Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

5.

Nadeszła północ. Forbes nastawiła się na to, że wampir, który ma przyjść na spotkanie, spóźni się. Myliła się. Równo z wybiciem północy i pojawieniem się fajerwerków przybył i on z czerwoną różą w dłoni, której łodyżka była owinięta srebrną wstążeczką.

- Caroline?- Spytał stając przed blondynką tym samym wyrywając ją z zamyślenia.


- Tak.- Odpowiedziała od razu.- A ty?

- Marcel.- Uśmiechnął się.

- Miło cię poznać.- Caroline sama nie wiedziała dlaczego tak powiedziała. Przecież nie zna go, więc jak mogła stwierdzić, iż miło go poznać? Tak naprawdę wiedziała tylko jedną rzecz. Marcel oczarował ją swoim uśmiechem, śnieżno-białymi zębami. Zauroczył ją na tyle, by zaczęła uśmiechać się jak głupi do sera. Wyciągnęła do czarnoskórego dłoń w geście powitania. Gdy Marcel delikatnie ujął jej dłoń i złożył na niej pocałunek, po ciele wampirzycy przeszedł przyjemny dreszcz.- Co za maniery.- Powiedziała nie odrywając wzroku od mężczyzny.

Marcel uśmiechnął się pod nosem. Prostując się nie puszczał dłoni Caroline, w której po chwili znalazła się czerwona róża.

- To dla ciebie. Piękna jak ty.

- Yyy...- Care nie wiedziała co powiedzieć. Po raz pierwszy od stu lat poczuła jak rumieni się na komplement od przeciwnej płci.- Dziękuję. Skąd wiedziałeś gdzie mieszkam?- Spytała wybudzając się z transu.

- Nowy Orlean to moje miasto, a francuska dzielnica jest moim domem. Wiem wszystko o tym mieście, a także co się w nim dzieje.

- Czyli...- Przygryzła dolną wargę.- Jesteś tutaj jakby królem?

Pytanie zadane przez urokliwą blondynkę przypomniało Marcelowi lata spędzone na rządzeniu miastem bez Mikaelsonów. To były piękne lata. Zero kłopotów, zero wrogów. Cisza i spokój. Niestety rządy wielkiego Marcela Gerarda dobiegły końca, a jego ukochane miasto spowiła fala nieszczęść i ciągłych wojen. Pomijając uczucia jakie żywi do Rebeki, to za to najbardziej nienawidzi Klausa; straty w ludziach, mordowanie przyjaciół i utrata tego co dla niego najważniejsze. Domu.

- Marcel?

- Przepraszam. Wybacz mi.- Posłał w stronę Caroline kolejny rozbrajający uśmiech.- Naprawdę przepraszam.

- Nic się nie stało.- Zachichotała.- Więc?- Poruszała zabawnie brwiami, co rozbawiło ich oboje.- Jesteś królem, czy nie?

- Powiedzmy, że tak i nie. To długa historia. Może później ci opowiem.

- Powiedz teraz. Proooszę.

- No dobrze.- Marcel uległ naleganiom blond wampirzycy.- Ale chodźmy stąd. Ściany mają uszy.

- Jasne. Prowadź królu.

Forbes nie za bardzo rozumiała co Marcel ma na myśli mówiąc: ściany mają uszy, ale pozwoliła zaprowadzić się w ustronne miejsce, gdzie nie było nikogo prócz śpiących pijaków pod kamiennymi budynkami. Gdy dotarli na miejsce gwieździste niebo przysłonił ciemno szary dym będący pozostałością wypalonych sztucznych ogni.

- Było to konieczne?

- Tak.- Marcel rozejrzał się do okoła, aby upewnić się, że nikt ich nie śledził.- Tutaj nikt nam nie przeszkodzi.- Spojrzał w niebieskie tęczówki dziewczyny.

- Więc mów.

- Jestem królem Nowego Orleanu, a przynajmniej byłem nim dopóki nie wprowadził się tu mój "przyjaciel"- zaznaczył w powietrzu cudzysłów- z jego rodzeństwem. Zapragnął odebrać mi wszystko co budowałem przez lata; władzę, dom, zaufanie moich ludzi. Dostał to czego chciał. Uwierz mi, Caroline, że mam dosyć ciągłych wojen, walk z ich wrogami, brania udziału w ich rodzinnych dramatach.

Care w pełnym skupieniu słuchała historii Marcela. Podświadomie zaczęła myśleć o rodzeństwie Mikaelson. Właściwie to o Klausie, który zawsze dostawał to czego chciał. Opis podany przez wampira idealnie pasował do mieszańca. Ale czy nie jest to śmieszne? Chce zacząć nowe życie, specjalnie wróciła do kraju i zamieszkała w nieznanym mieście, by później dowiedzieć się, że rządzą tu jej dawni wrogowie? Wariujesz Caroline, skarciła się, jeszcze trochę, a wylądujesz w psychiatryku dla wampirów.

- Koniec końców: moje królestwo upadło, a dzielenie władzy z Mikaelsonami to nie rządy. Przypomina to bardziej ugodę, która jest pożyteczna dla obu zwaśnionych stron. Jednak Nowy Orlean już nie jest taki jak kiedyś i nigdy nie będzie. Nie dopóki oni tu są.

To co powiedział Marcel wprawiło Caroline w nie mały szok, osłupienie. Słowa wampira utwierdziły ją w tym jak wielkiego ma pecha. Wyłączyła się. Nie potrafiła skupić się na reszcie historii. Myślała tylko i wyłącznie o nazwisku, które od lat przyprawiało ją o gęsią skórkę. Musiała wyglądać naprawdę głupio kiedy stała naprzeciwko czarnoskórego z otwartą buzią i niedowierzaniem w oczach.

- Caroline, wszystko w porządku?- Spytał Marcel widząc minę dziewczyny. Gdyby znał ją dłużej pomyślałby, że zna Mikaelsonów. A tak to wyjaśnił sobie jej reakcję słyszanymi przypadkowo legendami o nieśmiertelnej hybrydzie i jego rodzeństwu. Z resztą tylko głupiec nie wie kim oni są.- Care?

- Co? A tak. Jasne. Wszystko jest w jak najlepszym porządku.- Uśmiechnęła się sztucznie co nie umknęło uwadze Marcela.

- Na pewno?

- Tak. Możemy wracać? Zrobiłam się głodna.- Skłamała. Tak naprawdę wolała nie mówić o Klausie i reszcie świty. Care doskonale wiedziała do czego, by to doprowadziło. Nie była gotowa wracać do Mystic Falls nawet jeśli miałyby być to tylko wspomnienia.

Reszta nocy minęła spokojnie. Caroline spędziła miłe chwile z Marcelem na rozmowie o ulubionych filmach, muzyce, miejscach na świecie i przyszłych planach; co chcieliby zrobić, zmienić. Podjęli nawet temat miłosnych prób i błędów, ale co do czego przyszło zrezygnowali. Forbes za wszelką cenę chciała ominąć fragment rozstania z Tylerem i dlaczego tak się stało, a Gerard nie chciał tego wieczoru myśleć o miłości nad którą od wieków ciąży fatum. Tak, więc dalej kontynuowali poprzednie rozmowy na temat muzyki, sztuki i innych bzdetach.

***

Bawiąc się do upadłego całą noc Kol i Rebekah wrócili dopiero nad ranem. Na dziedzińcu czekali na nich już Elijah i Marcel w towarzystwie czarownicy Bennett.

- Co to za wiedźma?- Spytała Rebekah na wejściu. Między nią, a Marcellusem może bywać różnie, ale zawsze będzie o niego zazdrosna. Przez wieki ta miłość się nie zmieniła po mimo wzajemnego wykorzystywania, intryg, ingerencji Niklausa, wzlotów i upadków.- Już ci nie wystarczam?- Obdarzyła wychowanka braci morderczym spojrzeniem.

- Rebekah to nie czas na twoją chorą zazdrość.- Oznajmił Marcel. Jedno pytanie pierwotnej wyprowadziło go z równowagi. Postanowił tego nie okazywać. Nie był to ani odpowiedni czas, ani miejsce.

- Marcel ma rację.- Wtrącił najstarszy Mikaelson.- Dobrze, że jesteście. Mamy informacje o tym co przydażyło się naszemu bratu.

- Słyszysz Kol? Po prostu w to nie wierzę...

- Słyszę!- Odkrzyczał najmłodszy z braci.- Elijah...- Podszedł do brata. Położył dłoń na jego ramieniu  głośno wciągając powietrze.- Ja też mam informacje. Mówiłem, że wszystko powiem i tak zrobię, a ty poprosiłeś te przybłęde o pomoc.

Marcel wciągnął głośno powietrze tak jak zrobił to przed chwilą Kol. To jego najbardziej nie lubił, wręcz nienawidził, z całego rodzeństwa Mikaelson.

- Przesadziłeś.- Stwierdziła od nie chcenia Bex. Alkohol jeszcze szumiał w jej głowie z resztą Kolowi także.

- Więc mów.- Rozkazał pierwotny.

- Dobra, dobra.- Kol odsunął się od brata.- Musicie tylko wiedzieć czym jest linia życia i śmierci i...- Podniósł wskazujący palec do góry stając na samym środku dziedzińca.- Tu jest zonk!- Zaśmiał się krótko.- Potrzebujecie wiedźmy Bennett. Żadna inna nie zdejmie uroku, ponieważ to ród Bennett'ów stworzył zaklęcie i tylko on wie jak je zdjąć. A z tego co wiem to nasza kochana Bonnie Bennett nie żyje od baaardzo długiego czasu.- Wzruszył ramionami.- To wszystko. Tyle wiem.

- Jest jeszcze coś.- Marie wyszła naprzód.

Wszyscy spojrzeli na ciemnoskórą czarownice. Każde z innym wyrazem twarzy. Elijah- z zaciekawieniem, Marcel- również, Rebekah- z zainteresowaniem i znudzeniem, Kol- z zaskoczeniem.

- Marie. Co ty...?- Zaczął Marcel, ale Marie uciszyła go jednym ruchem dłoni.

- Kol ma rację. Na prośbę Marcela podpytałam kilka wiedźm w sabacie i dzwoniłam do kuzynów. Dowiedziałam się tego co przed chwilą powiedziałeś.- Spojrzała na wampira.- Nie wierzę, że to mówię...- Pokręciła głową.- Z czarownicą nie będzie problemu, bo ja pochodzę z Bennett'ów. Odwrócę to zaklęcie, ale do tego jest potrzebna krew sobowtóra. Najsilniejszy składnik wiążący użyty do stworzenia uroku. A wszyscy wiemy, że ostatnim doppelgängerem jest Elena Gilbert, która jest wampirem. Żaden inny nie istnieje.

- Cholera!- Elijah krzyknął na całe gardło.- Nie można tego niczym innym zastąpić?

- Nie.

- No to lipa.- Rebekah stanęła obok Elijah'a.- Cholerne sobowtóry. Zawsze muszą być we wszystko wmieszane.- Założyła ręce pod piersi.- Kol, ty lubisz maczać palce w czarnej magii. Na pewno coś wymyślisz i powiesz naszej kochanej wiedźmie co ma robić.

- Problem w tym siostrzyczko... że jeśli jest wmieszana w to krew Petrovych to nic nie da się zrobić.- Rozłożył bezradnie ręce.

- No dobrze...- Elijah przetarł twarz dłonią.- Marie, Kol, wiecie czym jest ta całą linia życia i śmierci?

- Tak.- Odparli zgodnie.

- W takim razie musimy znaleźć inne wyjście i wiedźmę, która to zrobiła. Zabiję ją osobiście.- Warknął pierwotny. Poprawił kołnierz koszuli i szybkim krokiem, prawie biegiem, opuścił rodzinną posiadłość.

- No ładnie.- Odezwała się pierwotna.- Gustujesz w Bennett'ach. Nie wiedziałam.- Wzruszyła ramionami na co Kol przewrócił oczami.

- Rebekah, daj spokój.- Odezwał się Marcel.- Marnowaliście tylko czas czekając aż Hayley czegoś się dowie. Wziąłem sprawy w swoje ręce. Ciesz się, że Marie Anne przyznała się do swojego nazwiska, bo wcale nie musiała!- Podniósł głos.- Chce pomóc z własnej, nie przymuszonej woli, a ty zachowujesz się jak ostatnia idiotka! Marie- zwrócił się do wiedźmy- jeśli nie chcesz tego robić to nie musisz.

- Nie mam wyboru. Prędzej czy później dowiedzieliby się, że jestem Bennett. A po za tym... mogę namierzyć czarownice, która rzuciła urok.

- Ile potrzebujesz czasu?- Spytał Kol.

- Kilka dni. Będzie to trudne. Pewnie użyła zaklęcia maskującego.

- Właściwie to czym jest linia życia i śmierci?- Spytała Bex.

- Stan przejściowy. Jesteś w uśpieniu, wszystko słyszysz, wiesz co się dzieje, ale nie możesz reagować. Dobra iluzja uspokaja cię, by potem najgorszy z koszmarów mógł wyrwać ci ostatnie resztki chęci do życia. Jest się wtedy na krawędzi życia i śmierci. Wszystkie wizje prowadzą cię do samodestrukcji i upadku.

Ominęła wszystkich i pokierowała się do wyjścia. Bardzo się bała groźby Marcela o ujawnieniu z jakiego klanu pochodzi, ale sama straciła trójkę rodzeństwa i wiedziała jak bardzo będą cierpieć po stracie Klausa. Nie robiła tego dla nich, a dla samej siebie. Po śmierci braci obiecała sobie, że nie pozwoli więcej nikomu cierpieć z powodu straty rodzeństwa. Nawet jeśli będzie to największy wróg, a Mikaelsonowie po części byli jej wrogami ze względu chociażby na to  jak traktują czarownice i ludzi.

- Marie Anne!- Krzyknął Marcel.

- Tak?

- Dziękuję.

- Nie robię tego dla was.- Opuściła posesję Mikaelsonów.

***

Kochana Julio,

Przepraszam, że wyjechałam bez słowa. Przecież obiecałam się pożegnać! A ja nie lubię tak bardzo pożegnań. Za dużo w nich uczestniczyłam. Nie ważne, czy był to czyjś pogrzeb, czy ktoś wyjeżdżał. A może po prostu bałam się, że przekonasz mnie byś jechała ze mną? Nie wiem. Oba wytłumaczenia są dobre. Mam nadzieję, iż wybaczysz mi to.

Miasto do którego przeprowadziłam się jest takie piękne! Jestem tu zaledwie kilka dni, nie znam większości miasta, ale czuję, że jest to MOJE miasto. Jakbym miała tu mieszkać od urodzenia. Coś mnie tu trzyma. Może dlatego, że rządzą tu wampiry? Nie ważne. Zapomnij. Dziś wieczorem zamierzam sprawdzić, czy Marie mówiła prawdę o nocnej porze dzielnicy. Czy jest tak fajna jak nudna za dnia? Przekonam się dopiero za kilka godzin.

P.S. Mam nadzieję, że mówią prawdę o tym mieście. Miasto karnawałów i ciągłych imprez... Dasz wiarę?

Twoja Caroline

- Och, Caroline.- Brunetka pokręciła głową. Od kilku dni studiowała, gdzie mogła wyjechać jej przyjaciółka, ale z marnymi rezultatami. Nie poddawała się. Nie mogła, a nawet nie chciała. To nie należy do jej natury. Nie tylko dlatego, że płynie w niej krew Petrovej, ale dlatego, że taka już jest od zawsze. Jest uparta i zawsze osiąga swój cel- prędzej, czy później. List od Caroline był jak manna z nieba.- Caroline, Caroline... Mogłaś nie pisać ostatniego zdania. Teraz wiem gdzie jesteś.- Odłożyła kartkę na szklany stolik.

Julia nie mogła uwierzyć jak Caroline przez przypadek ujawniła swoje miejsce pobytu. Było jej to na rękę. Przynajmniej nie musi szukać blondynki kontaktując się z jej byłymi-chwilowymi "znajomymi". Uśmiechnęła się pod nosem. Wyciągnęła telefon, wybrała numer zaprzyjaźnionej linii lotniczej i wcisneła zieloną słuchawkę.

- Dzień dobry. Chcę jak najszybciej dostać się do Los Angeles, a najlepiej żeby samolot lądował na lotnisku bliżej Nowego Orleanu. Dacie radę załatwić to na dziś? Tak? To świetnie! Widzimy się za dwie godziny! Dowidzenia!- Rozłączyła się. Chowając komórkę do tylnej kieszeni czarnych jeansów pobiegła do sypialni pakować walizki.

***

Bezchmurne, nocne niebo- takie właśnie lubi Elijah kiedy chce odpocząć od natłoku obowiązków, coś go trapi lub nad czymś intensywnie myśli. Tak było i tym razem. Spacerował brzegiem Missisipi zastanawiając o co w tym wszystkim chodzi, jak zareaguje Hope na wieść o stanie ojca? Marie nie odzywa się od kilku dni, Hayley wraz z bratanicą wrócą do Nowego Orleanu na dniach, a co najważniejsze co jest powodem rzucenia uroku na jego brata? Pierwotny może uwierzyć niemalże we wszystko, ale nie w to, że Niklaus pozostaje w tym wszystkim bez winy. Taki sam stosunek ma do reszty rodziny. Jedynie Freya była wyjątkiem. Była równie zawzięta i uparta jak Rebekah, mściwa jak Kol i Klaus, ale jednocześnie rozsądna jak on sam. Była inna i tym się wyróżniała na tle reszty rodzeństwa.

Samotną wędrówkę pierwotnego przerwał silny, słodki zapach krwi. Znany dla jego kubków smakowych jednocześnie będąc czymś nowym. Jakby krew płynąca w żyłach szatynki była dla niego czymś znanym, ale również nowym.

Elijah schował się w ciemnym zaułku pomiędzy dwoma budynkami z czerwonej cegły. Czekał na dogodny moment, by zaatakować niczego nie świadomą dziewczynę. Czując z każdą chwilą co raz bardziej intensywniejszy zapach krwi spokojnym krokiem wyszedł na środek drogi. Stanął w samym środku nikłego światła zardzewiałej lampy.

- Poważnie?- Spytała nieznajoma.- Ślepy jesteś, że idę? Zejdź mi z drogi!- Pchnęła wampira obiema dłońmi. Widząc, że to nie poskutkowało kontynuowała dalej:- Głuchy i ślepy! Dobre sobie, a teraz poważnie zjeżdżaj mi stąd!- Popchnęła go drugi raz. W odpowiedzi usłyszała śmiech mężczyzny.- Co za kretyn...

- Dzisiejsze dziewczyny...- Mruknął rozbawiony Elijah.- Nie mają za grosz kultury i dobrych manier.- Uśmiechnął się bardziej do siebie niż do niej.

W świetle lampy szatynka zdążyła zauważyć błysk kłów. W pierwszej chwili chciała uciekać, w drugiej całkowicie ją sparaliżowało, w trzeciej chciała powiedzieć coś niegrzecznego, ale nie dostała takiej szansy. Silne dłonie wampira chwyciły ją za ramiona i przyszpiliły do lampy.

Najbardziej moralny wampir na świecie był gotów zabić Bogu ducha winną dziewczynę. Wystawił kły, a jego twarz pokryły charakterystyczne żyłki. Już chciał wgryźć się w szyję dziewczyny, ale doznał nie małego szoku. Właśnie ujrzał twarz, której nie widział od długich, długich lat.

To niemożliwe, schował kły. Odsunął się od brunetki na bezpieczną odległość. Ona nie żyje. Jak to więc możliwe? Elijah doskonale wiedział, iż nie mogła to być Elena. Ona nie jest tak wyszczekana jak...

- Katerina...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro