11. Misja zakończona sukcesem
Jane miała wrażenie, jakby wszystko działo się w zwolnionym tempie, ale jednocześnie strasznie szybko. Podobnie zresztą jak Jason. I choć dziewczyna biegła najszybciej jak mogła, Candy w tym czasie zdążył się pojawić między nią, a zabawkarzem, i zniszczyć to coś, co miał ze sobą. Chwilę później dało się słyszeć nieludzki wprost krzyk. Candy odwrócił się nieśpiesznie w stronę Jasona, obrzucając go obojętnym spojrzeniem.
- Co, boli, gdy ktoś niszczy ci serce? Pewnie niefajne uczucie? - spytał. Zabawkarz upuścił trzymaną przez siebie zabawkową myszkę, po czym zatoczył się do tyłu, kładąc sobie przy tym dłoń na piersi. Wpadł na ścianę, a jego wzrok powędrował na chwilę na podłogę, zupełnie, jakby go chwilowo zamroczyło. Zaczął łapać z trudem oddech, jakby się dusił albo topił. Jane w tym czasie podbiegła do Justice'a i czym prędzej odrzuciła jak najdalej zabawkową myszkę, która po chwili wybuchła. Na szczęście tym razem uszkodziła tylko kilka z zabawek Jasona, na które spadła. Jeśli zaś chodzi o pozostałe zabawki, które atakowały resztę, to wszystkie naraz padły, przestały się ruszać, jakby ktoś odłączył im zasilanie. Jill i żołnierze, który z nimi walczyli, patrzyli na to przez chwilę, zastanawiając się, co właśnie zaszło, po czym niemal wszyscy skupili się na Jasonie. Zabawkarz zaś, nadal z trudem oddychając, spojrzał na Candy'ego. Rzadko kiedy można było w czyimś spojrzeniu dostrzec tyle nienawiści.
- Jak... ty to...
- Jak znalazłem pozytywkę? Czy może raczej powinienem był to nazwać twoim sercem? - spytał błazen. Ani Jane ani Justice nie przerywali mu. Wyglądało na to, że błaznowi udało się w jakiś sposób dotkliwie zranić zabawkarza, więc postanowili obserwować na razie rozwój sytuacji, aby niczego nie zepsuć. - O, to akurat było w gruncie rzeczy bardzo proste. Jesteś demonem, ale nie prawdziwym. Kiedyś byłeś zwykłym człowiekiem. Prawdziwe demony, które rodzą się jako demony albo stają się nimi, przeobrażając się w nie z aniołów, są o wiele trudniejszymi przeciwnikami, bo nie mają rdzenia, czyli, innymi słowy, swojego serca. Demony takie jak ty, powstałe z ludzi, mają swój rdzeń, czyli coś, co łączy je z tym, kim były wcześniej. Rdzeń jest ostatnią cząstką waszego człowieczeństwa, waszym sercem. Dzięki niemu demoniczna energia, która w was tkwi, nie pochłania was całkowicie. Gdyby nie ten rdzeń, demoniczna energia pochłonęłaby was, a że powstałe z ludzi demony nie są w stanie znieść takiej jej ilości, to je zabija. Wniosek jest więc prosty. Wystarczyło zniszczyć twój rdzeń, aby zniszczyć ciebie - powiedział Candy.
- Ale jak go...
- Znalazłem? Bardzo prosto. Ostatecznie ja jestem prawdziwym demonem i choć zmysły mam obecnie nieco przyćmione, byłem w stanie wyczuć przedmiot, który z tak wielką siłą emanuje jednocześnie demoniczną i ludzką energią. Ale fajnie było się trochę pozgrywać dla zabawy - odparł błazen. Gdy tylko skończył mówić, Jason odbił się od ściany i rzucił na niego z pazurami, Candy jednak z łatwością zrobił unik, przesuwając się w bok. Jason nie zdołał utrzymać równowagi i padł na podłogę. Natychmiast spróbował wstać, ale udało mu się tylko podeprzeć rękami. Ból, który czuł w miejscu, w którym powinno być serce, był nie do zniesienia. - Daruj sobie, i tak nie zdołasz mnie pokonać, tak jak nie zdołasz już zatrzymać tego procesu. Zgnijesz i rozpadniesz się - stwierdził błazen. Jakby na potwierdzenie jego słów, czarne blizny na dłoniach i twarzy Jasona zaczęły się wydłużać i powiększać. Wyglądały jak pęknięcia na twarzy porcelanowej lalki. Jason zdołał jakoś podnieść głowę i spojrzeć na błazna.
- Zabiję... cię... za to - powiedział z przerwami. I niestety nie tak głośno, jak by chciał. Candy uśmiechnął się radośnie.
- Ha! Powodzenia! - zawołał, po czym zamachnął się i... kopnął Jasona w pierś, tak, że ten z powrotem trafił na ścianę. - Nawet tego nie byłeś w stanie już uniknąć, a co dopiero mnie zabić - powiedział Candy, podchodząc do Jasona. Następnie kucnął obok niego, aby zrównać się z nim wzrokiem.
~*~
- Nie powinniśmy... Jakoś interweniować? - spytał cicho jeden z żołnierzy. Connor przyjrzał się uważnie temu, co właśnie rozgrywało się na ich oczach.
- Nie, myślę, że na razie nie powinniśmy interweniować. Wygląda na to, że błazen znalazł jakiś sposób na pokonanie tego potwora - stwierdził dowódca, po czym na chwilę zapanowała cisza. Wszyscy przyglądali się temu, co działo się między Candy'm a Jasonem. - Wkroczymy, jeśli zacznie się dziać coś złego. Na razie wszystko, co się dzieje, jest zgodne z naszym planem - dodał mężczyzna. Następnie jeszcze raz powtórzył wyraźnie wszystkim żołnierzom swoje polecenie, aby nie interweniowali bez jego rozkazu. Głos Connora rozbrzmiał w słuchawkach wszystkich mężczyzn.
~*~
Wszyscy obecni patrzyli z niedowierzaniem na to, co się działo. Ciało Jasona zaczęło coraz bardziej czernieć, wyglądało, jakby gniło. A potem zaczęły się na nim pojawiać rysy, jakby zaczynało pękać.
- Hm, ciekawe zjawisko - stwierdził Candy Pop, przyglądając się temu wszystkiemu. Jason wyciągnął dłoń z pazurami w jego stronę.
- Zabiję...
- Zabijesz mnie? Daruj sobie, już to słyszałem, a oboje wiemy, że tak się nie stanie. Nawet gdybyś nie był właśnie umierający, i tak byś nie dał rady mnie zabić - powiedział błazen. Następnie wstał, i kiedy Jason resztką sił spróbował się podnieść, Candy Pop jednym kopniakiem posłał go z powrotem na ziemię.
Zabawkarz wylądował na plecach, a już po chwili ponownie pojawił się nad nim demoniczny błazen. Candy uśmiechnął się. - Arridvederci*. Choć mam nadzieję, że nie nastąpi to już nigdy, nie chcę tracić czasu na takie nic nieznaczące, demoniczne płotki jak ty - powiedział błazen. Następnie ponownie kopnął Jasona, tym razem w klatkę piersiową. Oczy zabawkarza rozszerzyły się, a on sam otworzył szeroko usta i wziął gwałtowny wdech. Zaczął to powtarzać, przywodził na myśl rybę wyciągniętą z wody, której zaczyna brakować tlenu. Candy Pop odsunął się od niego i wtedy oczom wszystkim ukazało się to, co błazen zrobił zabawkarzowi. W klatce piersiowej Jasona widniała po prostu dziura. Wyglądało to tak, jakby całe ciało zabawkarza było zrobione z porcelany. Dziura wyglądała jak wielkie rozbicie, które zaczęło się powiększać. Brzegi rany zaczęły się kruszyć i zapadać do środka. Jason drżącą ręką dotknął brzegów rany. Nie dowierzał, że to się naprawdę dzieje. Że ktoś zdołał znaleźć i zniszczyć jego pozytywkę. I co? Tak miał skończyć? Samotny, pokonany przez ludzi, bez choćby jednego, prawdziwego przyjaciela u swego boku?
Lalki, które stworzył, ludzie, których naprawił... Mimo całego czasu, który im poświęcił, mimo pracy, którą włożył w ich naprawienie, nie będą za nim tęsknili, nie będą go pamiętali, wspominali. Jego śmierć nie obejdzie nikogo, a wielu wręcz ucieszy. Czy tak właśnie miał skończyć? Pokonany przez jakiegoś stwora, którego najwidoczniej wszystko to bawiło? Który najprawdopodobniej wiedział co nieco o Jasonie, ale ani trochę nie rozumiał go i jego idei? Czy właśnie przez takiego zepsutego potwora, któremu przydałaby się naprawa, on sam, wielki twórca zabawek, naprawiający ludzi, miał zostać pokonany? Nie. Jego niedoczekanie. Nie dam się tak łatwo zabić. A jeśli już, to tego stwora zabiorę ze sobą na tamten świata. Nie jestem w końcu byle jakim pierwszym lepszym śmiertelnikiem, jestem Jason the Toy Maker! Poświęciłem życie i całe wieki, aby naprawiać ludzi i aby wreszcie znaleźć idealnego, prawdziwego przyjaciela. Nie pozwolę, aby ktoś taki jak on pozbawił mnie możliwości zrealizowania swoich celów. Zabiję go. Jestem w stanie to jeszcze zrobić - pomyślał Jason.
Ignorując ból, jaki sprawiało mu powolne rozpadanie się, zabawkarz odepchnął się od podłogi i usiadł, a potem powoli zaczął się podnosić, skupiając przy tym wzrok na swoim przeciwniku. Candy Pop z rozbawieniem obserwował działania Jasona. Był pewien wygranej i tego, że demoniczny zabawkarz nie jest już w stanie nic mu zrobić. Nigdy nie był w stanie mu zagrozić w jakikolwiek sposób. Pozostali wciąż z zapartym tchem obserwowali wszystko to, co działo się na ich oczach. Jason wreszcie stanął na nogach. Zachwiał się lekko, ale szybko odzyskał równowagę. Choć ból był nie do zniesienia, starał się ignorować go, aby zachować trzeźwy umysł. Przez chwilę on i Candy tylko na siebie spoglądali, aż nagle zabawkarz rzucił się na błazna z zabójczą szybkością. Wszyscy byli zaskoczeni tym, że mimo tylu obrażeń, Jason zdołał się tak szybko i sprawnie poruszać. Jane, korzystając z tego całego zamieszania, które miało miejsce, gdy już ocknęła się z początkowego zaskoczenia, przedostała się do Justice'a.
- Wszystko w porządku? - spytała, skupiając na chwilę większość swojej uwagi na chłopaku. Justice obrzucił ją zirytowanym spojrzeniem.
- Wbił mi cholerne pazury w cholerne ramię! Nic nie jest w porządku! - zawołał chłopak.
- Zaraz się tym zajmę - odparła Jane.
- Co tam się w ogóle dzieje? - spytał Justice, nie zwracając uwagi na jej wcześniejsze słowa.
- Tak samo jak ty nie mam pojęcia - powiedziała Jane. - Pokaż mi lepiej swoją ranę - dodała.
- Nie ma mowy! Krwawię! - odparł chłopak.
- Właśnie dlatego chcę ją zobaczyć! Ocenię krwawienie, stopień utraty krwi, wtedy zadecyduję, co najlepiej z nią zrobić - wyjaśniła Jane.
- Jesteś lekarką czy co, że tak gadasz? - zapytał zitytowany Justice.
-Jestem, a raczej byłam... Chociaż w sumie teraz znów jestem, rządową morderczynią. W dodatku eksperymentem. Wiem co i jak sporo w kwestii medycyny - odparła Jane.
- Eksperymentem? - spytał nieco zdziwiony jej słowami Justice. Dziewczyna westchnęła.
- Potem ci to wyjaśnię. Może. A teraz pokaż mi ranę, no już. Bądź grzeczny i nie sprawiaj problemów, to może nawet dostaniesz naklejkę "dzielny pacjent" i lizaka w nagrodę - powiedziała Jane.
- Ok, ok, daruj sobie ten sarkazm - odparł chłopak. Zabrał dłoń, którą uciskał krwawiącą ranę, i w tej samej chwili obok niego i Jane pojawiła się chmura czarnego dymu, z którego wyłoniła się oczywiście Jill. Justice aż się wzdrygnął.
- Czy wy musicie się tak z dupy teleportować? - spytał, nie kryjąc swojej złości.
- Masz na myśli mnie i Candy'ego? - spytała Jill.
- Nie, ciebie i Kurogiriego - odparł chłopak.
- Kto to Kurogiri? - spytała zdziwiona Jill. Justice westchnął.
- To był sarkazm - wyjaśnił.
- Tyle to załapałam, ale kim albo czym jest Kurigiri? - ponowiła pytanie Jill.
- To taka postać z anime - wyjaśnił chłopak.
- Anime? Co to? - spytała Jill.
- Takie, można powiedzieć, bajki. Dla dzieci i dla dorosłych - odparł Justice. Następnie zwrócił się w stronę Jane. - Masz, przyjrzyj się, skoro tak bardzo tego chciałaś - powiedział, po czym ostrożnie wyciągnął w jej stronę rękę.
- A ty oglądałeś je jako dziecko czy jako dorosły? - spytała Jill, przyglądając się przy okazji temu, co robią Justice i Jane. Dziewczyna przysunęła się do chłopaka.
- A jakie to ma znaczenie? - spytał Justice.
- Ciekawi mnie to - odparła Jill.
- Naprawdę teraz chcesz o tym rozmawiać? - spytał chłopak, podczas gdy Jane zaczęła przyglądać się jego ręce. - Au, to boli! - wrzasnął, cofając rękę, gdy tylko Jane jej dotknęła. Dziewczyna przewróciła oczami.
- No domyślam się, że nie łaskocze, ale weź się w garść. Jakoś muszę to obejrzeć - powiedziała. Justice westchnął i ponownie wyciągnął powoli w jej stronę rękę.
- Mam flashbecki ze Shreka - powiedział przy tym.
- Co to "Shrek"? - spytała zainteresowana Jill.
- Nie zaczynaj znowu! - zawołał zirytowany chłopak.
- Może skoro ci się tak nudzi to pomożesz pozostałym? - zasugerowała Jane. W tym czasie przyjrzała się ranie Justice'a. Trzy pionowe ślady po pazurach nie były niestety powierzchowne, sięgały dość głęboko, ale na szczęście nie stanowiły też aż tak wielkiego zagrożenia. - Pozbędę się rękawa twojej bluzki, ten strzęp szmaty tylko przeszkadza - dodała Jane. Jill i Justice odezwali się niemal w tym samym czasie.
- Jak chcesz to zrobić bez nożyczek albo chociażby noża? Nawet nie wiemy, gdzie go znaleźć - stwierdził chłopak. Jane skupiła się najpierw na chłopaku. Spojrzała na niego i uśmiechnęła się lekko.
- Rozerwę go - odparła.
- Dasz radę zerwać cały? - spytał. Justice wiedział, że rozerwanie, zniszczenie czy podziurawienie ubrania nie jest w gruncie rzeczy aż tak trudne, ale oderwanie całego rękawa to już lekki wyczyn. W odpowiedzi Jane bez problemu jednym pociągnięciem oderwała rękaw jego bluzki, jakby rozdzierała zwykłą kartkę papieru. - Wow - stwierdził chłopak. Następnie Jane zrobiła to samo ze swoim rękawem. - Zamierzasz zrobić mi opatrunek? - spytał Justice, widząc poczynania Jane. Dziewczyna skinęła głową i przystąpiła do opatrywania rany. Zrobiła to najlepiej, jak mogła w obecnych warunkach. Obwiązała ranę rękawem swojej bluzki, który nie był tak bardzo podziurawiony i przesiąknięty krwią, jak rękaw bluzki Justice'a, więc zdecydowanie bardziej nadawał się do zrobienie z niego tymczasowego opatrunku. Podczas tego wszystkiego Jill w ciszy, ale z zainteresowaniem, przyglądała się ich poczynaniom, zwłaszcza temu, co robiła Jane.
- Poza tym jesteś jeszcze gdzieś ranny? - spytała Jane. Justice pokręcił przecząco głową.
- Nie licząc kilku dość mocno poobijanych kości to nic mi nie jest. Ale to chyba nie zagraża mojemu życiu - stwierdził chłopak, uśmiechając się lekko. Jane poczuła ulgę widząc, że Justice zachowuje się tak swobodnie. To mogło oznaczać, że rzeczywiście nic mu nie jest. To było dziwne, i choć sama nie chciała tego przed sobą przyznawać, chyba w jakiś sposób, w pewnym stopniu, zaczynało jej zależeć na chłopaku. Ostatecznie był najnormalniejszy z postaci, z którymi przyszło jej przebywać, a jego pomoc mogłaby jej się przydać podczas ucieczki stąd, prawda? Choć każde z ich czwórki zapewne najchętniej wbiłoby pozostałym nóż prosto w serce i odeszło w swoją stronę, musieli w mniejszym lub większym stopniu interesować się sobą, dbać o siebie nawzajem, darzyć się choć minimalnym zaufaniem. W końcu musieli przynajmniej stwarzać pozory. W tym wszystkim jednak Jane musiała wybrać, komu naprawdę może zaufać. Justice jak na razie wciąż wydawał się najlepszym kandydatem na współpracownika. - A tobie nic nie jest? Ten stwór nic ci nie zrobił, zanim się pojawiliśmy? - spytał po chwili Justice, uważnie przyglądając się dziewczynie. Jane odwzajemniła uśmiech.
- Nie, spokojnie, w tej kwestii nie musisz się o nic martwić. Po pierwsze, nie odniosłam żadnych poważniejszych ran. Po drugie, jeśli nawet tak by się stało, to i tak mam zwiększoną żywotność niż inni ludzie i przyspieszoną regenerację. Nie tak łatwo byłoby mu mnie wykończyć - odparła Jane.
- Wow, nieźle. Serio tak jest? Jak to w ogóle możliwe? Co masz na myśli? - spytał Justice. Słowa Jane naprawdę go zainteresowały. Brzmiały, jakby dziewczyna bardzo różniła się od przeciętnego człowieka... Czyżby była taka jak tamta dwójka? Miała jakieś swoje specjalnie moce, umiejętności? Dopiero kiedy Justice zadał to pytanie, Jane zorientowała się, że zbyt dużo powiedziała. Nie chciała na razie zbyt wiele komukolwiek o sobie zdradzać, a już w ogóle nie miała ochoty mówić o tym, dlaczego jest, jaka jest. Natychmiast spochmurniała.
- Wolałabym o tym teraz nie mówić - odparła.
- Dlaczego? - spytała Jill, która do tej pory przysłuchiwała się jedynie rozmowie między tą dwójką. Prawie zdążyli o niej zapomnieć.
- Po prostu nie chcę i już! - zawołała Jane.
- Masz moce? Moc regeneracji, jak ja? Właściwie to widziałam, jak kilka razy podczas tych naszych treningów porządnie oberwałaś, a już na przykład następnego dnia nic ci nie było. Ale aż do teraz nie byłam pewna. No ale jednak wychodzi na to, że faktycznie coś w tym było! - zawołała Jill.
- W sumie, jak tak teraz o tym myślę, to Jill ma rację. Faktycznie nieraz mocno oberwałaś, ale potem strasznie szybko wracałaś do siebie. Ale w sumie nie zastanawiałem się nad tym, że to coś niezwykłego, a już tym bardziej nie myślałem, dlaczego tak się dzieje - stwierdził Justice.
- Możemy zostawić tą rozmowę na kiedy indziej? Na jakiś dzień, w którym nie będziemy walczyć z morderczym potworem, a ty nie będziesz wykrwawiał się na śmierć? - spytała Jane. Justice przewrócił oczami.
- Nie wykrwawiam się na śmierć - odparł.
- To oceni lekarz, nie ty - stwierdziła Jane.
- Jest na sali lekarz? - zapytał chłopak, udając zaskoczonego. Jane zmrużyła lekko oczy, słysząc jego złośliwą uwagę.
- Nie, ale zakładam, że jak już stąd wyjdziemy, to zapewnią nam przynajmniej podstawową opiekę medyczna - odparła Jane.
- Pewnie załatwią nam wizytę u swojej oddziałowej pielęgniarki - stwierdził chłopak, uśmiechając się lekko.
- Ciebie z jakiegoś powodu i tak nie muszą leczyć - stwierdziła Jill. Jane zignorowała jej słowa, zamiast tego wolała zająć sie Justice'm. Candy wciąż zajmował się Jasonem i wyglądało na to, że dobrze mu idzie, Jane więc pozwoliła sobie skupić się na razie tylko na chłopaku. Jill i tak nie była nawet ranna, a jeśli była, to już dawno jej rany się zregenerowały. Jeśli zaś chodzi o pozostałych... Jane pozwoliła sobie na pewną formę mini buntu. Wolała zająć się Justice'm, a gdyby później ktoś miał do niej o to pretensje, zamierzała tłumaczyć to tak, że nie mogła nikomu pomóc, bo była zajęta ratowaniem przyjaciela z drużyny. Niech się wypchają - pomyślała Jane.
Chwilę później do ich uszu dotarł nieludzki wrzask. Krzyk pełen strachu i bólu. Gdy Jane go usłyszała, pomyślała, że właśnie tak brzmią jęki piekielnych potępieńców. Jill zaś... Nie przypominała sobie, aby krzyczała tak którakolwiek z jej ofiar, a dość umiejętnie i z oddaniem je torturowała. Nikt z nich nigdy nie słyszał krzyku tak bardzo pełnego przerażenia. Niemal wszyscy jednocześnie spojrzeli w tą samą stronę, z której dochodził wrzask. Powtórzył się, a oni wszyscy poczuli się, jakby ten krzyk wżerał się w ich uszy, jakby coś eksplodowało im pod czaszką. Ten dźwięk był... najgorszym, co można było sobie wyobrazić i usłyszeć. Jakby ktoś puścił przez megafon odgłos rysowania pazurami po szkle. Na sam dźwięk tego krzyku głowa zaczynała od razu boleć i robiło się aż niedobrze, aż robiło się słabo. Zmusili się, żeby spojrzeć tam, skąd dochodził ten dźwięk.
~*~
- Nie musicie mi dziękować! - zawołał Candy, odwracając się w stronę Jill, Jane, Justice'a i żołnierzy. Wszyscy patrzyli na niego w niemym niedowierzaniu. Błazen miał szeroką, długą, wciąż krwawiącą ranę, która zaczynała się przy jednej skroni, ciągnęła się przez całą twarz i kończyła się na szyi. Poza tym błazen nie miał żadnych widocznych ran. Zapewne ta rana bolała go niemiłosiernie, ale mimo to Candy uśmiechał się szeroko, niczym dziecko, które właśnie dostało od mamy ulubionego lizaka.
- Czy ty widzisz to samo, co ja widzę? - spytał cicho Justice, nachylając się w stronę Jane. Dziewczyna skinęła głową.
- Wydaje mi się, że tak - odparła równie cicho. Wszyscy patrzyli na zmianę na niepokojąco radosnego Candy'ego oraz na szczątki leżące za nim. Coś, co wcześniej było morderczym zabawkarzem, zdawało się powoli gnić i rozpadać. Rany na jego ciele jeszcze bardziej się powiększyły, wszędzie znajdowały się głębokie, czarne bruzdy. Miejscami rany były już tak głębokie, że sięgały do kości. Ciało zabawkarza gniło i rozpadało się w czarny pył, czemu towarzyszył przeokropny smród, o czym niedługo wszyscy się przekonali. Poczuli smród, który przywodził na myśl co najmniej tonę gnijącego od tygodnia mięsa.
- Zaraz się porzygam - powiedział Justice. Jak na życzenie jeden z żołnierzy po drugiej stronie schylił się i zwymiotował, a drugi zemdlał. Jill spojrzała na nich obojętnie.
- Phf, amatorzy! - zawołała, kręcąc głową. Potem znów spojrzała na Candy'ego. W tamtej chwili podjęła decyzję. Potrzebuję go, żeby się stąd wyrwać i zemścić się na tym chuju. On może mi się przydać - pomyślała, patrząc na błazna. Justice i Jane zaś wciąż patrzyli na żołnierzy.
- Dobra, cofam to, nie jestem chyba jednak taką ciotą jak oni - powiedział chłopak. Jane spojrzała na niego i mimowolnie uśmiechnęła się.
- Zdecydowanie twardszy z ciebie zawodnik - powiedział. Justice spojrzał na nią z wdzięcznością i odwzajemnił uśmiech.
- Dzięki - powiedział cicho. - Za wszystko - dodał po chwili. Jane uniosła lekko brwi. Nie za bardzo wiedziała, o co chodzi Justice'owi. - No wiesz, za to, że pamiętałaś o mnie, i nawet się o mnie martwiłaś. To całkiem miłe uczucie. I całkiem nowe, przynajmniej dla mnie. Wcześniej nikt nigdy o mnie nie myślał, a już na pewno nikt się o mnie nie martwił - wyjaśnił. Jane przewróciła oczami, chcąc w ten sposób ukryć swoje zakłopotanie.
- Daj spokój, to nic wielkiego - powiedziała. Justice pokręcił głową.
- Dla mnie to dużo. Opatrzyłaś mnie - stwierdził chłopak.
- Mówisz tak, jakby dzięki mnie co najmniej odrosła ci ręka - stwierdziła dziewczyna. Justice uśmiechnął się.
- Nie bądź taka skromna - odparł. Jane nic więcej nie powiedziała, tylko przeniosła wzrok z powrotem na Candy'ego. Uznała, że pora zakończyć tę wymianę zdań, skupiła się więc znów na błaźnie i na tym, co się właśnie wydarzyło. A zdecydowanie było o czym myśleć. Wyglądało na to, że Candy Pop sam, bez niczyjej pomocy, pokonał właśnie morderczego zabawkarza. Ich pierwsza misja została wypełniona.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro