Rozdział 5
Lynn wróciła tamtego dnia do domu, dopiero, gdy Ben był w stanie samodzielnie chodzić. Prawda była taka (choć, nie każdy to przyznawał), że Bowers strasznie okaleczył Hanscom'a. W ciszy razem, ze swoim bratem i Tomem, zjedli kolacje. Mimo nalegań brata, ta nie odpowiedziała mu swojego dnia... W ten sposób zapadła, cisza, której później już nikt nie przerwał. Wykończona, poszła spać...
- Jakby nie patrzeć, to państwo tłuką te talerze nie ja - odezwała się Lynn patrząc na dwudziestosiedmio letnią parę. Facet zmrużył oczy i zbliżył się szatynki na niebezpieczną odległość, zbyt blisko.
- Posłuchaj no, dziewucho - warknął zaciskając zęby. Cofnęła się o krok, widząc jak zaczyna zbliżać jeszcze bardziej. - Z czystego, dobrego serca, przygarnęliśmy cię do ciebie. A ty w ten sposób nam się odwdzięczasz?
- To, nie ja zbiłam te talerze! - krzyknęła na swoją obronę.
- Tak? Nie ty? To kto? - pytał, patrząc dookoła siebie, wymachując rękoma.
- Pana żona - odparła cichym głosem. Bała się co się stanie. Liczyła na wszystko i mogłaby już nadstawić policzek. Mężczyzna spojrzał się na swoją żonę z uśmieszkiem pod nosem.
- Kochanie, zbiłaś talerze?
- Oczywiście, że nie... - odparła również się uśmiechając. Znów obrócił się w stronę dziewczyny i zaczął mówić:
- Chyba wiem dlaczego twój ojciec cię bił. Nie nadajesz się do niczego innego, tylko jako worek treningowy! - krzyknął i chwycił Lynn za nadgarstek. Zaczęła się rwać, krzyczeć, ale nic to nie dało. Dostała prosto w policzek, z którego zaczęła się sączyć krew.
Wszystko znikło. Lynn nadal płakał, siedząc na ziemi, bezradnie zamknęła oczy i czekała na kolejny cios. Nie doczekała się. Otworzyła swoje oczy. Jej stary pokój... Wstała z podłogi ocierając łzy i pociągając nosem. Rozejrzała się po ścianach, na których wisiały plakaty Queen'ów, małe zdjęcia, rysunki. Usiadła na łóżku, poczuła starą pierzynę i poduszkę. To tak realne...
- Myślisz, że to jest ważne! - krzyknął ojciec wchodząc do jej pokoju. Przeraziła się i zaczęła uciekać. Nie miała tylko dokąd. Złapał ją za ramię i szarpnął za włosy. - Mała gówniara, prosi o książkę! - wrzasnął i jeszcze bardziej umocnił chwyt na jej włosach, przez co jęknęła z bólu.
- Zostaw mnie! - krzyknęła żałośnie, podczas gdy kolejne łzy spadały jej po policzkach. Poczuła, ogromny ból w okolicach głowy i kompletne oszołomienie. Upadła na ziemię, słysząc pisk i głos...
- I co Lynnie? Masz już dość? - spytał głos. Był zachrypnięty, a jednocześnie tak dziecinny. - Mogę ci pomóc! Wszyscy możemy ci pomóc! Wszyscy się tu unosimy, unosimy się i to jak ha! - zaśmiał się....
Wycieńczona szatynka otworzyła oczy. Przetarła swoją dłonią oczy i rozejrzała się po swoim ciemnym pokoju. Jej koszulka była mokra od potu, zresztą tak samo jak pościel. Serce biło z niewiarygodną szybkością. Opadła na poduszkę, patrząc się w sufit.
- A chuj wam wszystkim w dupę - szepnęła zamykając oczy ponownie...
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro