Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Wśród chłodu

Mówiono, że Karatia jest częścią Wiridii, jednak Alke nie widziała podobieństwa. Nie żeby kiedykolwiek widziała Wiridię na własne oczy. Jej rodzina nie miała powodu, by opuszczać brzegi wyspy, a ona sama... Cóż, obawy przezwyciężały ciekawość. Wszystkie wiadomości na temat świata poza Karatią jakie posiadała Alke, pochodziły z opowieści kupców i podróżników, którzy często odwiedzali dom.

Dziewczyna nie miała pojęcia, dlaczego ktokolwiek się u nich pojawiał. Olbrzymi, piękny dom na skraju lasu był oddalony dziesięć kilometrów od najbliższej wioski. Wiodła do niego długa, prosta droga prowadząca przez puszczę. Zarastały ją rozmaite trawy i chwasty, a po deszczu niekiedy zamieniała się w błotniste bajoro. Alke nie znosiła drogi i nie rozumiała, dlaczego niektórzy zadawali sobie trud jej przebycia.

Goście byli wręcz nieprawdopodobnie różni. Pewnego razu dom odwiedziła kobieta o fioletowych włosach, ponoć uczennica czarownicy. Innego dnia pojawił się podróżnik z krainy oddalonej o wiele tysięcy kilometrów od Zatoki Hikari. Miał rude wąsy i to tak bujne, że mógł podkręcać je na końcach. Wtedy Alke po raz pierwszy zobaczyła mężczyznę z wąsami – w Wiridii nikt ich nie nosił. Podobnie zresztą w Nordei. Jedynie Rasanie nosili długie, poczochrane brody, które pomagały im przetrwać tamtejsze mrozy.

Nim Alke skończyła dziesięć lat, widziała już wszystkich. Rasan, Nordean, podróżników spoza Zatoki, czarownice z Karatanu, wróżbitów z Gór Fen, błaznów z wiridiańskich miast, biednych rybaków, bogatych kupców, zbłąkanych włóczykijów, kobiety z Archipelagu Pereł, uważane za najpiękniejsze na świecie. I gdy wydawało jej się, że nic już nie może jej zaskoczyć, nadchodził kolejny gość, zupełnie różny od swoich poprzedników.

Chociaż wszyscy się różnili, mieli pewną cechę wspólną. Obdarzali Alke serdecznym uśmiechem i traktowali z niezwykłą życzliwością. Dziewczynie zdawało się to nienaturalne i podejrzane, dlatego odwzajemniała uśmiechy, a gdy nadarzała się okazja, czym prędzej oddalała się z pola widzenia gości. Znikała w swoim pokoju albo odbywała długie spacery po łące koło domu. Dokąd by nie poszła, na każdym kroku towarzyszył jej Tio, wierny pies rasy husky.

Po latach Alke zaczęła zauważać pewien schemat w odwiedzinach gości. Co najważniejsze, przybysze nigdy nie spotykali się ze sobą. Pomiędzy odejściem jednego, a przybyciem drugiego mogły minąć dni albo godziny, czy nawet minuty. Jednak nie zdarzyło się, by dwóch gości stało obok siebie w jednym pomieszczeniu. Alke nie pojmowała powodu takiego stanu rzeczy. Dom, w którym na stałe zamieszkiwała tylko ona, matka, ojciec, gosposia i pies, posiadał dwadzieścia jeden pokoi, cztery łazienki, trzy poziomy, dwie klatki schodowe, kuchnię i plątaninę ciemnych, zimnych korytarzy. Nikt tutaj nie zawracał sobie głowy oświetleniem czy ociepleniem pomieszczeń, w których bywa się przelotem. Alke nie znosiła korytarzy. W ogóle nieszczególnie przepadała za domem. Lubiła jedynie swój pokój za ciszę i bezpieczeństwo oraz kuchnię – jedyne naprawdę ciepłe pomieszczenie.

Czasem Alke nie mogła spać w nocy, trzęsąc się z zimna. Owijała się wtedy kołdrą i przytulała do ciepłego boku Tio. Zastanawiała się, czy w pokoju gości również panuje chłód. To mało prawdopodobne. Kto miałby chęć okazywania tak wielkiej życzliwości po nocy przebytej w lodowatym pomieszczeniu? Kolejna zasada: goście zawsze zostawali na noc. Czasem na jedną, czasem na pięć. Nigdy więcej, nigdy mniej. Czym zajmowali się w międzyczasie? Po co przychodzili? Przeczucie podpowiadało Alke, że lepiej się tym zbytnio nie interesować. Goście, choć tak różni, byli stałym elementem jej życia. Ich wizyty nie przynosiły żadnych zmian, nie było więc potrzeby zaprzątać sobie nimi głowy.

Mimo że Alke z reguły unikała gości, musiała pojawiać się na wspólnych kolacjach. To wtedy odkrywały się przed nią inne krainy, tak bliskie, a tak dalekie zarazem. Wiridia z nich wszystkich ciekawiła ją najbardziej. Karatia teoretycznie była jej częścią, choć gdyby liczyć w kilometrach, o wiele bliżej było jej do Rasu. Również klimat znacznie odbiegał od panującego na wyspie-metropolii.

Przybysze z Wiridii – nieważne, czy to błaźni, kupcy albo zwykli poszukiwacze przygód – zawsze skarżyli się na chłód. Ich cienkie płaszcze nie wystarczały, by uchronić przed mroźnymi wiatrami. Alke znała ciepło z kilku tygodni w ciągu roku, kiedy wiatr robił sobie wolne. Te chwile wystarczyły, aby dziewczyna marzyła o promieniach słońca na twarzy i tęskniła do Wiridii.

Błaźni z Janiery opowiadali o urokach stolicy. Opisywali siedem kręgów miasta jako najpiękniejsze zjawisko w świecie. Mówili o ulicach tętniących życiem, o sadach, w których unosił się aromat najsmaczniejszych owoców. Alke nie miała wielu pragnień, nigdy nie marzyła o królewskich bogactwach, przystojnych młodzieńcach czy dalekich podróżach. Gdyby jednak miała do spełnienia jedno życzenie, bez wahania zdecydowałaby się podróż do Wiridii i Siedmiokręgu.

Czasem wydawało jej się, że nie znosi Karatii, ma dość jej chłodu i wiecznie wyjących wiatrów. Ale jak mogłaby naprawdę jej nie znosić? Nie znała innego świata. W ciągu siedemnastu lat życia odbyła zaledwie jedną podróż – do Karatanu, miasta czarownic. Wszystkie inne krainy znała jedynie z opowieści gości.

Tego ranka obudziła się bardzo późno. Słońce stało wysoko na niebie, musiało dochodzić południe. Zamożny kupiec, który gościł w domu przez ostatnie pięć nocy, zdążył już dawno odejść. Alke zastanawiała się, kto będzie następny. Może jakaś kobieta? Nie, kobiety były nudne. Uśmiechały się życzliwie, podobnie jak mężczyźni, jednak dużo rzadziej miały coś ciekawego do opowiedzenia podczas kolacji.

Alke człapała przez dom, tonąc w fałdach grubego swetra. Za sobą słyszała odgłos pazurów odbijających się od posadzki. Tio jak zawsze był obok. W salonie matka wieszała świeżo uprane zasłony. Alke zatrzymała się w przejściu i obserwowała przez parę chwil jej powolne, dokładne ruchy. Kobieta nie obejrzała się. Nie dała po sobie żadnego znaku, który sugerowałby, że zauważyła córkę. Dziewczyna przez większość czasu była dla swoich rodziców niewidzialna. Nie wiedziała, czy to dobrze, czy źle. Tak było i już.

W kuchni Alke znalazła kawałek kiełbasy z poprzedniego wieczora, którym bez wahania poczęstowała Tio. Po gosposi nie było śladu, dlatego złapała za długie, żelazne szczypce i wyciągnęła z pieca gorącą bułeczkę. Była gorąca i wciąż niedopieczona, ale dla Alke nie stanowiło to najmniejszego problemu. Dziewczyna otuliła się grubym, wełnianym płaszczem i wyszła na zewnątrz.

Przed domem rosły drzewa, a za nimi rozciągała się łąka. Była wielka, pusta i cicha. Alke lubiła ją, bo wiatr zdawał się omijać to miejsce szerokim łukiem. A zresztą, gdzie miałaby pójść, jeśli nie na łąkę? Las ją przerażał, a poza lasem dokoła nie było niczego.

Oczywiście mogłaby wejść między drzewa. Po dniu marszu dotarłaby na skraj wyspy, skąd rozciągał się widok na morze. Alke nie była pewna, jak ono wygląda. Nigdy nie zdecydowała się na taką wycieczkę, a innej sposobności nie było. Karatan leżał wprawdzie na skraju wyspy, został jednak wykuty w skalistej dolinie o ścianach tak wysokich, że przysłaniały słońce, a co dopiero morze.

Dziewczyna przecięła łąkę i wspięła się na drzewo oddalone od ściany lasu o parę metrów. Nigdy nie odważyła się zapuścić bliżej drzew. A nuż z gęstwiny wyłoniłyby się łapska głodnego wilkołaka i porwały ją, nim zdążyłaby się zorientować? Wolała się nie zastanawiać. Takie myśli zawsze sprawiały, że włoski na plecach stawały jej dęba. Usadowiła się wygodniej i ułamała pobliską gałązkę. Rzuciła patyk jak najdalej i patrzyła, jak rozradowany Tio pędzi przez łąkę. Rozerwała skradzioną bułeczkę na pół i jeszcze przez chwilę cieszyła się ciepłem, które rozgrzewało jej dłonie.

Nie zawsze taka była. Nie kradła gorących wypieków pod nieobecność gosposi, nie wychodziła sama na łąkę, nie siadała na drzewie tak blisko ściany lasu. Potrzebowała lat, by przezwyciężyć strach, jaki towarzyszył jej podczas takich czynności. Mnóstwo rzeczy mogło pójść nie tak. Przy wyjmowaniu bułeczki z pieca mogła poparzyć sobie palce, upuścić szczypce na stopę, ktoś mógł ją przyłapać, niedopieczone ciasto groziło bólem brzucha... Ryzyko było ogromne, ale myśl, że mogłoby się udać niezmiernie fascynowała Alke. Miała osiem lat, gdy przyszła jej na myśl kradzież bułeczki. Dziesięć, gdy zdobyła się na nią po raz pierwszy. Trzynaście, kiedy opuściła podwórko jedynie w towarzystwie Tio. Te kilka razy pokonała strach, lecz wciąż pozostawało wiele rzeczy, na które się nie odważyła.

Strach był przy niej zawsze, dokąd sięgała pamięcią. Wydawał się tak oczywistą częścią jej życia, że z początku nawet nie próbowała z nim walczyć. Nie wiedziała, że to możliwe. Kiedy odkryła, że jest inaczej, że mogłaby wyzwolić się od uczucia, które tak bardzo ją ograniczało, była przerażona. W gruncie rzeczy strach stanowił jedyne, czego się nie bała. Wplótł się w jej duszę, żył razem z nią, dorastał razem z nią. Bo im starsza Alke była, im więcej nowych rzeczy poznawała, tym bardziej się bała. Chociaż nie obawiała się strachu, miała dość, że tak często przejmował nad nią kontrolę. Wreszcie zdecydowała się z nim walczyć. Kroczek po kroczku. Rok po roku. Wyczyn po wyczynie. Może któregoś dnia starczy jej odwagi, by podejść do linii drzew otaczających łąkę... Nie, to byłoby stanowczo zbyt wiele.

Alke nie mogła siedzieć na drzewie zbyt długo. Chłód przenikał ją do kości i nawet ciepłe ubranie nie pomagało. Z dnia na dzień znad Rasu napływało coraz to zimniejsze powietrze. Ciężko było wytrzymać dłuższą chwilę na zewnątrz, choć dziewczyna wiedziała, że będzie tylko gorzej. Niedługo spadnie śnieg. Gruba, biała czapa pokryje całą okolicę. Upłyną długie miesiące nim mieszkańcy Karatii ponownie zobaczą okolicę w żywszych kolorach.

– Tio! – krzyknęła Alke, zeskakując z drzewa. Włożyła do ust ostatni kęs bułeczki i ruszyła truchtem, by nieco się ogrzać. Pies dogonił ją w parę sekund, wesoło merdając ogonem. W pysku niósł obśliniony patyk, gotów do dalszej zabawy. Nim dotarli do końca łąki, Tio zdążył zaaportować jeszcze dwa razy.

Alke zatrzymała się przed bramą domu. Zmierzyła wzrokiem wysoką, ponurą budowlę. Okna na drugim piętrze smutno spoglądały na okolicę. Nikt nie kwapił się, by zawiesić w nich firanki. Tylko za szybą w ostatnim oknie od lewej strony można było dojrzeć zieloną płachtę materiału. Tam mieścił się pokój Alke. Dziewczyna nie wiedziała, dlaczego dostała pokój na samej górze, choć na piętrze nie mieszkał nikt poza nią. Rodzice i gosposia zajmowali piękne sypialnie na parterze, gościom służył salonik na pierwszym piętrze, tuż nad kuchnią. Alke nie zastanawiała się nad tym. Od zawsze mieszkała na trzecim piętrze, było to tak naturalne, jak mroźna zima na Karatii.

Dziewczyna odsunęła zasuwę przytrzymującą bramę. Tio odskoczył na bok i zaczął szczekać. Alke odwróciła się. Jej oczom ukazał się czarny powóz zaprzęgnięty w dwa kare konie. Strach położył dziewczynie dłoń na ramieniu. "To na pewno kolejny gość" – uspokajała się. Położyła rękę na grzbiecie Tio. Pod warstwą futra wyczuwała ciepło. Dopóki miała przy sobie przyjaciela, nie było czego się bać. Pomimo tej świadomości, miała ochotę jak najszybciej przejść przez bramę i pobiec do swojego pokoju. Z nadzieją spoglądała w kierunku drzwi, licząc, że któreś z rodziców wyjdzie powitać gościa. Nic z tego. Alke musiała sama stawić czoła nieznajomemu.

Powóz zatrzymał się parę metrów od bramy. Tio warczał, groźne spoglądając na konie. Alke natomiast zajęta była mężczyzną, który zeskoczył z kozła i zbliżał się do niej raźnym krokiem. Czarne włosy, czarne oczy, czarny cylinder i czarny frak stanowiły doskonały kamuflaż, dopóki znajdował się w powozie. Skóra przybysza była niemal równie czarna. Nie mógł pochodzić z Zatoki. Nawet w Nordei nie było ludzi o tak ciemnej skórze.

– Witam, młoda damo – odezwał się idealnym wiridiańskim. Był szczupły i wyższy od Alke o przynajmniej dwadzieścia centymetrów. A ona do niskich nie należała.

– Dzień dobry – odparła Alke, otwierając bramę. – Wejdzie pan?

– A co z moim powozem?

Dziewczyna spojrzała w czarne oczy gościa, przesunęła wzrok na konie aż wreszcie wzruszyła ramionami. Goście zazwyczaj docierali do ich posiadłości piechotą. Nie było tu stajni, w której zwierzęta mogłyby odpocząć.

– Powiem ojcu, że pan przyjechał – oznajmiła i przeszła przez bramę. Zagwizdała na Tio, który po raz ostatni warknął na konie i pośpieszył za swoją panią. Alke cieszyła się, że nie musi dłużej przebywać z gościem. Czuła na karku jego spojrzenie, które odprowadzało ją, dopóki nie zamknęła za sobą drzwi domu.

Przybysz nie podobał jej się. Podobnie jak wszyscy inni. Przez chwilę miała ochotę pozwolić sobie na małą złośliwość i zamiast poinformować ojca o przybyciu gościa, schować się w swoim pokoju. Strach prędko odwiódł ją od tego pomysłu. Co powiedziałby ojciec, gdyby się dowiedział? Co zrobiłby mężczyzna w czerni? Wobec wyraźnej złośliwości mógłby porzucić życzliwość i nakrzyczeć na nią, może nawet uderzyć...

Alke wspięła się schodami na pierwsze piętro. Na końcu korytarza mieścił się maleńki pokoik, w którym mieściło się biuro ojca. Dziewczynę ogarniał niepokój za każdym razem, gdy musiała nawiedzić ojca. Nikt nie lubi, by mu przeszkadzano. A on w szczególności.

– Tio, siad!

Ojciec nie lubił psów. Tio znalazł się w ich domu za sprawą gosposi, która przyniosła szczeniaka do domu, nie pytając o zgodę gospodarzy. Gdy minęły pierwsze obawy i Alke odważyła się pogłaskać psiaka, z miejsca go pokochała. Matka nie miała nic przeciwko i tylko ojciec przez kolejny tydzień chodził z nosem na kwintę. Lepiej, aby Tio nie zbliżał się zanadto do jego gabinetu. Alke zapukała. Po chwili rozległo się krótkie, chłodne "proszę".

– Dzień dobry – powiedziała dziewczyna, zatrzymując się w progu.

Barczysty mężczyzna o ciemnych włosach siedział przy biurku, zapatrzony w kartkę z tabelami.

– Czego chcesz? – Nawet nie podniósł wzroku.

Do pomieszczenia wpadała wąska strużka światła tam, gdzie granatowa zasłona była niedociągnięta. Obok dokumentów ojca stała niewielka lampka rzucająca nienaturalne, błękitnawe światło. Alke rozpoznała w niej magiczny artefakt. Widziała lampkę po raz pierwszy w życiu. Nie spodobała jej się. Nowości ją przerażały. Poza strużką światła biurko ojca była jedynym jasnym punktem w pomieszczeniu. Szafa z książkami, półki z prezentami od gości, niekiedy naprawdę dziwacznymi i fotel nakryty brzydkim, wełnianym pledem stały pogrążone w mroku.

– Przyjechał gość.

Dopiero teraz ojciec podniósł wzrok. Przez sekundę jego oczy zza szkieł okularów popatrzyły na Alke. Mężczyzna wstał i podszedł do okna. Uchylił delikatnie zasłonę i niemal od razu odstąpił od okna. Przez chwilę wydał się córce nienaturalnie spięty. Wystarczyło, by po plecach Alke przebiegł zimny dreszcz.

– Tak... – mruknął ojciec. – Powiedz Leorii, by pośpieszyła się dzisiaj z obiadem.

Alke wyszła. Nie miała ochoty przebywać w gabinecie dłużej niż to konieczne. Gosposię zastała w przedpokoju, gdy Leoria wycierała lustro w pozłacanej ramie.

– Mamy nowego gościa – oznajmiła Alke. – Ojciec prosi, żeby obiad był dzisiaj wcześniej.

Gosposia spojrzała na dziewczynę zmartwionymi oczami. Zmarszczka na jej czole pogłębiła się.

– Tak, oczywiście, tak będzie. Tylko dlaczego pan nie mógł powiedzieć wcześniej... – Leoria przesunęła dłonią po splątanych, rudych włosach i popędziła do kuchni. Alke stała przy lustrze, zastanawiając się, czy gosposia zauważyła zniknięcie bułeczki.

Minutę później nadszedł ojciec. Alke domyśliła się, że idzie przywitać gościa. Nie miała ochoty ponownie oglądać mężczyzny w czerni, toteż umknęła do swojego pokoju. W czterech chłodnych ścianach obitych zieloną tapetą czuła się najlepiej. Łóżko zaskrzypiało, gdy Alke rzuciła się na nie z książką w ręce. Tio ułożył się na wytartym dywaniku pod oknem.

Książki – jeszcze jedna rzecz, której Alke się nie bała. Przygody bohaterów malowały się straszliwie, ale świadomość, że wszystkie historie zostały zmyślone, pozwalała cieszyć się akcją. Poza tym miło było raz na jakiś czas odłożyć swój strach na półkę, a zamiast tego obserwować, jak zmagają się z nim inni. Regał z książkami stał naprzeciwko łóżka, dlatego ostatnim, co Alke widziała przed zaśnięciem, były tytuły jej ulubionych historii. Najbardziej zazdrościła bohaterom odwagi. Robili tyle niebezpiecznych, przerażających rzeczy i nawet jeśli czasem strach zaglądał im w oczy, pokonywali go i cało wychodzili z opresji. Dziewczyna wiedziała, że nigdy nie byłaby zdolna do podobnego wyczynu.

Alke zatopiła się w lekturze. Ogarnięta przygodą nie zwracała uwagi na wskazówki zegara, które wskazywały mijające godziny. Nikt nie pofatygował się, by zawołać dziewczynę na obiad. Kiedy Alke zgłodniała, postanowiła wymknąć się do kuchni z nadzieją, że na dnie gara znajdzie resztkę zupy. Jej kroki roznosiły się echem w ciszy mrocznych korytarzy. Tym razem Tio został w pokoju, czego dziewczyna prędko pożałowała. Jego zachowanie na pewno ostrzegłoby ją przed pojawieniem się gościa.

Alke natknęła się na mężczyznę w czerni na parterze. Ledwo zeszła z ostatniego stopnia schodów, zza rogu wyszedł gość. Choć wszystko wskazywało na przypadek, Alke nie mogła oprzeć się wrażeniu, że przybysz czaił się na nią już od jakiegoś czasu. Na jego widok skinęła głową i wyminęła mężczyznę, mając nadzieję, że ten nic od niej nie chce.

– Dokąd panience tak spieszno? – Jakże się myliła.

Alke zmierzyła sylwetkę gościa przelotnym spojrzeniem. Cylinder trzymał w dłoni – w przeciwnym wypadku kapelusz zahaczałby o sufit.

– Idę do kuchni – odparła cicho. Jej dłonie spociły się, Alke wpatrywała się w swoje grube skarpety i nie śmiała podnieść wzroku ani o centymetr. Dlaczego musiała tłumaczyć się obcemu, co zamierza robić we własnym domu? Inni goście nigdy nie zachowywali się podobnie. Każda nowa, niespodziewana sytuacja stanowiła potencjalne niebezpieczeństwo.

– Chciałby z tobą porozmawiać – rzekł gość. Alke spojrzała na niego oczami jak dwa spodki. – Czyżbyś czegoś się obawiała?

Pokręciła głową. Przez lata nauczyła się, że choć strach nie odstępuje jej ani na krok, nigdy nie powinna okazywać go innym. A już szczególnie obcym.

– Przejdziemy do salonu? – zapytała, wyobrażając sobie, co w takiej sytuacji mogłaby powiedzieć jej matka.

– Z przyjemnością. – Mężczyzna ruszył przodem. Wszedł do salonu i zajął miejsce w fotelu nakrytym ciemnozieloną kapą. Alke nie była pewna, czy naprawdę znajduje się we własnym domu, a może jest tylko gościem postaci w czerni. Uczucie pogłębiło się, gdy mężczyzna wskazał jej miejsce na kanapie. Dziewczyna usiadła bez słowa.

– Czy wiesz, skąd pochodzę? – zapytał. Alke pokręciła głową. Gość uśmiechnął się serdecznie. Miał niesamowicie białe zęby. – Słyszałaś o Archipelagu Domini-Teres? – Kolejne zaprzeczenie. – Przepiękna kraina. Słońce praży tam przez wszystkie dni roku, dzieci biegają po rozgrzanym piasku i kąpią się w lazurowo-błękitnym oceanie.

– To musi być bardzo daleko od Zatoki Hikari – wtrąciła Alke, choć uczono ją, że nie należy przerywać. Zanim zdążyła wystraszyć się, że mężczyzna ją skarci, ten uśmiechnął się szerzej.

– Owszem. Niezwykle daleko. Na cały Archipelag składa się czterdzieści osiem wysp, z czego każda może poszczycić się najlepszymi wyrobami z innej dziedziny. Na tej, z której pochodzę, Temele, powstaje najpiękniejsza biżuteria z pereł. Dzieci podczas zabaw nierzadko odnajdują na brzegu małże i zanoszą je do rzemieślników, a oni wytwarzają z nich najprawdziwsze cuda. Zresztą zobacz sama.

Sięgnął za połę fraka i wyciągnął niewielki, lśniący przedmiot. Położył błyskotkę na ławie pomiędzy fotelem a kanapą. Oczom Alke ukazał się prześliczny pierścionek. Obręcz była szara i zupełnie matowa, jednak małe perłowe oczko wystarczyło, by nazwać świecidełko cudem.

– Jest piękny – powiedziała, gdyż wydawało jej się, że gość oczekuje od niej komentarza.

– Przepiękny... Weź go. Niech ta perła przypomina ci o gorącym słońcu Archipelagu Domini-Teres. Może któregoś dnia zechcesz wybrać się w podróż i doświadczyć jego promieni na własnej skórze.

Alke siedziała sztywno. Przesunęła spojrzenie znad pierścionka na twarz swego rozmówcy, by upewnić się, czy nie żartuje. Goście nigdy nie wręczali jej prezentów. Ojcu – owszem, ale jej – nigdy.

– To zbyt kosztowny dar – powiedziała, ogarnięta podejrzliwością.

– Tam, skąd pochodzę byłby niewiele wart. Każde dziecko ma na pęczki podobnych pierścionków. Gdy odwiedzisz Archipelag, zobaczysz prawdziwe kosztowności. A teraz weź go. Niech przynosi ci same dobre wspomnienia.

W salonie zapadło milczenie. Gość uśmiechał się dobrodusznie, Alke rozmyślała, ogarnięta wątpliwościami. Pierścionek, choć piękny, mógł okazać się groźny. Może to niebezpieczny artefakt albo jakiś rodzaj śmiercionośnej pułapki?

W korytarzu rozległy się kroki. Alke natychmiast zorientowała się, że nadchodzi ojciec. Przybysz musiał wysnuć podobny wniosek, gdyż wstał i poprawił frak. Po raz ostatni spojrzał na dziewczynę.

– Zmiana jest stałą częścią życia – powiedział. – Bądź na nią gotowa.

Opuścił salon, by spotkać się z ojcem już na korytarzu. Alke przez chwilę nie mogła się poruszyć. Zmiana? Bądź na nią gotowa? Wzięła głęboki oddech i spróbowała przetłumaczyć sobie, że to tylko gadanie dziwacznego podróżnika. Kto wie, jakie zwyczaje panowały wśród ludzi z tak odległej części świata.

Uspokoiła się i już miała wychodzić, kiedy coś błyszczącego przykuło jej uwagę. Pierścionek wciąż leżał na ławie. Alke uklękła i przyjrzała mu się z bliska. Maleńka perła odbijała światło aż wydawało się, że świeci sama w sobie. Mijały minuty. Dziewczyna biła się z myślami.

– Co ty tu robisz? – Do salonu weszła matka, marszcząc brwi.

Alke poderwała się z miejsca, dyskretnie chwytając pierścionek.

– Nic.

Czarnowłosa kobieta założyła ramiona na piersiach. Z groźnym wyrazem twarzy obserwowała, jak Alke opuszcza pokój.

Dziewczyna umknęła do swojego pokoju. Straciła zainteresowanie resztkami z obiadu. Wytrzyma jeszcze parę godzin do kolacji.

Tio przywitał ją merdaniem ogona i ciekawskim spojrzeniem błękitnych oczu. Alke przejechała dłonią po jego miękkim grzbiecie i podeszła do okna. Położyła pierścionek na marmurowym parapecie. Przez chwilę zachwycała się jego urokiem. Wreszcie założyła go na palec wskazujący lewej dłoni. Może nic złego się nie stanie.

Już miała odejść od okna, kiedy poruszenie na zewnątrz przykuło jej uwagę. Padał śnieg. Pierwszy w tym roku. Oczy dziewczyny rozszerzyły się w zachwycie. Już jutro będzie narzekać na przemakające buty i mróz większy niż zwykle, teraz jednak przyglądała się miękkim, białym płatkom wirującym w powietrzu. Śnieżyca z każdą minutą przybierała na sile. W Kataratii opady śniegu czasami trwały nawet kilka dni bez przerwy. W takich chwilach Alke pozostawało jedynie opakować się w najgrubszy sweter i przykryć najcieplejszym kocem. A najlepiej znaleźć pretekst do jak najdłuższego przebywania w kuchni.

W końcu Alke znudziła się wyglądaniem przez okno. Jeszcze wiele razy zobaczy śniegu w tym roku. Położyła się na łóżku i spojrzała na podarek od gościa w czerni. Perła rozświetlała półmrok, jaki panował w pokoiku. Alke zmrużyła oczy. O tym, że zasnęła, poinformowało ją dopiero łomotanie w drzwi.

– Tak? – odezwała się, przecierając oczy.

– Kolacja! – oznajmiła matka. W jej głosie pobrzmiewało zniecierpliwienie.

Alke zerwała się z łóżka i wyszła z pokoju. Matka już schodziła po schodach. Dziewczyna pośpieszyła za nią.

Rodzice nie zawsze byli wobec niej tak chłodni jak teraz. W odmętach pamięci Alke odnajdywała obraz ojca, który sadza ją sobie na ramionach i nosi po lesie. Potrafiła przypomnieć sobie uśmiechniętą matkę podczas pikniku na łące w jeden z nielicznych ciepłych dni na Karatii. Z czasem ich uśmiechy zbladły aż pewnego dnia zniknęły całkowicie zastąpione zmarszczkami. Alke nie przejmowała się tym szczególnie. Wydawało jej się, że taka jest kolej rzeczy. Nie była już małym dzieckiem, nie potrzebowała, by rozpieszczano ją na każdym kroku. Tylko podczas najzimniejszych nocy zastanawiała się, jak to by było skryć się w ciepłych objęciach rodziców...

Ojciec i mężczyzna w czerni już siedzieli w jadalni. Prowadzili ożywioną rozmowę i żaden z nich nie zwrócił uwagi na pojawienie się kobiet. Leoria podała krem z groszku. Alke pożałowała, że zrezygnowała z poszukiwań resztek obiadu. Uratował ją talerz pełen ciepłych grzanek z masłem czosnkowym, który pojawił się na stole chwilę później. Nikt nie zwracał na Alke większej uwagi, dlatego dziewczyna bez skrępowania poczęstowała się pięcioma grzankami.

Rodzice rozmawiali z gościem o jaskiniach na jego rodzinnej wyspie, później o śnieżycy, którą dało się zobaczyć przez okno, wreszcie o domu i braku ogrzewania w ciemnych korytarzach. Alke miała przeczucie, że coś jest nie tak, jak być powinno. Wierny towarzysz strach wyczulił wszystkie jej zmysły. Za oknem padał śnieg, w jadalni panowała znośna, a nawet przyjemna temperatura, jedzenie pachniało smakowicie, rozmowy zagłuszały brzęk łyżek odbijających się od porcelanowych talerzy. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku.

Alke spojrzała na gościa – na jego czarne ubranie, czarną twarz i czarny cylinder leżący na stole – i wtedy ją olśniło. Mężczyzna w czerni nie rozmawiał z nią. W ogóle nie zwracał na nią najmniejszej uwagi, jak gdyby była niewidzialna. Żaden inny podróżnik zatrzymujący się w domu, nie zachowywał się wobec niej w taki sposób. Życzliwe uśmiechy i zagadywanie były na porządku dziennym. Alke nie wiedziała, co sądził o wyjątkowej sytuacji. Im dłużej o niej myślała, tym gorzej się czuła. Wreszcie wstała i wyszła z jadalni, po drodze porywając jeszcze jedną grzankę. Nikt jej nie zatrzymywał. Wstąpiła do kuchni i zajrzała do spiżarni. Zwędziła kawałek kiełbasy z myślą o Tio.

Drzemka, jaką odbyła przed kolacją, nie zmniejszyła zmęczenia. W pokoju panowały ciemności, za oknem szalała śnieżyca. Alke nie chciało się nawet zapalać świecy. Wsunęła się pod pierzynę, zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że zamiast w zimnym pokoju, znajduje się na jednej z wysp Archipelagu Domini-Teres. Tam, gdzie każdego dnia świeci słońce, a ludzie nie znają zimna. Tam, gdzie piasek jest gorący, a ocean przybiera barwę lazurytu...

Śnieg sypał przez trzy dni. Alke miała wrażenie, jak gdyby dom przeniósł się do krainy poza czasem. Za oknem malowała się biel, w pomieszczeniach panował chłód, ojciec całe dnie spędzał na rozmowach z gościem w swoim gabinecie, a matka czytała kryminały na kanapie w salonie. Gosposia gotowała i sprzątała, Tio był niespokojny. Alke miała ochotę wyjść na zewnątrz i poczuć chłód śniegu na skórze. Zamiast tego przebywała w pokoju wypełnionych lodowatym powietrzem. Domowników widywała tylko podczas kolacji, a i wtedy nie wdawała się w rozmowę. Mężczyzna w czerni zdawał się zupełnie jej nie zauważać. Trzy dni upłynęły dziewczynie na zaczytywaniu się w odważnych czynach książkowych bohaterów. Wieczorami, gdy robiło się za ciemno, by dostrzec litery, Alke leżała na łóżku, przyglądając się maleńkiej perle w oczku pierścionka. Dlaczego gość ofiarował jej prezent, a potem przestał zwracać na nią najmniejszą uwagę?

Któregoś ranka Alke obudziła się i spostrzegła, że za oknem zaszła zmiana. Niebo wciąż pokrywały chmury, ale śnieg przestał padać. Teraz ogromne zaspy pokrywały całą okolicę. Ojciec wraz z gościem odśnieżali ścieżkę od drzwi wejściowych do bramy posiadłości. Alke ubrała się i w towarzystwie Tio zeszła na dół. W kuchni na talerzu znalazła osamotnioną kanapkę z serem, pozostałość po śniadaniu reszty domowników. Wzięła jedzenie do ręki i wyszła z domu. Kiedy mijała mężczyznę w czerni, ten spojrzał jej w oczy. Szybko odwróciła głowę i czym prędzej przekroczyła granicę posiadłości.

Brnęła po kolana w śniegu. Spodnie przemokły już po paru minutach i Alke z niepokojem pomyślała, że się zaziębi. Mimo to parła naprzód. Coś ciągnęło ją na łąkę. Tio nie był zadowolony z obrotu spraw. Z trudem poruszał się w zaspach i co chwilę z utęsknieniem zerkał w stronę do domu.

– No, chodź! – zachęcała go Alke.

Przebywszy łąkę, wspięła się na drzewo. Tio usiadł na śniegu i przyglądał się swojej pani z głową przechyloną na bok. Zaszczekał. Alke zerwała gałąź i rzuciła ją daleko. Pies zerwał się, jednak poszukiwanie patyka w głębokim śniegu okazało się bezowocne.

Wtem zerwał się okropny wiatr. Alke pożałowała, że nie spięła włosów, bo teraz musiała je przytrzymywać, by nie wpadały jej na twarz. Z północy w zadziwiającym tempie napływały gęste, czarne chmury. Rozległ się grzmot. Tio piszczał zaniepokojony.

Alke zeskoczyła z drzewa. Myślała, że serce zaraz wyrwie jej się z piersi, a nogi miała jak z waty. Strach położył jej rękę na ramieniu. Dzieje się coś strasznego – szeptał do ucha dziewczyny. Pośpiesz się! Za chwilę może być za późno! Alke nie była pewna, dlaczego tak się śpieszy i przed czym ucieka. Po prostu zaufała strachowi i spełniła jego polecenie. Przedzierała się przez zaspy z twarzą bolącą od mrozu. Łzy zasnuwały jej oczy. Ocierała je co chwilę, nie zatrzymując się ani na moment.

Wydawało jej się, że dotarła do domu, jednak nie mogła go dostrzec. Tam, gdzie się znajdował, wirowała chmura popiołu. Musiała mieć zwidy.

Stój! – zawołał strach, gdy chciała otworzyć furtkę. Alke wytężyła wzrok. Nie widziała okien, nie widziała murów. Tylko wirujące popioły. Tio zaszczekał raz, potem drugi. Alke upadła na śnieg, nie mogąc się poruszyć. Strach wypełnił jej umysł i zamroził krew w żyłach. Nie wiedziała, co dzieje się dookoła niej.

Rozległo się parsknięcie. Alke gwałtownie rozejrzała się na boki. Zobaczyła mężczyznę w czerni na koniu, który z trudem przedzierał się przez śnieg. Gość spojrzał na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Uniósł cylinder i skinął głową w jej stronę. Odjechał, nim dziewczyna zrozumiała, co to wszystko znaczy.

Siedziała na śniegu zmarznięta i przerażona. Patrzyła przed siebie niewidzącymi oczyma. Za to w jej umyśle przewijały się coraz to nowe obrazy. Samotność, śmierć, mróz, ciemność, dym... Oprzytomniała dopiero, gdy Tio polizał ją po twarzy.

Popioły opadły. Tam, gdzie kiedyś stał wielki dom, nie było niczego. Tylko hałdy śniegu. Uciekaj! – krzyknął strach, więc Alke poderwała się na nogi. Nie wiedziała, w którą stronę iść. Na pewno nie tam, gdzie prowadziła droga. Przeczucie odradzało jej to rozwiązanie. Pobiegła na łąkę, przecięła ją i wpadła w leśną gęstwinę. Po raz pierwszy w życiu weszła do lasu. Przed sobą miała wizję wilkołaków, dzikich zwierząt i samotnych wiedźm, które mogły czaić się za każdym drzewem. Za sobą zostawiła dom, który nie istniał, pustkę, które nie zapełniało nic. Nic. Wszystko, co ją otaczało było przerażające i złe. Jednak pustka i śmierć przerażały ją bardziej niż niebezpieczeństwa lasu.

Dlatego Alke pędziła bez tchu, potykając się o kamienie i krzewy. Drzewa nie należały do grona jej sprzymierzeńców. Czapy śniegu co chwilę spadały jej na głowę, zlodowaciałe gałązki kaleczyły twarz. Dziewczyna czuła, że nie może się zatrzymać. U swego boku miała wiernego psa, jedyną dobrą rzecz, jaka pozostała w jej życiu. W sercu i umyśle Alke płonął strach, każąc jej biec pomimo braku sił. Na palcu lewej dłoni lśnił pierścionek z perłą – ostatnia pamiątka starego życia. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro