ROZDZIAŁ 20.
***KILKA DNI PÓŹNIEJ***
Pov. Jackson
Tykanie zegara. To pieprzone tykanie zegara. Miałem wrażenie, że usłyszę je jeszcze raz i rzucę wazonem z tulipanami który stał na małym stoliku kawowym obok mojego kubka z zieloną herbatą. Siedziałem w rozkroku na sporej kanapie, a przede mną na fotelu nieco starsza ode mnie blondynka. Kobieta patrzyła w swój notes i jeździła po nim długopisem. Wsadziłem ręce w kieszenie bluzy i przymknąłem oczy. Czułem się do dupy. Wizyta tutaj bardzo mnie przygnębiła. Raczej jej przebieg. W ciągu jednej godziny ta kobieta uświadomiła mi, że znam odpowiedzi na te wszystkie trudne pytania, które mi zadała. Tą samą śpiewkę przechodziłem kilka dni temu w czasie pierwszego spotkania z nią. Zdążyłem się wkurzyć, pośmiać, popłakać. A to był dopiero początek drogi.
- Mogę się o coś zapytać? - wydusiłem.
- Po to tu jesteśmy. - uśmiechnęła się. Mi nie było do uśmiechu. Zdjąłem z głowy kaptur i spojrzałem na dres w którym tu przyszedłem. Oparłem plecy o kanapę i starałem się nie owijać w bawełnę.
- Wiem, że to terapia poznawczo-behawioralna i to dopiero nasze pierwsze spotkanie, ale... muszę o to zapytać.
- Tak?
- Nie okłamię mnie pani? Nawet jakby była to najgorsza prawda?
- Jestem lekarzem Jack, nie wróżką. Moim zadaniem jest powiedzieć ci prawdę.
- Mam PTSD... prawda? To ma Pani w tych wszystkich notatkach, czyż nie?
- Biorąc pod uwagę to o czym do tej pory rozmawialiśmy to najbardziej prawdopodobna wizja. Może być to prawda i w tym kierunku będziemy dalej prowadzić terapię. Nie traktuj tego jednak jako ostateczną diagnozę z mojej strony.
- Podejrzewam to u siebie od kilku miesięcy. Nasze rozmowy do tej pory tylko potwierdzają moje założenia... niestety. - podrapałem kark biorąc głęboki wdech.
- Twoje problemy zakorzenione są głęboko w przeszłości i mam wrażenie, że Dylan jest tylko wierzchołkiem góry lodowej. Nie mam zamiaru cię oszukiwać, ale bardzo możliwe, że za kilka wizyt przepiszę ci leki. - powiedziała, a ja jedynie bezsilnie wzruszyłem ramionami. Po chwili jednak skrzywiłem się, a z moich oczu zaczęły lecieć łzy.
- Przepraszam. - szepnąłem.
- Płacz tyle ile potrzebujesz. Nie oceniam cię. Przeszedłeś dużo i potrzebujesz to uporządkować. - mówiła, a ja ryczałem coraz bardziej. Wycierałem łzy w rękaw bluzy nie mogąc przestać.
Rozmawiałem z nią o wydarzeniach niedawno. O spotkaniu z Dylanem, o tym jak bardzo martwię się o Jareda, o mojej relacji z Cruz. Rozmowa z nią uświadomiła mnie, jak te traumy źle wpływają na moje codzienne funkcjonowanie. Okazało się, że sięga to takich banałów o których nawet nie miałem pojęcia. Chodziło to za mną, jak cień, a ja byłem w tej walce bezsilny.
- Jeżeli to PTSD okażę się prawdą... co z jeżdżeniem? - uniosłem wzrok, a kobieta wzruszyła ramionami.
- Wszystko będzie zależeć od ciebie. Sport przy takich schorzeniach jest wskazany, ale to jednocześnie łączy się z gigantyczną rywalizacją, stresem. Tor to nie jest najlepsze miejsce, aby medytować. Nie zadecyduje za ciebie, ale weź pod uwagę swoje zdrowie psychiczne.
- Tak bardzo nie mam siły Pani Doktor. - powiedziałem po chwili milczenia. - Jestem zmęczony tym, jak to za mną chodzi. Dobija mnie myśl, że prawdziwa walka dopiero przed nami.
- Nie podejmując walki nigdy jej nie wygrasz.
Popatrzyłem, jak ta ciepło się uśmiecha. Uniosłem na krótko kącik ust.
- Obiecujesz zastanowić się nad terapią rodzinną z Dylanem i Jaredem? Porozmawiacie o tym?
- Jasne, jeżeli to będzie miało pomóc. - skinąłem głową, pociągając nosem. Doktorka zapisała coś na tyle swojego notesu.
- Po za tym, wiem, że to ty jesteś moim pacjentem, ale spróbuj zaproponować Dylanowi, aby porozmawiał z kimś na temat jego wyjścia z nałogu. To dałoby tobie pewność, że zamknął tamten rozdział.
- Pogadam z nim o tym.
- Jest coś co chcesz jeszcze poruszyć?
- Nie, raczej nie. Po za tym, skończył nam się czas tak czy siak. - podniosłem się z kanapy. Za oknem zachodziło słońce.
- Raz wizyty będą krótsze, raz dłuższe. Nie przejmuj się czasem. On jest względny.
Skinąłem głową i ponownie założyłem kaptur. Skinąłem głowa na pożegnanie, a ta powiedziała ciche "Do zobaczenia".
Wyszedłem z gabinetu i spojrzałem na Cruz siedzącą na fotelu w korytarzu. Była tu całkowicie sama od godziny. Patrzyła cały czas w ziemię. Podszedłem blisko niej i przydepnąłem jej buta, aby uniosła na mnie wzrok. Kucnąłem i oparłem głowę na jej kolanach. Objęła ją i pocałowała jej czubek.
- Chcesz o tym pogadać?
- To najprawdopodobniej PTSD. - zacząłem i poczułem, jak Cruz zaciska mocniej swoje ramiona. Jej dłonie zacisnęła na kapturze mojej bluzy.
- Coś więcej?
- Możliwe, że będę potrzebował leków... i chyba będę musiał... no.
- Musiał co? - wyszeptała kładąc głowę na moim ramieniu.
- Odpuścić NASCAR. - poczułem, jak znowu zaczynam płakać.
Nie chciałem tego, ale pragnąłem żyć normalnie. O niczym innym nie marzyłem bardziej. Chodziło tu o moje zdrowie i samopoczucie. Nie tylko moje.
Samopoczucie Cruz, Jareda i Sary. Może i byłbym w stanie dzięki temu patrzeć na Dylana i nie myśleć o przeszłości. Chce pójść do przodu. Tęskno mi za nią mimo, że jej nie znam.
- W takim razie odpuścimy. - szepnęła, a ja spojrzałem na nią z niezrozumieniem. Widziałem, że ona też płaczę.
- Co takiego?
- Nie jesteśmy jeszcze tacy starzy co nie? Wyjeźdźmy na rok, czy dwa do mojej ciotki. Zamieszkamy na farmie, jak tylko zakończy się ta część terapii. Odpoczniemy, skupimy się na tym, abyś poczuł się lepiej, a potem wrócimy.
- Nie rezygnuj ze swoich marzeń dla mnie.
- Moim największym marzeniem jest, aby mój Jackie był zdrowy i zapomniał o przeszłości. Chce rozpocząć z nim nowy rozdział. I ten tragiczny zamkniemy razem.
Skinąłem głową i złapałem jej dłoń. Wstaliśmy i wyszliśmy na parking przed budynkiem. Spojrzałem na moje czarne audi i dotknąłem drzwi. Samochód automatycznie się otworzył, a my z Cruz wsiedliśmy do środka. Odpaliłem silnik i od razu zaczęła lecieć piosenka Surfa Curse'a, "Freaks".
- Dokąd chcesz jechać? - zapytała, gdy zacząłem cofać.
- Chce zobaczyć się z Panią Marthą. Nie odwiedziłem jej od dnia pogrzebu. - szepnąłem, a Cruz delikatnie się uśmiechnęła. - No i nie podziękowałem jej za tą pomoc, gdy byłem mały. Wiecznie tylko ryczałem, jak wyciągała mnie z tarapatów.
- Kupimy jej jakąś ładną wiązankę. Myślę, że się ucieszy.
- Bukiet fioletowych hiacyntów. - od razu powiedziałem.
- Dlaczego?
- "Przebacz, bo zrobiłem źle". - wyszeptałem, gdy wyjeżdżaliśmy na drogę.
***Pov.Lucy***
Moja przerwa wiosenna miała się wydłużyć. Przez prawie tydzień trzymali mnie w szpitalu na obserwacji. Na szczęście nie było mi nic poważnego. Miałam obite ramię i żebra. Po za tym byłam całkowicie w porządku. Jeżeli chodzi o Matta było zdecydowanie gorzej.
Buttersky miał ukruszoną kość przez kilka miesięcy co sprawiło, że była konkretnie rozkruszona. W czasie, gdy szarpnął kierownicą kość nie wytrzymała i doszło do złamania. Wymagał rekonstrukcji kości, a teraz czeka go rehabilitacja. W trakcie uderzenia poważnie obił sobie nogi o konstrukcje gokartu. Minie trochę czasu za nim wróci w pełni do zdrowia. Wszystko jednak prędzej, czy później wróci do normalności.
Przez chwilę nasuwało mi się, aby powiedzieć "zasłużył sobie". Przypominam sobie jednak jego wykręconą twarz po wypadku i cofam to od razu. Nikomu tego nie życzę. Tak samo, jak nikomu nie życzę cegieł spadających na nogi, czy dachowania w pędzącym aucie. Nikt nie zasługuje na taką krzywdę.
W trakcie pobytu cały czas ktoś mnie obiecał. Nawet Paul ze swoim chłopakiem. Kiedy mnie wypisali zajrzałam do sali Matta. Życzyłam mu powrotu do zdrowia, bo czeka nas mocne trenowanie, aby w przyszłym roku dostać się do tej kadry. W praktyce wiedzieliśmy, że na to nie mamy już szans. Dalej zastanawiam się dlaczego za nim wyskoczyłam.
Nawet na mnie nie patrzył. Miałam wychodzić, gdy ten krzyknął.
- Lucy!
Spojrzałam na jego twarz. Był zmieszany. Może i czuł się głupio. W pomieszczeniu słychać było tylko kapiącą kroplówkę i ptaki za oknem.
- Przepraszam za wszystko... i dziękuje.
I od tego momentu można powiedzieć, że nasza mała wojna się zakończyła. Kto wie, może i będziemy kiedyś mogli się zakolegować.
Wróciliśmy do Chłodnicy Górskiej, a ja siedziałam z tatą na kocu za hotelem. Nieco dalej leżała książka którą czytałam przed jego przyjściem i pusty talerz po owocach. Przytulona w jego bok wsłuchiwałam się w śpiewające ptaki. Planowałam zostać w Chłodnicy dopóki siniaki mi się nie pogoją. Z pod mojego luźnego czarnego t-shirtu wystawały białe bandaże.
- Spodziewałem się po tobie wszystkiego, serio. Ale nie wpadłbym, aby wyskoczyć z pędzącego gokartu. To nawet nie było lekkomyślne. To było kretyńskie.
- Jakbyś mnie nie znał. - prychnęłam.
- Dalej mnie zaskakujesz. Jak twoja matka. Ona też. Każdego dnia odkrywam coś nowego.
- Przynajmniej nie możesz narzekać na nudę.
Spojrzałam na jego twarz, a ten tępo wpatrywał się w mój nadgarstek .
- Dalej nie mogę się przyzwyczaić. -szepnął łapiąc moją dłoń.
Ja też nie mogłam. Kilka razy złapałam się na próbach poprawienia "powietrza". Jednocześnie wiedziałam, że mam dobrego strażnika wspomnień. Czerwona wstążka dalej jest i ma się dobrze. Z tego co wiem Fernando jej nie zdejmuje. Na to przynajmniej wskazuje jego Instagram.
Patrzyłam na korony drzew i czułam dziwny spokój. Kadra przestała mieć jakiekolwiek znaczenie przez wydarzenia z ostatnich dni. Może to i lepiej. Co prawda w przyszłym roku nasze szanse na dostanie się tam praktycznie nie istnieją.
Dobra, to było trochę przygnębiające.
- Czuje spokój. - powiedziałam kładąc dłonie na moim brzuchu.
- I oby tak zostało.
I wtedy usłyszeliśmy dźwięk klaksonu. Był on na tyle charakterystyczny, że od razu wiedziałam, że to auto Texa Dinoco. Podniosłam się gwałtownie i patrzyłam, jak ze środka wysiada mężczyzna w kowbojskim nakryciu głowy. Patrzyłam na jego auto, które bardziej przypominało mi fortepian.
- Dobry wieczór! - krzyknęłam na co ten uniósł wspomniany przed chwilą kapelusz.
- Masz to o co prosiłem Szefie? - tata natychmiast wstał i poszedł uściskać jego dłoń. Zmarszczyłam brwi, gdy ci klepali się po ramionach. Tex poprawił swój wąs i wraz z tatą podszedł do mnie. Stanęłam na kocu i uścisnęłam dłoń Pana Dinoco. Było to niezręczne biorąc pod uwagę, że nie miałam na sobie skarpet i butów, a moje ręce wyglądały, jak u mumii.
- Jasne, że mam to co chciałeś. Masz dla mnie chwilę? - zwrócił się bezpośrednio do mnie.
- Wyglądam, jakbym nie miała czasu?
Tex zaśmiał się, a tata założył ręce na piersi.
- Przejdę do konkretów. Słyszałem o twoich próbach dostania się do kadry i doceniam to co zrobiłaś dla tamtego co jeździł z pokruszoną ręką. W tej sytuacji sekundy się liczyły i, gdyby nie twoja szybka reakcja chłopakowi mogłoby się pogorszyć.
- Nie no, nie przesadzajmy. - wtrąciłam się.
- Nie ujmuj sobie. - poprosił mnie. Oczyścił gardło i kontynuował. - W przyszłym roku jednak do kadry raczej się już nie dostaniesz, zaakceptujmy fakty. Przyjmują ludzi z konkretnych roczników, a, jak ktoś wejdzie to się nie wycofuje. Więc odpadasz tam już na starcie.
- Ta, wiem. Ale chyba jest jeszcze jakieś wyjście. Tak mi się wydaje przynajmniej. - wzruszyłam ramionami. Nie miałam siły na myśleniem na ten temat. Póki co musiałam dojść do siebie.
- Żeby to jedno Lucy. Tak się składa, że jedno właśnie do ciebie przyszło.
Zmarszczyłam gwałtownie brwi, a Tex złapał mnie delikatnie za dłonie.
- Gadaliśmy trochę z twoim tatkiem na ten temat. Przypomnij mi, ile ty masz lat?
- Szesnaście.
Tex zaczął siadać na betonie. Pociągnął mnie za sobą. Siedziałam po turecku naprzeciwko niego na kocu. Dopiero teraz poczułam od niego intensywny zapach cygara.
- Zygzak, skocz do auta. - poprosił go.
Patrzył mi prosto w oczy i czekaliśmy niecierpliwie na powrót taty. Byłam całkowicie zdezorientowana. Dostrzegłam mamę opierającą się o ścianę recepcji. Ściągnęłam brwi, gdy tata wracał z podkładką na papiery. Podał ją Texowi, a ten zaczął czytać co na niej jest.
- Wszystko zgrabnie rozpisałem.
- Ale co? - zaczęłam się niecierpliwić.
- Znam ciebie i twoje umiejętności. Znam twoje mocne i słabe strony. Tak brzydko też ci powiem, że głęboko w dupie mam te twoje papiery o uszkodzeniu nerwu w stopie. Wszyscy wiemy, że to zamknięty rozdział.
- Co w związku z tym? - brnęłam, aby ten przeszedł wreszcie do rzeczy.
- Proponuje ci umowę. Jeżeli ją podpiszesz zawrzemy kontrakt który w dużym skrócie mówi, że spółka Dinoco z podjednostką Rusteze zapewni ci numer startowy na wyłączność oraz sprzęt. Umowa ta obowiązuje nas przez najbliższe cztery lata. Dwa pierwsze lata mówią o tym, że bez ponoszenia kosztów z twojej strony rozpoczniesz profesjonalny trening na kierowcę samochodu wyścigowego. Musiałabyś zdać prawo jazdy, ale to oczywiste. Po dwóch latach kontrakt zmienia się i będziesz dostawać wynagrodzenie od sezonu i premię w zależności od zwycięstw-
- Stój. Czy ty mi proponujesz... - spojrzałam na tatę, który uśmiechnął się przestępując z nogi na nogę. - Ty chcesz, abym ja...
- Panienko Lucy proponuje ci, abyś po skończeniu osiemnastu lat od razu wystartowała o Złotego Tłoka.
- To kiepski żart. - prychnęłam.
- Miałabyś 95. - dodał tata. - Jeździłabyś dla Rusteze.
Podparłam się ręką o koc i przełknęłam ślinę. Oni tak serio. Moje serce biło, jak szalone, a zarówno Tex, jak i tata wydawali się tym faktem mocno rozbawieni.
- Wy nie żartujecie. - stwierdziłam, a Tex przecząco pokręcił głową.
- Od najmłodszych lat wychowywałem cię w duchu motoryzacji. Znasz doskonale silniki, modele... masz na ten temat pojęcie większe od wielu aktualnych kierowców. Podpisując kontrakt kadra kartingowa nie będzie ci do niczego potrzebna. Od razu wskoczysz do pierwszej ligi.
- Ale to naturalnie twoja decyzja. Nie musisz podpisywać od razu. Na nic nie musisz się zgadzać. - dodał Tex. Wzięłam głęboki oddech i odgarnęłam włosy z twarzy.
- Proponujecie mi klucz do kariery i ja mam się nie zgadzać? Za kogo mnie macie? - zaśmiałam się. - Ale to dalej brzmi, jak kiepski żart,
- Ale nie jest. Nie skłamię mówiąc, że byłbym zaszczycony móc mieć ciebie jako swojego zawodnika. Świetlana przyszłość przed tobą. Twój tata mnie zabije za to co powiem, ale moim zdaniem jesteś w stanie przewyższyć legendę którą zbudował on lub Hudson. To, jak Lucyferze?
Wyciągnął w moją stronę plik papierów. Zaczęłam czytać, ale mało co rozumiałam z tego bełkotu. Nie daliby mi chyba czegoś, aby mnie bardziej uwalić. Zza podkładki wyciągnęłam długopis i przeglądałam plik papierów.
- Mogą zacząć się bać.
Na ostatniej kartce spoczął podpis "Lucy McQueen"
- Gratulujemy, właśnie karting masz za sobą. Wskakujesz na prawdziwą maszyną. - Tex wyciągnął w moją stronę dłoń, a ja z pewnym uśmiechem na twarzy ją uścisnęłam. To było tak nierealne. W głębi byłam jednak najszczęśliwsza na świecie. Moje marzenie, największe marzenie właśnie się spełniło.
- To był mój ostatni wyścig w kartingu. - stwierdziłam wzdychając. - Słyszysz tato! Nie trzeba będzie kupować nowego gokartu!
- A co się stało z ostatnim?
- Skasowałam go w trakcie wypadku. - prychnęłam.
Tex zaczął się śmiać. Tata poczochrał mi włosy, a w naszą stronę zaczęła iść mama klaszcząc. Po ich minach widać było, że byli dumni.
Byłam lekko przestraszona szybkim obrotem spraw, ale z drugiej strony właśnie zaczynam grać na nowym polu. I zamierzam wygrać.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro