Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

6. Historie Wygranych

- Poćwiczycie dziś swoją umiejętność współpracy - wyjaśnił im jakiś damski głos.

- Czego? - spytała zdziwiona Jane.

- Współpracy. Ma to miejsce wtedy, kiedy ludzie naiwnie sobie wierzą i razem próbują osiągnąć ten sam cel. Co oczywiście nie zawsze kończy się powodzeniem - odparł Justice.

- Wiem, co to znaczy współpraca, debilu - syknęła Jane.

- To po co pytasz?

- Bo chciałam się upewnić, czy dobrze zrozumiałam! - zawołała zdenerwowana dziewczyna.

- Spokój! Nie czas teraz na kłótnie. Wasze zadanie na dziś to pokonanie toru z przeszkodami. Zostanie wam ono zaliczone tylko kiedy oboje go pokonacie. Nagrodą za wykonanie zadania przed drugą grupą będzie możliwość spędzenia kilku minut na świeżym powietrzu - ich nadzorca szybko wyjaśnił im sens całej tej zabawy i większość zasad. Przypomniałam im także, co grozi za niestosowanie się do poleceń.

- Ciekawa propozycja, ale jak mniemam, wątpię, aby udało nam się zadanie to wykonać - stwierdził Justice, przypatrując się krótkiemu odcinkowi trasy, którą mieli pokonać.

- Niby dlaczego? Ten ich tor przeszkód nie wydaje się trudny do pokonania - zdziwiła się lekko Jane. Justice westchnął i spojrzał na nią obojętnie, z domieszką pogardy.

- Aby go pokonać i zaliczyć zadanie, musiałbym współpracować z kimś takim jak ty. Z bezwzględnym mordercą, a nie zamierzam się tak zhańbić - odparł spokojnie. Być może właśnie ten spokój, który Jane słyszała w jego głosie, jeszcze bardziej ją rozzłościł.

- Kimś takim jak ja?! Nie zamierzasz się tak zhańbić?! A co ty niby o mnie wiesz, co?! Zresztą, ja też nie potrzebuję twojej pomocy, sama sobie DOSKONALE poradzę. Jeszcze będziesz mnie błagał żebym ci pomogła - stwierdziła.

- Hah, wątpię - odparł Justice. Oboje zmierzyli się wzrokiem. Ich konflikt prawdopodobnie jeszcze by się zaostrzył, gdyby nie przerwała im ta kobieta, przypominając o ich zadaniu. Jane i Justice ustawili się na linii startu i wystartowali o ustalonym czasie, razem. Ku zaskoczeniu chłopaka, dziewczyna okazała się niezwykle szybko i już po chwili sporo go wyprzedziła. On jednak nie zamierzał tak łatwo przegrać z byle morderczynią. Jane z kolei przyznała w myślach, że Justice jest szybki jak na zwykłego człowieka, ale nie zmieniło to jej zdania o nim. Był wywyższającym się, wkurzającym dupkiem i nic nie mogłoby tego zmienić. Pierwsze przeszkody pokonali dość łatwo, nie były jakoś specjalnie wymagające, przejście jakichś dziesięciu metrów po wąskiej desce, przeczołganie się pod jakąś ścianką, przejście przez jakieś drabinki i siatki nie sprawiały im szczególnej trudności. W końcu jednak Jane, a niewiele po niej i Justice dotarli do miejsca, którego tak łatwo pokonać w pojedynkę nie mogli.

- Stara sztuczka. Wysoka ściana, której żadne z nas nie pokona samodzielnie. Jedno musiałoby podsadzić drugie, a potem to pierwsze, po wejściu na nią, musiałoby wciągnąć podsadzającego - stwierdził Justice. Następnie powoli podszedł do owej żelaznej ścianki, usiadł i oparł się o nią plecami. Jane, ponownie widząc u niego taki spokój, znów poczuła złość.

-Nie chciałbyś nawet przez tych kilka minut pobyć na zewnątrz?! Ile cię już tutaj trzymają?! Nie zatęskniłeś za światem zewnętrznym?! Bo ja owszem! - zawołała. Justice spojrzał na nią obojętnie.

- Zatęskniłem - odparł krótko.

- No to co jest z tobą, do cholery jasnej, nie tak?! - krzyknęła Jane.

- Ze mną? - zdziwił się chłopak. - Ze mną miałoby coś być nie tak? Ja nie zabijam ludzi bez skrupułów - dodał.

- Ach tak? To wsadzili cię za niewinność? Mój ty biedaku, strasznie ci współczuję. A, wybacz, jednak nie - odparła dziewczyna. Tym razem jej zachowanie zdenerwowało już Justice'a. Chłopak wstał.

- Nie wiesz o mnie nic, więc nie porównuj mnie do takich śmieci jak ty! - zawołał, mimowolnie zaciskając przy tym dłonie w pięści.

- Śmieci? ŚMIECI?! Ja ci dam "śmieci"! - zawołała wściekła Jane.

~*~

Jedna z pracownic wyłączyła swój mikrofon i odwróciła się na obrotowym krześle w stronę swojej przełożonej.

- Rachel, czy my jednak nie powinniśmy jakoś...zareagować? - spytała cicho. Kobieta nie od razu odpowiedziała na to pytanie. Najpierw przez długi czas przypatrywała się ekranowi, na którym widać było kłócącą się dwójkę, a także przysłuchiwała się samej ich kłótni. Po pewnym czasie jednak pokręciła lekko głową. Następnie wyłączyła również i swój mikrofon i zwróciła się do wszystkich obecnych pracowników.

- Nie... Dajmy im jeszcze trochę czasu. Póki nie robią nic aż tak niepokojącego, pozwólmy im działać na własną rękę. A nuż coś dobrego z tego wyniknie? W końcu do współpracy trudno jest kogoś zmusić, najlepiej, jeśli sami się tego nauczą... A w razie kłopotów, postępujemy według ustalonej procedury. Wszystko jasne? - spytała. Po uzyskaniu potwierdzenia od wszystkich obecnych osób, wróciła do przerwanego zajęcia, czyli uważnego śledzenia kłótni między tą dwójką.

~*~

- Za kogo ty się w ogóle masz, żeby się tak wywyższać?! - zawołała zbulwersowana Jane.

- Za kogoś lepszego od ciebie, suko - odparł Justice, po czym skrzyżował ręce. Dziewczyna popatrzyła na niego z nienawiścią.

- Coś ty powiedział, złamasie? - zapytała. Mówiła już znacznie ciszej i spokojniej, ale bynajmniej nie znaczyło to, że była choć odrobinę mniej wściekła.

- To, co słyszałaś. A, wybacz, zapomniałem, że masz problemy ze słuchem - odparł Justice, po czym uśmiechnął się z wyższością. Ja mu za chwilę przywalę - pomyślała Jane. Zaraz jednak przyszły refleksje. Nie mogę tego zrobić, nie pozwolą mi tutaj na to, poza tym nie chcę się wpakować w jakieś poważne kłopoty już na samym początku.

- Możesz mi łaskawie wyjaśnić, jak to się stało, że ktoś taki jak ty, brzydzący się "bezwzględnymi mordercami" sam jest uznawany za jednego z nich i trafił tutaj? - zapytała Jane. Justice westchnął.

- Mógłbym to zrobić, ale co by to zmieniło? - spytał.

- Powiedz, to się dowiemy, czy coś to zmieni - odparła Jane. Liczyła na to, że jeśli pozna historię chłopaka, zakładając oczywiście, że powie jej prawdę, to łatwiej będzie jej przynajmniej w jakimś niewielkim stopniu zrozumieć jego zachowanie.

- Trafiłem tutaj, bo świat jest zepsuty. Cały świat. Wszyscy ludzie. Celebryci i zwykli szarzy obywatele, bogacze i biedacy, aktorzy, piosenkarze, kelnerzy, kelnerki, sprzedawcy, zabawkarze, lekarze, dorośli, dzieci, mężczyźni i kobiety, słowem, naprawdę wszyscy. I, co najgorsze, zepsuty jest nawet wymiar sprawiedliwości, który powinien starać się całe to zło w ludziach wyplenić - wyjaśnił Justice.

- Ciekawa koncepcja i poniekąd mogłabym się z nią zgodzić. Wyjaśniłbyś może jeszcze, jak doszedłeś do takich wniosków? - spytała Jane. Mimo wszystko słowa chłopaka zrobiły na niej spore wrażenie i naprawdę ją zainteresowały. Justice spojrzał na nią obojętnie, choć dziewczynie wydało się przez chwilę, że dojrzała w tym spojrzeniu odrobinę smutku.

- Moja matka była wiecznie zapracowaną panią adwokat. Miała nawet własną, dobrze prosperującą kancelarię. Do tego lubiła wszelkie wyzwania, a jeszcze bardziej uwielbiała udowadniać, jaką to jest silną, niezależną kobietą, która ze wszystkim sobie poradzi. Pewnego pięknego dnia stwierdziła, że choć ma pod sobą najlepszych z najlepszych ludzi, jakich zdołała znaleźć, nie ma nikogo, kto byłby godzien odziedziczyć dorobek jej życia, czyli jej kancelarię. Postanowiła więc zrobić sobie dziecko, które wychowa, a bardziej wytresuje na odpowiedniego następcę. Jednak moja matka nie miała czasu na żadne romanse ani miłości, więc po prostu skróciła cały ten proces i zrobiła sobie dziecko z in vitro, proste. Ale to nie wszystko. Oczywiście jej dziecko musiało być pod każdym względem idealne, w końcu miało zostać jej następcą. Liczyła się tylko perfekcja, inaczej mały następca musiał się liczyć z bolesnymi konsekwencjami - powiedział Justice. Jane przysłuchiwała się temu z rosnącym niepokojem.

- Znęcała się nad tobą? Biła cię? - spytała cicho, domyślając się tego. Justice spojrzał na nią i powoli pokiwał głową.

- Tak, choć to dość delikatnie powiedziane. Taka dobra, idealna, świetna pani adwokat, potrafiąca wszystkich wybronić, znająca na pamięć cały kodeks prawny, a tak naprawdę potwór, który potrafił mnie tylko katować, gdy naczynia w szafce poukładałem nie tak jak jej się podobało. Nie zliczę tych wszystkich kar i blizn, które zostały mi na pamiątkę - powiedział.

- I nikt tego nie zauważył? - zapytała Jane.

- Pani adwokat wiedziała jak znęcać się tak, aby nikt tego nie zauważył. Poza tym to jeszcze nie wszystko - odparł Justice.

- Nie wszystko? To co jeszcze się stało? - spytała Jane. Bardzo przejęła się historią chłopaka.

- Moja matka nie była jakimś tam podrzędnym adwokatem z małego miasteczka. Ją znali praktycznie wszyscy w świecie prawa i polityki. Ona broniła najgorszych z najgorszych i zazwyczaj z sukcesem. Potrafiła wywalczyć złagodzenie kary a nawet uniewinnienie każdemu, począwszy od skorumpowanych polityków, przez fałszerzy i członków gangów, a na zwykłych gwałcicielach i mordercach skończywszy. Była bogata, wpływowa, a przez to potężna i nietykalna, więc nawet jeśli ktokolwiek coś podejrzewał w moim przypadku, nie miało to znaczenia. Nikt by z nią nie zadarł. A ja, dorastając z nią, nauczyłem się tak naprawdę tylko jednego - powiedział Justice. W miarę jak zagłębiał się w swoją własną historię, coraz bardziej wszystko sobie przypominał. Czuł jakby przeżywał to wszystko na nowo, ale wiedział, że powiedział już zbyt wiele, aby teraz to przerwać. Nie był tchórzem. Jeśli chciał walczyć za prawdziwą sprawiedliwość, nie mógł się niczego bać, a już zwłaszcza swojej nieżyjącej od lat matki.

- Czego się nauczyłeś? - zapytała cicho Jane, niepewnie tak naprawdę, czy powinna w ogóle zadać to pytanie.

- Tego, że na tym świecie nie ma sprawiedliwości. Bo jeśli mordercy mogą zostać uniewinnieni i chodzić sobie bezkarnie po ulicach, to nie istnieje wymiar sprawiedliwości, tylko co najwyżej wymiar korupcji i bezprawia. Postanowiłem więc, że to ja zostanę prawdziwym, jednoosobowym wymiarem sprawiedliwości. Wiesz, jak tego dokonałem? - spytał. Następnie odwrócił głowę od Jane i zapatrzył się w przestrzeń przed siebie.

- Jak?

- Zbierałem się do tego kilka tygodni. Choć właściwie myślę, że to moja własna matka przygotowywała mnie do tego nieświadomie od chwili moich narodzin. W każdym razie, gdy w końcu dotarło do mnie, w jak zakłamanym świecie żyję, nie potrafiłem tego zaakceptować. Matka wpajała mi, że liczy się tylko bezwzględna sprawiedliwość, a tu nagle okazało się, że nawet ona sama nie stosuje się do własnych słów. Świat mi się ostatecznie zawalił i przez kilka tygodni nie miałem pojęcia, co mam z sobą począć. Aż w końcu nastąpił dzień, w którym matka odniosła kolejny sukces. Po kilku latach walki udało jej się doprowadzić do przedwczesnego zwolnienia z więzienia kolejnego mordercy. Dowiedziałem się z tego, oglądając telewizję. Wiedziałem już wtedy, co to znaczy. Znałem ją i doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że teraz pewnie ona, jej klient i kilka innych osób będą to całą noc świętować na jakiejś prywatnej popijawie. Może w jakiejś willi, może w prywatnym apartamencie, któż to wiedział? Ale wtedy coś we mnie pękło i postanowiłem dłużej już nie siedzieć cicho. Zaczekałem na nią i gdy wróciła w środku nocy, kompletnie pijana, wykrzyczałem jej prosto w twarz cały swój ból i to, co o niej myślę. A potem ją zabiłem - powiedział Justice. Następnie wrócił spojrzeniem z powrotem do zszokowanej tym wszystkim Jane.

- Tak po prostu? - spytała.

- Nie, tak łatwo nie poszło. Były z tym pewne komplikacje, ale nikt nie powiedział, że opowiem ci dziś dosłownie wszystko, prawda? - odparł chłopak.

- Ale co było później? Zostałeś mordercą? - zapytała Jane. Justice pokiwał lekko głową.

- Tak. Postanowiłem sam wymierzać sprawiedliwość tym, którzy na to zasługują. Postanowiłem być bezwzględnym sędzią. Bo na tym zepsutym świecie tylko ja jestem Sprawiedliwością - odparł Justice. Mówił spokojnym, poważnym tonem, jakby obwieszczał dobrze wszystkim znany fakt, jak na przykład to, że dwa plus dwa daje cztery. Jane zamilkła na chwilę, analizując w skupieniu jego słowa. W końcu zdecydowała się odezwać, uważając na każde wypowiedziane przez siebie słowo.

- Ale wiesz, nie wszyscy podejrzani są winni, prawda? Tak chyba działa prawo - powiedziała. Na twarzy chłopaka zagościł wyraz zdziwienia i zaskoczenia, wywołany jej słowami.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytał.

- Chcę przez to powiedzieć tyle, że pewnie nie robisz dochodzenia ani nie przeprowadzasz swoim ofiarom procesu sądowego, a jednak uważasz się za lepszych od innych morderców. Choć sam jesteś dokładnie taki jak oni, a raczej my - odparła dziewczyna.

- Nie jestem taki jak wy! - zawołał zdenerwowany.

- Tak? Kto w takim razie decyduje o tym, kogo zabijasz? - spytała Jane.

- Ja sam. Zabijam wszystkich przestępców - odparł Justice.

- Tak, ale jaką masz pewność, że podejrzany naprawdę to przestępstwo popełnił? Albo znasz chociaż jego motywy? - zapytała Jane.

- Motywy nie są ważne. Przestępstwo to przestępstwo - odparł Justice.

- Jeżeli tak, to ty również zasługujesz na śmierć. Możesz sobie być wcieleniem Sprawiedliwości, ale morderstwo to morderstwo - powiedziała Jane. Justice aż zaniemówił. Przenigdy nie przyszło mu nawet do głowy, żeby pomyśleć o sobie w taki sposób, jak o mordercy. Był w końcu uosobieniem Sprawiedliwości, a wszyscy inni byli zbrodniarzami, prawda? Dopiero Jane, tym jednym prostym zdaniem zwróciła mu uwagę na luki w jego rozumowaniu. Dziewczyna zaś, korzystając z tego, że chłopak zamilkł, kontynuowała swoją wypowiedź. - Skoro ty o sobie co nieco opowiedziałeś, również pozwolę sobie to zrobić. Miałam rodzinę. Kochającą się, szczęśliwą rodzinę. A teraz została mi tylko młodsza siostra, o której nie wiem obecnie nic. Nie wiem czy żyje nadal ani co się z nią dzieje. A dlaczego tak się stało? Bo pewien morderca zabił moich rodziców. Tak więc wiem, co czujesz. Też nienawidzę zabójców. Tych, którzy zabijają dla frajdy albo dla zabawy, z tym, że nie uznaję się teraz za jakoś specjalnie lepszą od nich. Ja uważam, że bez względu na motywy, każdy z nas kogoś zabił. Większość z nas zamordowało w dodatku nie jedną, ale wiele osób. To nas właśnie łączy. Większość osób, gdy widzi mordercę, myśli tylko o tym, że ten człowiek pozbawił kogoś innego życia. Znacznie mniej osób zadaje sobie pytanie, dlaczego tak się stało, tak więc, jak widzisz, motywy są dla wielu sprawą drugorzędną. Jednak tak czy inaczej, choć sama uważam się za nie więcej niż zwykłą zabójczynię, nikim nie gardzę tak, jak tymi, którzy robią to właśnie dla zabawy i własnej przyjemności. A taki właśnie był Jeff the Killer, człowiek, który pozbawił mnie części rodziny. Wiesz, co jest w tym wszystkim poniekąd zabawne? - spytała Jane. Tym razem to Justice przysłuchiwał się jej z rosnącą ciekawością. W odpowiedzi na jej pytanie pokręcił lekko głową.

- Nie mam pojęcia - powiedział.

- Zostałam stworzona właśnie po to, aby zabić Jeffa - stwierdziła Jane, po czym zaczęła się cicho śmiać. Justice popatrzył na nią zaskoczony, zupełnie nic nie rozumiał z jej słów.

- Co to niby znaczy? - spytał. Jane uspokoiła się i uśmiechnęła się smutno.

- Zostałam poddana badaniom, które wykazały, że jestem idealną osobą do tego, aby podać mi jakieś jebane serum Nienawiści, dzięki któremu zdobyłam pewne... zdolności nadludzkie. Wiesz, większa siła, szybkość, zwinność i inne takie. Rozumiesz? Ironia losu, właśnie mnie wybrali do czegoś takiego! Ale skoro już tak się stało, zdobyłam te swoje "supermoce", postanowiłam pozbyć się też innych przestępców. Nie będę ukrywać, parę razy się pomyliłam, myślałam, że zabijam w końcu Jeffa, a był to ktoś inny. Głównie z tych powodów uznano mnie za niebezpieczną dla społeczeństwa, schwytano i uwięziono z dala od rodziny. Zajebiście, nie? - spytała Jane. Obojętnym wzrokiem zapatrzyła się przy tym gdzieś w przestrzeń, podczas gdy Justice zastanawiał się nad jej słowami. Do tej pory w ogóle nie obchodziły go motywy tych, jego zdaniem, zbrodniarzy. Uważał ich wszystkich za czyste zło, które trzeba jak najszybciej wyplenić, czemu właśnie on sam postanowił się poświęcić. Teraz jednak zastanowił się nad tym wszystkim głębiej. Gdy Jane opowiadała mu swoją historię, doskonale wyczuwał, jaki sprawia jej to ból i smutek. Ponadto rozumiał w dużej mierze jej motywy. Jeśli mówiła prawdę, niewiele różniła się od jego samego. Chłopak spojrzał na całą tą sytuację z innej strony. Być może dzięki temu wszystkiemu miał szansę wreszcie poznać osobę, która myśli tak samo jak on. To byłby choć jeden plus wynikający z całego tego projektu, który dla niego samego brzmiał jak nieudolna próba stworzenia przedszkola dla postaci z creepypast. W końcu Justice zdecydował się, że musi wreszcie podjąć jakąś decyzję.

- Nie mam niestety pewności, że mówisz prawdę - powiedział.

- Ja też nie mam pewności, że twoja historia jest prawdziwa - odparła Jane, nawet na chwilę nie spoglądając przy tym na niego.

- Masz rację. Żadne z nas nie ma też dowodów, które mogłyby potwierdzić jego opowieść - stwierdził Justice.

- Ja mam - odparła Jane. Następnie zwróciła spojrzenie swoich czarnych oczu na chłopaka.

- Niby jaki? - zdziwił się Justice.

- Moje ponadprzeciętne zdolności. Naprawdę mam większą siłę, zwinność, wytrzymałość i szybkość. Oraz większą zdolność do regeneracji, więc mogę potwierdzić, że przynajmniej ta część mojej historii jest prawdziwa - wyjaśniła.

- Ale reszty w ten sposób nie potwierdzisz, podobnie i ja. Jedynie z czasem być może będziemy mieli okazję się przekonać, czy nikt nie kłamał - stwierdził Justice. Jane popatrzyła na niego uważnie i powoli skinęła głową. - Mamy więc do wyboru nie zrobić nic, działać stale przeciwko tym, co nas tutaj trzymają i nigdy stąd nie wyjść, albo zaufać sobie w ciemno - podsumował Justice.

- Niestety. Dla mnie żadna z tych opcji nie brzmi za dobrze, ale wolę już zaryzykować i zaufać tobie oraz tej dwójce pojebów, nawet jeśli miałabym potem zginąć przez to, niż gnić tutaj resztę życia. I tak za dużo czasu tutaj spędziłam. Z tego, co powiedziałeś, wynika, że ty nie masz nikogo bliskiego. Ale ja jeszcze mam. Chyba, bo od dawna nie mam o nich wieści. Chciałabym stąd wyjść i do nich wrócić, przekonać się, że nic im nie jest. A potem wreszcie zabiłabym Jeffa the Killera - powiedziała Jane. Justice analizował każde jej słowo, a gdy dziewczyna zamilkła, sam zaczął mówić, do jakiego wniosku doszedł, zniżając przy tym możliwie jak najbardziej głos. Chciał zrobić wszystko, co w jego mocy, aby usłyszało go jak najmniej osób. Jane łatwo zrozumiała, o co mu chodzi i pochyliła się w jego stronę.

- Poniekąd muszę ci przyznać rację. Ja nie mam już nikogo. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Ale ja również tęsknię za wolnością i za możliwością wymierzania sprawiedliwości tak jak się należy. Wybór mam taki jak ty, pogodzić się z tym co mam teraz, albo zaryzykować. I chyba wolałbym zaryzykować. Choć nie ukrywam, że tobie ufam bardziej niż tamtemu pojebanemu duetowi, ale czas pokaże, czy był to dobry wybór - powiedział. Jane popatrzyła uważnie na chłopaka.

- Czyli... zakopujemy topór wojenny aż się stąd nie wydostaniemy? - spytała. Justice powoli pokiwał głową.

- Ale jeśli chcemy tego dokonać, musimy najpierw zacząć współpracować, tak jak tego chcą - powiedział.

- Pokażmy im zatem, jak się pokonuje tory przeszkód, gdy jest się "złym, bezwzględnym i bezlitosnym mordercą"! - stwierdziła Jane. Uśmiechnęła się złośliwie, co Justice odwzajemnił.

- Masz rację, lepiej bierzmy się do pracy - odparł. Oboje wstali, po czym Justice zasugerował, że podsadzi Jane. Ta przystała na jego propozycję. Okazało się, że dziewczyna nie kłamała. Naprawdę była zwinna i silna jak mało kto. Gdy tylko znalazła się na górze, z łatwością wciągnęła za sobą Justice'a. Pokonanie pierwszej przeszkody wspólnie było początkiem pasma ich sukcesów. Wystarczyło, że porozmawiali chwilę, zakopali topór wojenny, i już wspólna praca szła im o wiele lepiej.

~*~

Candy, Jill, Jane i Justice znaleźli się znów w pomieszczeniu "jadalnym", czyli tam, gdzie zwykle jadali razem posiłki. Zarówno Jane, jak i Justice, z zainteresowaniem, które starali się ukryć, przyglądali się błaznowi. Nie pojawił się on bowiem podczas obiadu, Jill zaś nie chciała zdradzić powodu jego nieobecności. Teraz zaś zjawił się, cały w ranach, które wyglądały jak ślady po oparzeniach. Nie mieli jednak wiele czasu, aby nad tym rozmyślać, wkrótce bowiem odezwał się ponownie ich znienawidzony generał.

- Nie będę wam mówił, że miło mi was tutaj widzieć, potwory, bo wcale tak nie jest. Tak samo jak nie jest mi miłe obwieszczanie wyników waszego dzisiejszego treningu, a raczej zabawy, bo prawdziwy trening dopiero się zacznie. W każdym razie, dla niektórych nie będzie niespodzianką, jeśli powiem, że zwycięzcami okazali się Jane the Killer i Justice. Po kolacji dostaną oni swoją nagrodę, dziesięć minut na zewnątrz, ale pod dokładnym nadzorem strażników, jasne? Jeżeli nie ma pytań, wszyscy grzecznie zjedzą teraz posiłek, Candy Pop i Laughing Jill udadzą się do swoich cel, a pozostała dwójka zaczeka w tej sali na eskortę - powiedział generał. Pytań nie było, toteż kilka minut później wszyscy zasiedli za stołem. Jane i Justice usiedli obok siebie, Jill naprzeciwko chłopaka, a Candy Pop naprzeciwko Jane. Co było dla nich wszystkich, oprócz Jill, zaskakujące, błazen stracił swój normalny dobry humor i chęć do droczenia się ze wszystkimi. Podczas gdy pozostali zaczęli jeść, on tylko z niechęcią przypatrywał się temu, co było na stole. Jane i Justice spojrzeli na siebie niepewnie. Oboje byli ciekawi, co takiego przydarzyło się Candy'emu, ale nie wiedzieli, czy pytanie go o to jest dobrym pomysłem ani które z nich powinno to zrobić. Zanim zdołali to jakoś ustalić, odezwał się sam Candy.

- Doskonale wiem, że chcecie mnie spytać, co mi się przytrafiło i gdzie wcześniej zniknąłem. Lepiej tego nie róbcie. A jeśli koniecznie chcecie się czegoś dowiedzieć, spytajcie Jill, bo to jej sprawka - powiedział. Ani razu nie podniósł przy tym znad stołu wzroku na którekolwiek z nich.

- To nie moja wina! - zawołała w tym czasie Jill. Candy popatrzył na nią. Jego tęczówki z różowych zrobiły się teraz różowo-czerwone.

- TO JAK NAJBARDZIEJ TWOJA WINA! - powiedział. Jego głos brzmiał w tamtej chwili... Okropnie. Jakby kilka osób starało się mówić naraz. Brzmiał właściwie jak opętany człowiek z jakiegoś horroru. Cała trójka popatrzyła na niego ze strachem, podczas gdy jego oczy nagle na chwilę zaszły mgłą, po czym błazen wydał z siebie najokropniejszy krzyk, jaki którekolwiek z nich zdołało sobie wyobrazić. 

Niczyja ofiara nigdy nie krzyczała tak przeraźliwie jak on w tamtej chwili. Candy Pop zerwał się przy tym gwałtownie ze swojego miejsca i najpierw odtańczył jakiś dziki taniec boleści, po czym padł na kolana na podłogę. Trwało to jakoś kilka sekund, aż wreszcie błazen wyprostował się i spojrzał prosto do jednej z kamer. Błazen zamierzał właśnie zacząć odgrażać się tym marnym ludziom, którzy sądzili, że zdołali go na zawsze uwięzić i sobie podporządkować, ale ostatecznie powstrzymał się przed tym. Choć to byli tylko słabi ludzie, obecnie mieli jednak nad nim jakąś niewielką władzę, o czym przed chwilą mógł się przekonać. Wiedział, że jeśli zacząłby się odgrażać, czekałaby go prawdziwa kara. To, czego doświadczył przed chwilą, było jedynie jej zapowiedzią. 

Zamilkł więc i jak gdyby nigdy nic pozbierał się z podłogi, po czym wrócił na swoje dawne miejsce, ignorując skierowane wprost na niego spojrzenia pozostałej trójki. Przyglądali mu się z zaciekawieniem, ale i przestrachem. W końcu taki widok, jaki on im przed chwilą zaprezentował, raczej nie należał do częstych. Choć każdego z nich interesowało, co się właśnie wydarzyło, ostatecznie żadne z nich nie odważyło się o to spytać błazna. Kolacja przebiegła dalej w całkowitej ciszy, po czym Candy Pop i Jill wrócili do swoich cel. Jane i Justice, zgodnie z umową, mieli teraz wykorzystać swoją nagrodę. Oboje bardzo się ekscytowali. Po raz pierwszy od dawna mieli okazję wyjść na zewnątrz, do tego każde z nich po cichu liczyło, że przekonają się może chociaż jakimś cudem, gdzie zostali zabrani. Odczekali kilka minut, w całkowitej ciszy. Oboje byli zbyt przejęci tym, co miało zaraz nastąpić. Niby nic, niby to tylko zwykły, krótki spacer. Zwykły człowiek tak by to postrzegał, ale dla nich to było błogosławieństwo. Woleli nie psuć tej chwili rozmową, każde z nich skupione było na własnych przeżyciach. Wreszcie ściana po lewej dosłownie rozsunęła się i do środka weszli żołnierze, uzbrojeni po zęby. Jeden, drugi, trzeci... Łącznie doliczyli się ich trzydziestu. Jak można się spodziewać, mimo że sala była ogromna, gdy zjawiło się ich tam tylu, zrobiło się nieco tłoczno. Normalnie przebywali tam tylko we czworo. Żołnierze utworzyli wokół nich okrąg, po czym jeden z nich wyszedł im naprzeciwko.

~*~

- Macie być zwarci i gotowi do działania! Oczy macie mieć nawet w tyłkach, jasne?! - zawołał Meyer. Spacerował przed szeregiem swoich żołnierzy, aż nagle zatrzymał się i przyjrzał uważnie po kolei każdemu z nich. Wreszcie jego wzrok spoczął na jednej z tych osób. Na osobie, którą bardzo dobrze znał, zarówno zawodowo, jak i osobiście. - Kapitanie Lencer, liczę na pana. W pańskie ręce powierzam los całej tej operacji - dodał z powagą.

- Tak jest, generale - odparł automatycznie mężczyzna. Meyer ponownie przeniósł wzrok z dowódcy tego nowo utworzonego oddziału na pozostałych mężczyzn.

- Nie wiem, czy wierzycie w jakąś istotę wyższą, bóstwo czy jak to tam sobie nazywacie. Ale wiem za to, że tutaj istnieje Bóg! Bogiem jestem ja! To co mówię, jest święte. To co rozkazuję, jeszcze bardziej. A niewysłowiona wprost, gorzka, boska kara czeka tych, którzy mi się sprzeciwią. Bo tutaj nie ma miejsce na dyskusje ani żadne debaty. Tutaj działamy, słuchając się dowódcy, bo jeśli nie będziemy tak działać, to znajdziemy się na dobrej drodze do unicestwienia nas wszystkich, a w ostatecznym rozrachunku może i całego kraju! Albo ludzkości! To tak tylko aby przypomnieć wam, jakie panują tutaj zasady. Ale dziś przekazuję moją boską rolę kapitanowi Lencerowi! Macie się jego słuchać, jakby był mną! I nie chcę słyszeć żadnych sprzeciwów! Jeśli ktokolwiek ma jakiś problem lub obiekcje, niech natychmiast zrezygnuje z misji. Jacyś chętni? - spytał generał. Nie uzyskawszy żadnej odpowiedzi twierdzącej, kontynuował. - Dobrze więc. Zostaliście wyposażeni w broń, mikrofony, kamery, nie poskąpiliśmy wam odpowiedniego sprzętu. W razie problemów, reszta ludzi wkroczy do akcji. Ale to wy macie przypilnować, aby ŻADNYCH problemów nie było, jasne? - dodał.

- Tak jest! - odpowiedzieli mu chórem pozostali żołnierze. Meyer pozwolił sobie na niewielki uśmiech, widząc z jaką powagą i oddaniem jego ludzie traktują powierzone im zadanie.

- Doskonale. I pamiętajcie, nie mam najmniejszej ochoty tłumaczyć się tym rządowym dupkom z żadnych zgonów na mojej warcie, więc bądźcie tak mili i zadbajcie o siebie, dzieciaki! - powiedział. Na sam koniec jeszcze pożegnał swoich ludzi, a gdy opuścili pomieszczenie, sam z niego wyszedł i skierował się do sali obserwacyjnej. Wprost palił się do działania i gdyby mógł, oczywiście poszedłby osobiście dopilnować, aby ta misja zakończyła się pomyślnie. Wiedział jednak, że dobry generał nigdy nie walczy na pierwszej linii. Zamiast tego zakopuje się w jakimś schronie jak najdalej od miejsca właściwych walk i wymyśla idealną strategię, która prowadzi jego ludzi prosto do zwycięstwa. I on zamierzał teraz obserwować przebieg całej misji, aby w razie konieczności móc wdrożyć w życie odpowiedni plan zapasowy, choć modlił się, aby nie musiał tego robić. Nieważne bowiem jak twardy starał się być, w środku nadal był tylko człowiekiem. Człowiekiem, który przeżywał śmierć swoich ludzi. Było to dla niego poniekąd niepojęte. Jak mógł jednocześnie przejmować się losem swoich podwładnych i mieć za przodka takiego potwora, który bez mrugnięcia okiem pozbawiał niewinnych ludzi życia w tak okropny i wyrafinowany sposób? I jeszcze starał się tłumaczyć swoje działania...

~*~

- Jestem kapitan Lencer i od teraz nie możecie zrobić nic bez mojego pozwolenia. Nawet mrugnąć, jasne? - powiedział mężczyzna. Justice i Jane przyglądali mu się z lekkim zdziwieniem. Dziewczyna pierwsza doszła do siebie.

- J-jasne - odparła, jąkając się przy tym lekko.

- Przyjąłem do wiadomości, kapitanie - powiedział z pogardą chwilę później Justice. Lencer zmierzył ich oboje uważnym, nieprzyjemnym spojrzeniem. Następnie skinął głową do swoich ludzi, a wtedy oni zmienili ustawienie. Część z nich przeszła naprzód, część została z tyłu, kilkoro po bokach. Lencer ponownie kiwnął głową.

- Ruszajmy - powiedział, po czym spojrzał jeszcze na chwilę na dwójkę morderców, którymi miał się teraz zajmować. - A wam radzę nie próbować żadnych sztuczek. Inaczej skończycie podziurawieni bardziej niż szwajcarski ser, jasne? - dodał. Jane i Justice skinęli głowami. Nie mieli innego wyboru jak zgodzić się na to wszystko, jeśli chcieli dostać swoją nagrodę. Justice doliczył się przed nimi dziesięciu ludzi, po dwóch szło po bokach, co oznaczało, że szesnastu żołnierzy, w tym ten cały Lencer, szło z tyłu. Oczywiście nie zamierzał się odwracać, bo wiedział, że zostałoby to uznane za próbę buntu lub jakieś podejrzane zachowanie, a nie chciał przekonywać się, czy groźba Lencera była prawdziwa. Spodziewał się, że zaraz ruszą, ale tak się nie stało. Zamiast tego i on i Jane poczuli, jak ktoś podchodzi do nich od tyłu. Chwilę później oboje mieli już zasłonięte oczy. To ma mnie niby powstrzymać przed zapamiętaniem drogi do wyjścia? Śmiechu warte te wasze próby - pomyślał Justice, starał się jednak zachować na zewnątrz spokój. Potem wreszcie ruszyli. On i Jane byli oczywiście prowadzeni przez dwójkę żołnierzy. Oboje skupili się na zapamiętaniu drogi, jaką szli. Była ona bardzo długa, pełna licznych zakrętów, zmian kierunków, przejść itp. Nietrudno było domyślić się, że wszystko to zostało dokładnie zaplanowane, aby uniemożliwić im odtworzenie w pamięci drogi do wyjścia. W przypadku zwykłych morderców zapewne sposób ten by zadziałał. Tyle że ani Jane, ani Justice, nie byli zwykłymi mordercami. Wreszcie po otwarciu się kolejnych drzwi poczuli na twarzach podmuch świeżego powietrza. Wyszli na zewnątrz. Przeszli jakieś kilkanaście metrów, po czym cała kolumna żołnierzy zatrzymała się. Ci, którzy ich prowadzili, odwiązali im oczy. Gdy wreszcie mogli dostrzec świat zewnętrzny... Z oczu Jane popłynęły łzy.

- Boże, jak cudownie! - zawołała. Justice nie był w stanie wykrztusić z siebie słowa, podczas gdy ponownie podszedł do nich Lencer.

- Tylko pamiętajcie... - zaczął z powagą, uważnie im się przyglądając. - Absolutnie żadnych sztuczek, inaczej przestrzelę wam obu kolana - dodał. Justice spojrzał na niego z niechęcią, podczas gdy Jane nadal rozglądała się dookoła z zachwytem. W tym czasie ich tymczasowy dowódca kazał odsunąć się nieco swoim żołnierzom, część z nich odeszła na odległość jakichś kilkunastu kroków, ale nadal pozostała w pobliżu, na wypadek gdyby musieli szybko interweniować i zatrzymywać tych psycholi. Reszta ustawiła się w strategicznych miejscach, przy bramach, wejściach itp.

- Strasznie żałuję, że nie mogę dzielić tej chwili z Jessie albo Mary - stwierdziła cicho Jane. Justice popatrzył na nią zaskoczony, a ona na chwilę zastygła w bezruchu, gdy zdała sobie sprawę z tego, co powiedziała. Ich spojrzenia spotkały się, Justice patrzył na nią z powagą, a z wyrazu jego oczu Jane odczytała pytanie, które zaraz miało zapewne paść z jego ust. Ubiegła go jednak. - Daruj sobie! - powiedziała. Jej wyraz twarzy natychmiast zmienił się, wyglądała na lekko zirytowaną. - Uprzedzając twoje pytanie, nie, nie powiem ci, kim są te osoby - dodała. Justice przyjrzał jej się z nieskrywanym zainteresowaniem.

- Ach tak? Ja ci sporo o sobie opowiedziałem - stwierdził.

- Ale nie wszystko - odparła Jane.

- Masz rację, nie wszystko - potwierdził, nawet na chwilę nie odrywając od niej wzroku. - To może chociaż powiesz mi, dlaczego chciałabyś dzielić z nimi tą chwilę swojej wolności? - dodał. Dziewczyna popatrzyła na niego z jeszcze większą irytacją.

- Czy to nie oczywiste? To moi bliscy! - zawołała. Zaraz jednak pożałowała, że dała się ponieść emocjom i zdradziła temu chłopakowi tak wiele o sobie i o drogich jej osobach.

- Ach tak? A to interesujące... Pewnie za nimi tęsknisz, nie? - zapytał. Na takie pytanie Jane zupełnie nie była przygotowana i trochę wybiło ją ono z równowagi.

- A co to za głupie pytanie? To chyba oczywiste! - odparła. Zrobiła to dość głośno, przez pilnujący ich żołnierze poruszyli się nieco nerwowo, dało się także słyszeć szczęk broni. Zarówno Jane jak i Justice zauważyli to, byli wyczuleni na takie sytuacje.

- Pytam tylko tak z ciekawości... Wiesz, ja nigdy nie miałem bliskich, za którymi mógłbym tęsknić... Pewnie gdyby mnie tutaj zamknęli w czasach, gdy musiałem znosić jeszcze moją matkę, byłbym im wdzięczny. Stąd zaczęło mnie zastanawiać, jak to jest mieć gdzieś tam w świecie za tymi murami kogoś, za kim tęsknisz - wyjaśnił Justice. Jane przypatrywała mu się z rosnącym zdziwieniem, nadal jednak była zdenerwowana jego zachowaniem.

- Ojeju, biedny Justice, miał pojebaną matkę i nigdy nie nauczył się miłości... Wiesz, coś ci powiem, nie tylko ty jeden na tym świecie cierpisz, inni też wiele przeszli i jakoś nikt się nad nimi nie rozczula - odparła Jane.

- A czy ja chcę, aby ktoś się nade mną rozczulał? - spytał Justice. Dziewczyna nic nie odpowiedziała, w konsekwencji więc po prostu przez chwilę wpatrywali się w siebie w ciszy. - Dziwna jesteś - stwierdził nagle chłopak. Jane prychnęła.

- Kto to mówi? - spytała.

- Dlaczego raz jesteś prawie miła, a innym razem wredna i ostra jak nowo naostrzona brzytwa? - zapytał Justice, uważnie przyglądając się Jane. Odpowiedź na to pytanie była bardzo łatwa i ona doskonale ją znała, choć rzadko o tym myślała. Chodziło o jej przeszłość. Kiedyś była inna. Jaka? Najlepiej chyba byłoby można określić to słowami normalna. Była przeciętną dziewczyną, miłą dla sąsiadów, przyjaciół, rodziny, która chciała skończyć szkołę, znaleźć miłość swojego życia, spełniać się zawodowo i założyć rodzinę. A co zamiast tego dostała?

- Po prostu zmieniłam się. Dawno temu, w odległych czasach, byłam inna. Byłam miła, pomocna, szczera, łatwo dogadywałam się z ludźmi. A tak przynajmniej mi się wydaje. Słabo pamiętam czasy sprzed Jeffa - odparła.

- Sprzed Jeffa? - zdziwił się Justice. Ona skinęła lekko głową.

- Tak określam szczęśliwy okres mojego życia, gdy jeszcze cała moja rodzina żyła. A teraz mam tylko Jessie i Mary. Mało tego, zrobili ze mnie rządowego zabójcę, kazali zabijać... Co z tego, że tylko przestępców, ja tego nie chciałam. Nie potrafiłam? Nie mogłam tego znieść? Nie wiem, ale coś mi się ostro poprzestawiało pod czaszką, zbzikowałam i stałam się zagrożeniem, które trzeba było oddzielić od bliskich i społeczeństwa. Teraz jestem inna, i po prostu czasem chyba mam jakieś przebłyski z dawnego życia i bywam miła, ale rzadko - powiedziała. Wszystko mu wyjaśniła, choć sama nie wiedziała, po co właściwie to robi. Jednak ku swojemu zaskoczeniu, gdy to zrobiła, poczuła się lepiej. Przede wszystkim spokojnie.

- Coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że jesteś naprawdę interesującą osobą, droga Jane the Killer - stwierdził Justice.

- Dzięki. Chyba. Zakładając, że to miał być komplement - odparła. Widząc zaś, że chłopak nic więcej nie mówi, tylko przygląda się jej uważnie, kontynuowała. - A teraz wybacz. Zostało nam jeszcze kilka ostatnich minut, chcę się podelektować ciszą, spokojem i możliwością powspominania normalnego życia - dodała.

- Proszę bardzo, nie zamierzam ci przeszkadzać - odparł Justice. Jane obrzuciła go ostatnim uważnym spojrzeniem. Co prawda brzmiał szczerze, miło, ale doświadczenie nauczyło ją ostrożności w każdej chwili, nawet gdy spokoju pilnują uzbrojeni po zęby żołnierze. Gdy tylko się upewniła, że Justice nie zamierza rzucić się na nią i jej udusić albo zrobić czegoś równie okropnego, oddaliła się nieco. 

Oczywiście nie mogła odejść za daleko, w końcu była pilnowana, ale to, co dostała, wystarczyło jej za namiastkę wolności... Na razie. Nie zamierzała przecież pozostać na zawsze ich więźniem. Czuła się trochę jak niebezpieczny tygrys, z obawy przed którym ludzie postanowili zamknąć go w klatce. Ale tygrys już niedługo pokaże wam, że ma swoje ostre pazury i równie dobrze może ich użyć jako wytrychu. Wydostanie się z tej waszej marnej klatki i wszystkich was pożre - pomyślała. Następnie jej myśli powędrowały w stronę Jessie i Mary. 

Skupiła się głównie na młodszej z nich. Przypomniał jej się ostatni dzień, w którym się widziały. Noah, pierwszy chłopak Jessie, jej wielka miłość, zmarł na białaczkę. Jej siostra bardzo to przeżywała i Jane starała się jak mogła być dla niej wsparciem. Tego dnia miał się odbyć jego pogrzeb. Jessie została w domu, pilnowała jego młodszej, sześcioletniej siostry, Niny. Doskonale znała się z małą i obiecała rodzicom jej chłopaka, że zaopiekuje się dziewczynką na czas, gdy oni będą organizowali uroczystość. 

Jane poszła do kwiaciarni, aby odebrać zamówioną wcześniej wiązankę pogrzebową. Przed wyjściem pocieszała jeszcze Jessie, starała się dodać jej sił, podnieść ją na duchu. Dziewczyna była załamana, choć nie okazywała tego w obecności małej Niny, nie chciała bardziej zasmucać dziewczynki. Jane postanowiła, że musi wymyślić jakiś sposób, aby po pogrzebie odciągnąć uwagę siostry od wszystkich tych okropieństw i smutków. 

Właśnie wtedy, właśnie w tej ważnej chwili, gdy jej młodsza siostra potrzebowała wsparcia, Jane wyszła z domu po tą wiązankę kwiatów... i nigdy już nie wróciła. Została schwytana, aresztowana, porwana... Jak kto woli. Co prawda spodziewała się kłopotów przez to, że ostatnio zaczęła zabijać więcej przestępców i zakończyła też przedwcześnie żywot kilku cywili, ale nie spodziewała się aż takich konsekwencji. Od tego czasu została przez rząd uznana za zagrożenie. Jednak była jak dotąd jedyną osobą, która przeżyła ich dziwne eksperymenty i w której pokładali duże nadzieje. Jane wiedziała, że najchętniej wykorzystywaliby ją dalej do chwytania przestępców, dlatego właśnie zamiast ją zabić, rząd zdecydował się ją przetrzymywać, eksperymentować na niej dalej, a obecnie dali ją do tego wariatkowa, aby przeszła ten ich dziwny "proces resocjalizacji". Na myśl o tym wszystkim dziewczyna poczuła łzy zbierające się w kącikach jej oczu. Nie mogła jednak pozwolić sobie na okazanie słabości w takim miejscu, wśród tylu osób, przy których stale trzeba się mieć na baczności. Zastanawiała się, jak teraz wygląda życie Jessie i Mary? Do jakiej szkoły poszła jej młodsza siostra? Jak zniosła zniknięcie Jane? Jak poradziła sobie ze stratą Noah? Może ma już nowego chłopaka? Może pracuje w tym samym miejscu, w którym kiedyś pracowała Jane, zanim została wybrana przez rząd... A może po tym wszystkim młoda kompletnie się załamała i teraz leczy się w psychiatryku... A mnie przy niej nie ma! Przy niej i przy Mary! Nie daruję wam tego! Gdy już tygrys wydostanie się z klatki, rozszarpie wam wszystkim tchawice! - pomyślała wściekła, zaciskając przy tym dłonie w pięści.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro