Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

7. Mieszane Uczucia

~2 tygodnie później~

Jill, chcąc uniknąć trafienia z broni usypiającej, teleportowała się natychmiast w inne miejsce. W tym czasie Candy zrobił unik przed kawałkami metalu, które przecięły powietrze po tym jak Justice rozwalił jedną z tarczy, do których celował. Pech chciał, że cofnął się dla pewności o kilka metrów, akurat w miejsce, gdzie teleportowała się Jill, przez co wpadli na siebie.

- Złaź ze mnie ty niedorobiona suko! - wrzasnął błazen, po czym zepchnął z siebie Jill i natychmiast wstał. Dziewczyna rzuciła mu złowrogie spojrzenie.

- A ty mi nie właź pod nogi, niebieski pedale! - odparła wściekła Jill, po czym również wstała. Oboje zmierzyli się spojrzeniami. Ta szmata... Za kogo ona się uważa, żeby mi się stawiać?! Powinienem się jej pozbyć. Zabić dawno temu. Tak, zabiję ją - pomyślał Candy. Zaraz jednak przyszło opamiętanie. Nie mogę tego zrobić. Przypomniał sobie, jak wcześniej kończyły się wszystkie takie incydenty. Choć nadal uważał ludzi za nic więcej jak zwykłe robaki na swojej drodze ku chwale, musiał przyznać, że dobrze to wszystko zorganizowali. Jak na razie zawsze, gdy zaczynało robić się nieciekawie, natychmiast wkraczali do akcji i z łatwością powstrzymywali każdego z nich. Tym razem, dzięki uświadomieniu sobie tego, Candy uspokoił się znacznie szybciej niż poprzednio. Otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, ale Jill go ubiegła. - Nie mam zamiaru po raz kolejny wysłuchiwać twojego narzekania i skarżenia się, że przeze mnie poparzyła cię woda święcona! Poskarż się swojej jebanej matce jak ci tak źle...! - dziewczyna nagle urwała, zaskoczona reakcją błazna. Ten przez chwilę przysłuchiwał się jej, po czym w jednej chwili chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą... w górę. - TO TY POTRAFISZ LATAĆ?! - zawołała zaskoczona Jill, a chwilę później w miejsce, gdzie stali, uderzyła seria pocisków. Gdy wszystko minęło, Candy z powrotem opuścił ich oboje na ziemię, po czym uśmiechnął się szeroko. - Co to było? - spytała natychmiast Jill, uważnie przyglądając się błaznowi.

- To była seria pocisków ze środkiem usypiającym - odparł radośnie Candy, po czym zachichotał. Jill, która przez ten czas zdążyła już przywyknąć do tak dziwnych reakcji z jego strony, zignorowała to.

- Ale mi chodzi o ciebie! - zawołała.

- Co o mnie? - spytał Candy.

- Nie udawaj idioty, tylko mów! - odparła Jill.

- Cóż...umiem lewitować. I właśnie wykorzystałem tą umiejętność, aby uratować cię przed serią pocisków ze środkiem usypiającym, co już powiedziałem - odparł błazen.

- Dlaczego nie mówiłeś nic wcześniej, że potrafisz coś takiego? - zapytała Jill. Candy spoważniał i przyjrzał się jej uważnie. Jill ledwo powstrzymała się przed zadrżeniem. W tym spojrzeniu było coś takiego, co sprawiało, że czuła się, jakby on dosłownie spoglądał wprost w jej duszę.

- Wielu rzeczy jeszcze o mnie nie wiesz, bo nie pozwalam się tak łatwo poznać - powiedział błazen. Jill przez chwilę analizowała jego wypowiedź, po czym poczuła złość, gdy zdała sobie sprawę, że Candy po prostu się nią bawi. W tym czasie błazen zaczął się rozglądać, uważnie obserwując otoczeniu, aby wiedzieć, czy nie pojawia się jakieś nowe zagrożenie.

- Wodzisz mnie za nos! - zawołała. Candy ponownie spojrzał jej prosto w oczy.

- Mylisz się, to nie ja wodzę cię za nos, tylko ktoś inny - powiedział, po czym zbliżył się do niej i pochylił się nieco. - Kto zmusza cię do brania udziału w całym tym cyrku? Do tych wszystkich bezsensownych ćwiczeń? Do robienia tych głupot? Powinniśmy się stąd zabrać jak najszybciej, nie wiem jak ty, ale ja mam dość pozwalania na robienie z siebie idioty i zabawki - szepnął jej wprost do ucha. Następnie odsunął się od niej i uważnie się jej przyjrzał, po czym zostawił ją, wracając do ćwiczeń, które zorganizowali im ludzie. Minęły jedynie dwa tygodnie od początku całego tego projektu i pierwszych ćwiczeń, a trening ruszył pełną parą. Od dwóch dni nie ćwiczyli już w parach, tylko razem, całą czwórką, atakowani przez pociski, mając dodatkowo za zadanie rozwalić wszystkie manekiny treningowe, do tego zwykle używane były wszelkie przedmioty, które mogłyby kogoś z nich osłabić. Jak do tej pory każde z tych ćwiczeń, które mieli rano i wieczorem, kończyło się kłótnią między nimi i walką między sobą.

~*~

- Pierwszy trening, który nie zakończył się walką na śmierć i życie i nie wymagał naszej interwencji, wow - powiedziała Rachel, spoglądając na monitor, na którym wyświetlał się obraz ze zdemolowanej sali, gdzie jeszcze chwilę temu ćwiczyły creepypasty. Obecnie zostały one przetransportowane z powrotem do swoich cel.

- To prawda, ale blisko było. Serio, myślałem, że ten błazen i klown skoczą sobie do gardeł - odparł Zack.

- Całe szczęście nic takiego nie miało miejsce, przynajmniej tym razem. Ale powiem ci, że też byłam pewna, że będziemy musieli interweniować. Cóż, chyba możemy to zaliczyć do naszych małych sukcesów, nie? - stwierdziła Rachel. Zack skinął lekko głową. - Oby teraz było tylko lepiej - dodała kobieta.

- Cóż, ja średnio w to wierzę. Nadal nie jestem przekonany co do tego, że stworzymy z nich drużynę herosów - powiedział Zack.

- Wiesz, ja też za bardzo w to nie wierzę, ale dopuszczam do siebie możliwość, że mogę się mylić. Jeśli projekt się uda, będę się tylko cieszyć - odparła Rachel.

~*~

- To żart, tak?! - zawołał Meyer, waląc przy tym pięścią w stół. Nicholas, mimo że widział go tylko przez monitor laptopa i że w rzeczywistości znajdował się kilkaset kilometrów dalej, podskoczył ze strachu na swoim fotelu. Zaraz jednak zganił się w myślach za taką postawę. Wiedział, że musi zachowywać się profesjonalnie, a nie jak przestraszone dziecko.

- Nie, generale, to nie żart. To decyzja, która została podjęta po wielu dyskusjach i przemyśleniu wszystkich za i przeciw...

- Przemyśleniu wszystkich za i przeciw?! Chyba w ogóle nie myśleliście o argumentach przeciw! Urzędnicze kurwy jak zwykle siedzą sobie bezpiecznie na swoich ciepłych stołkach i podejmują decyzje, zachowując się przy tym, jakby bawili się w dom, a nie rządzili państwem! - wrzasnął Meyer. O ile zwykle starał się zachowywać spokój i powagę, zwłaszcza podczas rozmów z przedstawicielami rządu, tym razem złość doszła u niego do głosu. - Kto wpadł na ten głupi pomysł, aby pozwolić zadziałać IM?! Chcecie, żeby te stwory, zupełnie niewyszkolone, wałęsały się po ulicy?! Aby znów stały się zagrożeniem dla obywateli?! - dodał.

- Wzięliśmy pod uwagę wszystkie te przeciwności losu...

- Życie niewinnych ludzi nazywasz przeciwnościami losu?!

- Generale, prosiłbym o powściąganie emocji. Zdajemy sobie sprawę, ile ryzykujemy i że oni dopiero zaczęli trening, jednak po przemyśleniu tego uznaliśmy, że jesteśmy w stanie panować nad nimi dzięki obmyślonym sposobom. Zaś oni są jedynym, co może pomóc pokonać...jego. Nie ryzykowalibyśmy, gdyby wysłanie ich do miasta na walkę z nim nie było bardziej opłacalne niż czekanie, aż zakończą szkolenie. Nie jesteśmy w stanie go pokonać, nikt z nas nie jest. Tylko oni mogą tego dokonać, a jeśli tego nie zrobią, może zginąć znacznie więcej istnień niż w przypadku, jeśli wkroczą do akcji. Długo nad tym dyskutowaliśmy, ale wreszcie zdecydowaliśmy się podjąć taką właśnie decyzję - powiedział Whiteford. Meyer cały czas przysłuchiwał mu się w milczeniu, następnie jeszcze przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią. Wreszcie ciężko westchnął.

- Kto to taki? - spytał.

- Znany jest pod pseudonimem Jason the Toy Maker - powiedział Nicholas. Mężczyzna, na dźwięk tego imienia, drgnął lekko, po czym spojrzał z powagą na swojego rozmówcę.

- A więc to o niego chodzi? Cóż, widocznie nie pozbędę się go nigdy ze swojego życia... Skoro jednak taką decyzję podjął rząd, przygotuję ich na czas - powiedział lodowatym tonem Meyer. Nicholas szczerze się zdziwił, że Meyer tak nagle uspokoił się i zgodził na cała tą misję, ale postanowił tego nie komentować. Cieszył się, że jego rozmowa z generałem przebiegła dość szybko i zmierzała ku końcowi.

- Doskonale, w takim razie resztę wytycznych zaraz prześlę - powiedział Whiteford, a niewiele później oboje rozłączyli się. Meyer cierpliwie czekał, aż dotrze do niego odpowiedni plik. Miał wiele do zrobienia, zwłaszcza, że musiał ich przygotować na całą tą misję. Nie był to czas na myślenie o swojej rodzinie i jej mrocznych tajemnicach.

~*~

- Jak dziś im poszło? - spytał generał, wchodząc do pokoju kontrolnego.

- Całkiem dobrze. Jak zwykle świetnie poradzili sobie z atakiem i obroną, a co do współpracy... Dziś przynajmniej się nie pokłócili - powiedziała Rachel. Była w wyśmienitym humorze po ćwiczeniach, które jako pierwsze można chyba było zaliczyć do udanych, toteż dopiero po chwili zreflektowała się i zrozumiała, że zareagowała zbyt beztrosko. Na szczęście jednak generał nie zwrócił na to uwagi.

- Mhm. Wyśmienicie - stwierdził. Nie brzmiał jednak, jakby był przekonany nawet co do własnych słów. - Porozmawiam dziś z nimi - dodał po chwili, patrząc na kamery, na których widać było obrazy z cel tych potworów.

- Jasne. Sprzęt zawsze jest gotowy do uży... - generał spojrzał na Rachel, a ona natychmiast urwała w pół słowa.

- Porozmawiam z nimi osobiście - powiedział. - Zejdę do nich - dodał, widząc, że Rachel i reszta zgromadzonych osób nie za bardzo rozumieją jego słowa.

- Co? Nie może pan tego zrobić! To zbyt...niebezpieczne! - zawołała Rachel. Słysząc jej słowa, mężczyzna roześmiał się.

- Niebezpieczne? Jestem generałem. Idąc do wojska, liczyłem się z tym, że będę ryzykować swoim życiem podczas starć z wrogiem, które będą przebiegać na różne sposoby, a nie klepać babki w piaskownicy - powiedział. Następnie wrócił wzrokiem do obrazów z kamer. - Zgońcie ich wszystkich z powrotem w jedno miejsce - dodał cicho, tonem pozbawionym jakichkolwiek emocji. Zabawne. Jeszcze niedawno unikałem kontaktowania się osobiście z dwójką z nich, a teraz zamierzałem się spotkać ze wszystkimi... Nie mogę jednak wysłać nikogo w zastępstwo. Tylko ja znam szczegóły i muszę wdrożyć w to wszystko te...jednostki.

~*~

Gdy tylko na powrót znaleźli się w sali, w której zwykle jadali razem posiłki, Candy natychmiast zlokalizował Jill i do niej podszedł. Coś się działo, co wzbudziło jego podejrzenia. Wolał mieć swojego ewentualnego sprzymierzeńca w pobliżu.

- Co się tutaj dzieje? - spytała Jill, gdy się do niej zbliżył.

- O to samo chciałem zapytać ciebie - odparł.

- Kolejny trening? - spytała.

- Niewykluczone. Rano poszło nam dość dobrze, może uznali, że to znak, żeby zwiększyć nam ich ilość? - zasugerował.

- Może znowu nas będą uczyć współpracy?

- Oby nie tak jak ostatnio... Ślady po oparzeniach dopiero mi zeszły - odparł cicho błazen. Jill popatrzyła na niego z wyrazem zakłopotania na twarzy, ale nic więcej nie powiedziała. Zapadła między nimi cisza, przynajmniej dopóki nie podeszła do nich Jane, a za nią Justice.

- Wiecie, o co tu chodzi? Dlaczego tak nagle nas tutaj zebrali? - spytała.

- A któż to wie poza ludźmi, którzy tutaj rządzą? - spytał Candy, rozkładając szeroko ręce. Następnie zaczął chichotać, jakby opowiedział właśnie najzabawniejszy żart, który jednak bawił tylko jego. Jill coraz częściej zastanawiała się, o co właściwie w tym wszystkim chodziło. Raz wydawał się być przerażający, a innym razem zachowywał się jak głupiec. Jane i Justice też to zauważyli, ale nie myśleli o tym tyle, gdyż nie spędzali z nim tyle czasu co Jill. I żadne z nich nie zamierzało tego zmieniać. Wyglądało na to, że Justice był tutaj jedynym w pełni normalnym człowiekiem, skoro zaś doszedł do wniosku, że potrzebuje sprzymierzeńca, wolał, aby to była Jane. Była mordercą, tak samo jak pozostali, i nie była do końca zwykłym człowiekiem. Ale dziwny wygląd pozostałej dwójki i ich jeszcze dziwniejsze moce budziły w nim znacznie więcej podejrzliwości. To samo właściwie mogłaby powiedzieć Jane. Zarówno Candy, jak i Jill, wydawali się jej zbyt...nieludzcy. Dziwni, nieprzewidywalni. Nie wiedziała nawet, czym właściwie są. Wolała więc, przynajmniej na razie, trzymać się od nich z dala. Między nimi ponownie zapanowała cisza, którą przerwał jedynie kolejny komunikat, uprzedzających ich, że mają nie robić absolutnie nic podejrzanego, nie ruszać się i nie odzywać bez przyzwolenia oraz że mają się od siebie odsunąć na odległość półtora metra co najmniej.

- Robi się coraz dziwniej - powiedział cicho Candy, tak że tylko stojąca najbliżej niego Jill go usłyszała. Potem musieli się od siebie odsunąć. Stali tak, oddaleni od siebie, w całkowitej ciszy i czekali. Na co? Nikt z nich tego nie wiedział. W miarę jak mijał czas, Candy zaczął już nawet tracić wiarę w to, że cokolwiek się wydarzy. W końcu jednak coś zaczęło się dziać. Jedne z metalowych drzwi podniosły się i do wnętrza wlała się fala uzbrojonych żołnierzy. - Coś przeskrobaliśmy? - spytał nieco głośniej błazen, po czym spojrzał na Jill, która jednak tylko wzruszyła ramionami. Potem wrócili do uważnego obserwowania pojawiających się ludzi. Ustawili się w kole wokół nich, a jeden z żołnierzy stanął na środku, naprzeciwko nich i przesunął spojrzeniem po nich wszystkich. Uważnie ich obserwował, jakby ich...oceniał? Kim ty jesteś? Czyżby... Niesławny Benjamin? Nasz kochany generał? Uciekł spojrzeniem w bok i ukradkiem spojrzał na Jill. Stała wyprostowana, napięta niczym struna i gromiła mężczyznę wzrokiem, jednocześnie zaciskając dłonie w pięści. Jej reakcja mówiła wszystko. Candy z powrotem spojrzał na mężczyznę. Kolejny dowódca do wykończenia... Zajmę się tobą jak tylko się stąd uwolnię i zabiję Martina.

- Wreszcie nie tylko ja widzę was, ale i wy mnie - zaczął mężczyzna, nadal uważnie im się przyglądając. - Choć z niektórymi już się widzieliśmy - dodał, spoglądając na chwilę na Jill. Candy doskonale wyczuwał jej złość. Pewnie nie marzyła o niczym innym, tylko żeby rzucić się na generała i wydrapać mu oczy. Błazen poniekąd był pod wrażeniem, że była w stanie się opanować. Jak na nią było to dużo. Mężczyzna z powrotem uważnie przyjrzał się każdemu z nich. - Dostaliście już instrukcje co do tego, jak macie się zachowywać. Wiecie też, co was czeka za niesubordynację, więc pomińmy ten niepotrzebny wstęp i przejdźmy do rzeczy. Nigdy jeszcze, w całej swojej karierze, nie miałem tej wątpliwej przyjemności współpracowania z tak niewyszkoloną drużyną - powiedział mężczyzna. Zaczyna od wytknięcia nam wad... Postąpiłbym chyba tak samo na jego miejscu. Wkurzające  - pomyślał Candy. -  Wracając jednak do głównego celu mojego pojawienia się tutaj. Nie ma sensu tego przedłużać. Weźmiecie udział w misji - dodał generał. To wywołało u całej ich czwórki wyraźne poruszenie. Trudno im było zrozumieć i przetrawić jego słowa. Misja? Jaka misja? Gdzie? Po co? Kiedy? Tak szybko? Jak to możliwe? Pierwszy swoje wątpliwości wyraził Justice.

- W jakiej misji? - spytał. Na dźwięk jego głosu kilku najbliższych mu żołnierzy poruszyło się nerwowo. Generał zmierzył go długim, uważnym spojrzeniem.

- Bądźcie łaskawi podnieść rękę, wtedy MOŻE dostaniecie pozwolenie na to, żeby się odezwać. Najpierw jednak wyjaśnię wam wszystko, potem będzie czas na ewentualne pytania - powiedział. Następnie po raz kolejny przyjrzał się po kolei im wszystkim, zatrzymując swój wzrok na trochę dłużej na Jill. - Misja polegać będzie na likwidacji pewnego mordercy, podobnego do was. Wiadomo, gdzie przebywa, co ułatwi nam sprawę. Miasto zostanie oczyszczone, a wy wejdziecie tam, w towarzystwie kilkorga żołnierzy, których zadaniem będzie pilnować was. Waszym zadaniem będzie zabić tego mordercę. Wyruszamy za dwa dni. Nie musicie wiedzieć, dokąd dokładnie. Jakieś pytania? - powiedział mężczyzna. Ponownie jako pierwszy zgłosił się Justice. - Tak? Możesz mówić - stwierdził generał, wskazując na niego.

- Kogo mamy zabić? I jak? - spytał.

- Celem jest morderca zwany pod pseudonimem Jason the toy maker. Zabić możecie go w dowolny sposób, liczy się tylko, aby zadanie było wykonane. Jednak z tego, co udało nam się ustalić, jego można zabić tylko w jeden sposób - powiedział generał.

- Zatem oświeć nas jak - powiedział Candy Pop. Generał spojrzał na niego z nienawiścią w oczach.

- Radziłbym skończyć z tą samowolką - powiedział, powoli i wyraźnie wymawiając każde słowo.

- Radziłbym nie przyzwyczajać się do władzy nade mną, długo się mną nie pobawicie - odparł błazen.

- Ach tak? W Hiszpanii udało się ciebie uwięzić na kilka lat - powiedział generał, przystając naprzeciwko demona, jakieś półtora metra od niego.

- A może po prostu pozwoliłem im się więzić? - odparł Candy.

- Jesteś zbyt dumny, aby pozwolić komukolwiek na coś takiego - stwierdził Meyer.

- Tak samo jak ty jesteś zbyt dumny, aby przyznać, że jesteś spokrewniony z potworem, którego mamy zabić? - spytał Candy. Do tej pory, mimo jego zaczepek, generał nie dał się wyprowadzić z równowagi. Wiedział, że nie może całkiem ignorować tych stworzeń, bo byłoby to niebezpieczne, ale podczas rozmowy z nimi musi stale się pilnować. Tego jednak było już za wiele. Demon uderzył w najczulszy punkt generała i doskonale o tym wiedział. Właśnie to było celem Candy'ego. Meyer zacisnął dłonie w pięści, przez chwilę miał po prostu ochotę rzucić się na tego demona, na szczęście jednak szybko się opamiętał. Miał w końcu inne możliwości. Odsunął się więc od nich jeszcze parę metrów.

- Aby go zabić, musicie zniszczyć niebieską pozytywkę, którą najczęściej ma ukrytą we własnym ciele - powiedział, spoglądając na nich wszystkich po kolei. Na końcu jego wzrok zatrzymał się na Candy'm. - Choć pewnie nasz domyślny demon już o tym wiedział, prawda? - dodał.

- Jakże by inaczej - odparł Candy, po czym zaczął się śmiać, jakby ktoś właśnie opowiedział mu dobry kawał. Pozostała trójka nie za bardzo wiedziała, jak w takiej sytuacji zareagować. Generał obrzucił jeszcze demona niechętnym, pełnym nienawiści spojrzeniem, po czym ponownie spojrzał na resztę.

- Tylko żadnych sztuczek, inaczej... - tutaj na chwilę przerwał, podniósł rękę i powiedział coś ściszonym głosem do urządzenia, które miał na nadgarstku. Przypominało trochę zegarek. Nie licząc Justice'a, każdy z obecnych morderców miał wyczulone zmysły, w tym słuch, więc mogli usłyszeć wiadomość przekazaną przez generała. Był to jednak tylko ciąg liter i cyfr, który wydawał się nie mieć większego sensu. Generał opuścił dłoń i spojrzał z powrotem na nich. - ...czeka was kara - dodał, po czym oddalił się, zabierając ze sobą swoich ludzi. Niemal w tym samym momencie, w którym zniknęli za drzwiami, Candy Pop wrzasnął, a potem zaczął się dziwnie wyginać i miotać, aż wreszcie padł na kolana, cały czas krzycząc coś w różnych językach. Widok był co najmniej zaskakujący, na pewno też przerażający. Przypominało to sytuację sprzed paru tygodni. Jakimś cudem Jill zdołała się jednak tym razem przemóc i podeszła ostrożnie do błazna, po czym kucnęła obok niego. Sama nie wiedziała, dlaczego właściwie to robi.

- Co ci ten skurwiel zrobił? - spytała. Candy spojrzał na nią, a ją, na widok jego dzikiego wzroku, pałającego chęcią mordu, przeszedł dreszcz. Ona sama, także Jack, nieraz wyglądali podobnie. Ale w spojrzeniu Candy'ego kryło się coś jeszcze... Mrok, którego nie miał w sobie nikt inny, z kim do tej pory Jill miała do czynienia.

- Stultus generalis. Todo es por el. Ich werde ihn eines Tages dafür töten - Candy ponownie mówił coś bez sensu, do tego jeszcze jego głos się zmienił. Znów brzmiał tak, jakby co najmniej kilka umierających albo torturowanych osób starało się mówić jednocześnie. Dopiero po chwili do Jill dotarło, że Candy powiedział coś po prostu w innym języku. Albo nawet w kilku. Ona również znała inne języki, ale rzadko ich używała, więc potrzebowała czasu, aby zrozumieć, co błazen powiedział.

- Z chęcią ci w tym pomogę, jak tylko będziemy mieli ku temu okazję - powiedziała. Nie chciała, aby ich ukochany generał domyślił się z jej wypowiedzi, o co chodziło. Co do słów Candy'ego, wątpiła, aby mieli przez nie jakikolwiek problem. Raczej nie mieli tutaj na miejscu znawcy języka łacińskiego, hiszpańskiego i niemieckiego, a nawet gdyby jakiegoś ściągnęli, aby przetłumaczył wiadomość, nie zapamiętaliby jej. Zaś nagrania z kamer... Pozostaje liczyć na to, że nie są aż tak dobrej jakości i nikt nie zrozumie, co powiedział Candy, bo to mogłoby mu zaszkodzić. No i mi, oczywiście, bo się z nim zgodziłam. W końcu co on mnie obchodzi - pomyślała Jill. W tej samej chwili "atak" Candy'ego powoli zaczął mijać. Błazen odetchnął z ulgą, uspokoił się, wyglądał też i brzmiał już normalnie. Ponownie spojrzał na Jill. Teraz przywodził na myśl niegroźnego klowna. Na pewno nie wyglądał jak demon, ale przed chwilą prezentował się zupełnie inaczej.

- Nie żartuję. Jak będzie trzeba, to zedrę z siebie ten piekielny run razem ze skórą i zrobię to, o czym mówiłem - powiedział. Jill mimowolnie uśmiechnęła się na myśl o losie, jakiego oboje pragną dla generała.

- Trzymam cię za słowo - odparła. Wstała i właściwie zanim zdążyła pomyśleć, wyciągnęła dłoń, aby pomóc Candy'emu. Błazen podniósł się jak rażony prądem, odtrącił jej dłoń i popatrzył na nią z wściekłością. On nie przyjmował pomocy. Nigdy, od nikogo. Mogli współpracować, próbując stąd uciec, co dawałoby im obustronne korzyści. Ale nie był słaby, nie potrzebował nikogo, kto się będzie nim zajmował i mu pomagał. Sam mógł wstać, sam mógł o siebie zadbać, sam mógł wszystkich pokonać i pokazać, jak bardzo mylili się ci, którzy wyrzucili go z niebios. Po prostu nie potrafili znieść tego, że on jest od nich wszystkich o wiele lepszy, stąd powinien mieć większa prawa. Jill zaś sama nie mogła pojąć swojego zachowania. Chciałam mu pomóc... Ale po co? Przecież on... Nie powinien w ogóle mnie obchodzić. Możemy jedynie współpracować w kwestii planowania naszej ucieczki z tego miejsca i zabicia tych wszystkich ludzi, ale pomagać sobie... Gdy komuś pomagasz, to zależy ci na tej osobie, a mi już na nikim nie zależy i nie chcę, aby to się zmieniało - pomyślała. Postanowiła jednak schować gdzieś swoją urazę i udawać, że nic takiego się nie stało, mimo że czuła się przez błazna upokorzona. Uśmiechnęła się sztucznie.

- Nie wiedziałam, że znasz aż tyle języków - stwierdziła. Candy Pop popatrzył na nią złowrogo i nieufnie, gdy jednak upewnił się, że Jill nie planuje już więcej traktować go jak słabeusza, poczuł się lepiej i pewniej.

- Mógłbym powiedzieć o tobie to samo - odparł.

- Wtajemniczycie nas, co właściwie miało tutaj miejsce? - spytała po chwili Jane. Demon odwrócił w jej stronę głowę.

- Nie - odparł krótko, po czym ponownie spojrzał na Jill. - Vielleicht sollten wir so miteinander reden? - spytał. Jill uśmiechnęła się, tym razem szczerze.

- Ça a l'air d'être un bon plan - odparła. Następnie, również po francusku, spytała go, czy prawdą jest to, co powiedział o generale i Jasonie, ich obecnym celu, a jeśli tak, to skąd to wiedział. Candy Pop odpowiedział jedynie nieco tajemniczo, że wie różne rzeczy o różnych osobach. Więcej nie mieli okazji porozmawiać, gdyż wkrótce potem zostali odtransportowani z powrotem do swoich cel.

Vielleicht sollten wir so miteinander reden? - Może tak właśnie powinniśmy ze sobą rozmawiać?

Ça a l'air d'être un bon plan. - Brzmi jak dobry plan

Stultus generalis. Todo es por el. Ich werde ihn eines Tages dafür töten - Głupi generał. To przez niego to wszystko. Kiedyś, gdy stąd wyjdę, zabiję go

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro