie płaczące dziecko po głowie, po czym chwyciła w palce kosmyk jej ciemnych włosów. - Jesteś nawet do niej podobna - stwierdziła. Kobieta przyglądała się temu ze strachem, ale i z zaskoczeniem. Mieszanka tych uczuć sprawiła, że przez chwilę w ogóle nie reagowała na to, co się działa. W końcu jednak odsunęła się od Jill, ponownie natrafiając plecami na Laughing Jacka.
- Nie dotykaj mojej córki! - zawołała. Za sobą usłyszała cichy chichot, przeradzający się stopniowo w głośny, obłąkańczy śmiech. Kobieta rozejrzała się nerwowo. Jej wzrok spoczął na drzwiach. Czuła, że nie ma innego wyjścia. Nie myślała do końca racjonalnie. Po prostu puściła się biegiem w stronę drzwi. O dziwo, udało jej się do nich dotrzeć i nawet wybiec z pokoju. Dopiero gdy znalazła się w korytarzu, przed nią ponownie zmaterializowała się Laughing Jill.
- Już nas opuszczacie? Och, absolutnie nie mogę na to pozwolić! A już zwłaszcza nie mogę pozwolić na to, aby stracić kolejną przyjaciółkę! - zawołała Jill. Następnie pochyliła się w stronę kobiety i wyszarpnęła jej dziecko, które niemal od razu zaczęło płakać jeszcze głośniej niż dotychczas. Kobieta już chciała zaprotestować i odebrać jej swoje dziecko, ale nim zdołała zrobić cokolwiek, poczuła ostry, przeszywający ból w brzuchu. Spojrzała w dół i spostrzegła, że z jej brzucha sączy się krew. Ból niemal natychmiast niczym fala rozszedł się po całym ciele. Gdy otworzyła usta, wydobyło się z nich tylko coś pomiędzy krzykiem, a jękiem. Gdy Laughing Jack wyszarpnął z niej swoje pazury, zdołała zrobić jeszcze tylko kilka kroków w stronę Jill, trzymającej jej dziecko, po czym upadła. To wszystko wydało jej się nagle bardzo bezsensowne. Niby po co miała teraz walczyć z tymi istotami? I tak były potężniejsze i silniejsze od niej. Zamiast tego, wolałaby się zdrzemnąć, choć na jedną krótką chwilkę. Jedną. Krótką. Chwilkę... Nie rozumiała już do końca, co się wokół niej dzieje, przynajmniej dopóki ciszy nie przerwał głośny wrzask. Idealnie rozpoznała ten głos. Próbowała coś powiedzieć. Mary? Mary, to ty? - choć bardzo się starała, nie zdołała wypowiedzieć tych słów na głos. Nim zamknęły oczy, dostrzegła jeszcze jedynie, jak jakiś niewielki, zakrwawiony kształt opada z głuchym łoskotem na ziemię. A potem... była już tylko ciemność. I sen, którego tak teraz potrzebowała.
~*~
Wrzask. Okropny wrzask. A zaraz potem skowyt, niczym u jakiegoś dzikiego, zdychającego zwierzęcia. Potem kolejny wrzask. Dźwięk zdawał się przedzierać do środka głowy i rozdzierać ją od środka, on jednak z wytrwałością godną pochwały wytrzymywał to wszystko. Nie robił tego jednak bez powodu. Oczekiwał nagrody, choć to był dopiero początek drogi. Musiał jeszcze długo poczekać na otrzymanie jej. Nie żeby była jakaś wybitna, choć kolejny wierny, utalentowany sługa do kolekcji to coś, czym żaden szanujący się demon nie pogardziłby. A już na pewno nie ktoś taki jak on. Ktoś, kto znał własną wartość i wiedział, że tylko on jeden nadaje się do sprawowania rządów nad wszystkim i wszystkimi. Ale żeby osiągnąć swój cel, potrzebował ich. Prostych, nudnych, słabych, wzbudzających u niego obrazę robaków. Tylko tyle i aż tyle musiał znosić, żeby osiągnąć cel. Ludzie zawsze go obrzydzali, nie cierpiał ich. Tak jak innych ras, poza sobą samym oczywiście. Wszyscy byli słabi, bezwartościowi, nudni. A ludzie najbardziej z nich wszystkich nudzili go, śmieszyli, brzydzili, denerwowali, ale też dzięki temu, ze byli najsłabsi i najbardziej naiwni, ich właśnie najłatwiej było wykorzystać. Tak oto znalazł się tutaj. Historia jest typowa, jak większość tego typu jego historii. Starał się zająć czymś umysł w oczekiwaniu na rozwiązanie. Przez jakiś czas podziwiał...nie, to za duże słowo. Po prostu patrzył na świąteczne ozdoby, zdobiące cały dom. Kolorowe łańcuchy. Figurki. Lampki. Świeczki. Gwiazdki. Mikołajki. Czekoladowe ozdoby. Choinka. Prezenty. Prezenty? Przyjrzał się im z zaciekawieniem, ignorując kolejny okrzyk bólu. Trzy z nich okazały się kolejnymi ozdobami, pudełkami zawiniętymi w świąteczny papier i ułożonymi pod choinką, zapewne aby ładniej to wszystko wyglądało. Czwarty jednak był prawdziwym prezentem. Demon z ciekawości zajrzał do środka. To, co w nim znalazł, niezmiernie go zdziwiło. Zabawki i ubranka dla dziecka. Po co ona to kupiła? Jakby nie znała warunków umowy... I tak nie nacieszy się tym dzieckiem długo. Ktoś inny będzie musiał się nim zająć, zanim nadejdzie odpowiedni czas - pomyślał. Odłożył wszystkie rzeczy, po czym dokończył swój spacer po domu. Na koniec wrócił do salonu. Kobieta, którą tutaj zostawił, nadal znajdowała się w tym samym miejscu i w podobnej pozycji. Gdy się zjawił, jej spojrzenie od razu powędrowało ku niemu. W jej oczach dostrzec można było strach, ale i nadzieję.
- Jesteś... Myślałam, że poszedłeś... - powiedziała z trudem. Candy Pop prychnął lekceważąco.
- Niby gdzie miałbym pójść? Wszędzie w tym mieście jest masa tak samo obrzydliwych ludzi jak ty i tak samo okropnie wyglądających, świątecznych ozdób. Zrzygać się można od tego - powiedział. Przeszedł przez pokój i znalazł się bliżej kobiety. Popatrzył na nią uważnie przez chwilę, po czym spojrzał za okno.
- Litości, ile to jeszcze może trwać? - wymamrotał cicho. Kobieta kolejny raz krzyknęła krótko z bólu, po czym ponownie na niego spojrzała. Czuł to wyraźnie.
- Pomóż mi... - wyszeptała. Nawet nie odwrócił się w jej stronę.
- Niby w czym? Mam urodzić dziecko za ciebie? Wybacz, ale nawet ja nie mam takiej mocy - odparł.
- Nie... Coś jest... nie tak - powiedziała, po czym ponownie krzyknęła z bólu. Chwilę trwało, nim ponownie mogła się odezwać.
- Czuję to. Po prostu czuję. Coś jest nie tak - powtórzyła. Demon spojrzał na nią obojętnie.
- Wszystko w porządku - odparł, po czym wrócił do obserwacji widoku za oknem.
- Nie... Nie, coś jest nie tak - upierała się kobieta.
- Musisz mi pomóc, albo muszę... zadzwonić do... - wyciągnęła dłoń w stronę stolika, na którym leżał jej telefon. Nim go dotknęła, stolik przesunął się po podłodze na drugą część pomieszczenia. Demon zbliżył się do niej jeszcze bardziej, a ona poczuła ponownie ze wzmożoną siłą ten strach, który zawsze towarzyszył jej, gdy on się zjawiał.
- Nigdzie nie zadzwonisz - powiedział cicho. Ton jego głosu sprawił jednak, że aż zmroziło jej krew w żyłach.
- Ale ja potrzebują pomocy... - powiedziała cicho.
- NICZEGO NIE POTRZEBUJESZ! - wrzasnął demon. Wszystkie lampki świąteczne w pomieszczeniu przepaliły się jednocześnie, a elektroniczny zegar wyłączył się. Do oczu kobiety nabiegły łzy. Już miała zacząć go błagać o pozwolenie na wezwanie pomocy, gdy poczuła kolejny, bolesny skurcz. Wiedziała, że poród boli, ale czuła, że nie powinien boleć aż tak.
- Co ty sobie myślałaś?! Że ot tak urodzisz i nic nie poczujesz?! Chciałaś dziecka, chciałaś MOJEGO dziecka, więc teraz nie masz prawa prosić o pomoc! Albo urodzisz tego mieszańca, albo zdechniesz razem z nim podczas tego wszystkiego! Nie ma innej opcji, śmierć i tak czeka albo was obojga, albo przynajmniej ciebie - dodał demon.
- Ono... nie może umrzeć. Nie po tym, co dla niego zrobiłam...
- A co takiego zrobiłaś? Poświeciłaś swój cenny czas na chwilę namiętnej przyjemności z demonem? No tak, ogromne poświęcenie - przerwał jej Candy Pop.
- Nie mów tak... Dlaczego jesteś taki okrutny? - spytała, podczas gdy po jej policzkach zaczęły ściekać łzy.
- Jestem po prostu szczerym, moja droga duszyczko. Oddałaś to, co masz najcenniejszego. Oddałaś mi swoją duszę w zamian za dziecko, którym nawet się nie nacieszysz. Nie będziesz widziała, jak dorasta. Jak żyje. Gdy tylko je urodzisz, staniesz się częścią mnie. Twoja dusza będzie dla mnie pożywnym posiłkiem - powiedział demon. Kobieta zaczynała coraz szybciej oddychać. Czuła, że koniec tego wszystkiego jest bliski, ale wiedziała, że musi się jeszcze na to przygotować. Jednak słowa tego demona dogłębnie raniły ją i pozbawiały wszelkich nadziei i złudzeń oraz siły do walki z tym wszystkim.
- To twoja wina! Oszukałeś mnie! - zawołała kobieta. Demon uśmiechnął się przebiegle.
- Ja? Nigdy w życiu - odparł.
- Nie powiedziałeś, z czym wiąże się umowa! - odparła kobieta. Demon ukucnął przed nią.
- Ja ciebie okłamałem? Ja byłem całkowicie szczery, więc nie lżyj na mnie - powiedział. Wyciągnął dłoń i dotknął jej policzka. Jej skóra była gorąca od wysiłku i mokra od potu, a do czoła przykleiły się kosmyki włosów.
- Sama zgodziłaś się oddać mi wszystko, jeśli tylko dam ci bękarta. To ty tak bardzo chciałaś dziecka, że nie myślałaś o żadnych konsekwencjach. Ale muszę przyznać, nie żałuję tego czasu spędzonego z tobą. Było całkiem... przyjemnie - dodał, po czym zaśmiał się cicho. Kobieta szarpnęła się. Nie miałaby sił, aby mu się teraz przeciwstawić, ale nie chciała, aby jej dotykał. Candy Pop zabrał dłoń i wstał. Ponownie spojrzał na nią obojętnie, podczas gdy przez jej ciało przeszła fala bólu wywołana kolejnym skurczem. Demon wkrótce zostawił kobietę. Znudzony jej krzykami, postanowił po raz kolejny przejść się po domu.
Śmiertelnicy mieli to do siebie, że gromadzili wokół siebie masę drobiazgów, także tych świątecznych, które były zupełnie nieprzydatne. Demon zatrzymał się na dłużej w jednym z pokoi. Spostrzegł tam bowiem coś, co wydało mu się znajome. Za pierwszym razem ich nie zauważył. Dopiero teraz dostrzegł powycinane z papieru śnieżnobiałe gwiazdy i śnieżynki, poprzyklejane do okien. Nie mógł się powstrzymać, choć czuł, że nie powinien tego robić. Coś było bardzo nie tak. Mimo to podszedł do naklejonych na okno ozdób. Ciekawe, czy sama je zrobiła? Prawdopodobnie tak, ale nigdy nie widziałem, żeby nad nimi pracowała, gdy ją odwiedzałem - pomyślał. Wyciągnął dłoń i dotknął papieru. Takie same ozdoby co roku wycinaliśmy na święta razem z Pierrotem i April. Gdy w jego głowie pojawiły się te myśli, natychmiast odsunął się od okna i spojrzał z odrazą na papierowe ozdóbki. Nie musiał nawet nic mówić, od razu zapłonęły niebieskim płomieniem. Spaliły się doszczętnie w jednej chwili. To dlatego czuł, że coś jest nie tak. To niego jego coś tutaj przyciągało. Te ozdóbki... Obudziły wspomnienia tego genyra, który w nim żył. Jak najszybciej musiał opuścić to miejsce, póki jeszcze genyr ten nie miał dość mocy, aby przejąć władzę nad ich ciałem.
Wrócił do swojej ofiary. Z zadowoleniem spostrzegł, że wszystko miało się już ku końcowi. Krzyk kobiety raz za razem wwiercał mu się w głowę, prawdopodobnie zwariowałby od tego, gdyby nie był już do tego przyzwyczajony, Demon odnajdywał nawet swego rodzaju przyjemności w przysłuchiwaniu się jękom bólu, i na tym postanowił się teraz skupić, aby nie pozwolić dojść do głosu temu genyrowi. I tak czuł, że już niedługo będzie miał z nim niemały problem. Genyr rósł w siłę, podczas gdy on, Night Terrors, słabnął. Za niedługo musiał udać się na spoczynek, a przed tym musiał zgromadzić odpowiednią ilość dusz. Jedną miał zdobyć już dziś. Krzyk kobiety ucichł, a zamiast tego dało się słyszeć gaworzenie dziecka. Demon, który nieco się zamyślił, spojrzał ponownie na jego ofiarę, trzymającą teraz ich dziecko. Zaczął się do niej zbliżać. Miała swoje dziecko, więc teraz on mógł odebrać swoją zapłatę. Jej dusza na jakiś czas go pożywi, zanim zdobędzie większą ilość dusz i uda się na spoczynek, podczas którego jego Anathemas będą musiały pilnować genyra, który zapewne spróbuje wtedy przejąć władzę nad ich ciałem.
- Zobacz... To nasza córka... - powiedziała kobieta, kiedy demon się przy niej zjawił. Candy Pop, a raczej Night Terrors, nawet na nie nie spojrzał.
- Tak, bardzo to interesujące... - stwierdził obojętnie, nie odrywając spojrzenia nawet na chwilę od kobiety. Zanim kobieta zdołała cokolwiek więcej powiedzieć, demon pochylił się i chwycił ją mocno za gardło tak, że ledwo mogła oddychać. - Tymczasem mam nadzieję, że dobrze zapamiętasz te ostatnie święta w swoim życiu - dodał, uśmiechając się przy tym wrednie. Ignorując wrzaski noworodka, pochylił się jeszcze bardziej. Dla postronnych wyglądałoby to, jakby się całowali. Tak naprawdę jednak demon prędko wessał w siebie jej duszę. Jej oczy w ułamku sekundy stały się puste. Nie wyglądały nawet jak oczy kogoś, kto nie żyje. Wyglądały jak oczy osoby, w której nie pozostało już nic z człowieka, którym była. Od teraz jej dusza miała żyć w nim, jako część jego gromady dusz.
Demon popatrzył z nienawiścią na płaczące dziecko. Irytowało go. Miał nadzieję, że prędzej czy później ktoś je znajdzie i się nim zajmie, aby za kilka lat mógł je wziąć pod swoje skrzydła i uczynić z niego dobrego sługę. Nagle jednak... poczuł nieodpartą chęć wzięcia tego dziecka na ręce. Właściwie zrobił to, zanim zdał sobie w ogóle z tego sprawę. To moje dziecko - pomyślał, przyglądając się małej istocie, którą trzymał. Gdy tylko wziął ją na ręce, uspokoiła się nieco i teraz patrzyła na niego wielkimi, szeroko otwartymi, niebieskimi oczami. Oczami dhokklafera. Miała do tego lekko szpiczaste uszy i białe włosy, a jej skórę, w ludzkim kolorze, zdobyły jasnozielone, wijące się tatuaże. Jest taka podobna do mnie... Chciałbym się nią zaopiekować, aby nic złego nigdy się jej nie stało - pomyślał. W ten samej chwili Night Terrors otrząsnął się z tego dziwnego stanu. Zamrugał kilka razy, spoglądając przy tym w pustą przestrzeń przed sobą. Ten genyr... a właściwie dokanyr, znów przejął nad nim władzę... Spojrzał ponownie na dziecko. Było takie podobne to Candy'ego Popa. Zbyt podobne. To go w tej dziewczynce denerwowało. Wyglądała jak mieszanka dhokkalfera, genyra i człowieka, którą właściwie była. Nie miała niemal wcale żadnych cech demona. Wyglądała jeszcze bardziej ohydnie, niż przeciętny człowiek lub Anathema. Przez chwilę zastanawiał się nawet, czy, skoro nienawidzi tak bardzo tej istoty, zbyt podobnej do tego dokanyra, nie mógłby po prostu pożreć i jej duszy i mieć ten problem z głowy. Uznał jednak, że w przyszłości może mu się przydać jako sługa, postanowił ją więc oszczędzić. Dla bezpieczeństwa jednak odłożył ją i jak najszybciej opuścił ten dom. Nie mógł ryzykować, że ponownie przejmie nad ich ciałem władzę Candy Pop i zrobi coś jeszcze głupszego, niż wzięcie tego ohydnego robaka na ręce tylko dlatego, ze obudziły się w nim ojcowskie uczucia.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro