Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

25.

Więzienny Świat 1903

Niekończąca się zima. Nieustannie sypiący śnieg, ciemna gwieździsta noc i dom pośrodku lasu. Taki był Więzienny Wymiar 1903 roku, w którym utknął Kai i takim zastała go Hope wraz z Kolem. Przenosząc się za pomocą magii do równoległego świata zużyła prawie całą moc drzemiącą w niej jak i w Mystic Falls. Ale nie żałowała swej decyzji. Idąc w ciemności między drzewami z Kolem u boku i gdzieniegdzie oświetlającymi drogę gwiazdami bądź księżycem, czuła, że dobrze zrobiła. W końcu robiła to by uratować przyjaciela Caroline, którą zdążyła polubić przez kilka minut rozmowy, opowiadań ojca i malowideł, które starał się ukryć przed każdym, ale nie przed nią. Ona i tak je znajdowała ku niezadowoleniu Niklausa. Jednak on nie potrafił się na nią złościć. Była przecież jego jedyną córką, oczkiem w głowie. Więc jakby mógł? Ale z drugiej strony nie robiła tego dla blond wampirzycy. Robiła to dla ojca, aby nie zrobił czegoś czego będzie żałował do końca życia. A przecież jest nieśmiertelny, więc przez wieczność. A dla kogoś takiego jak on, wieczność to szmat czasu. Być może dla niektórych zbyt długi, gdyż czasami tracą kontrolę chcąc zrobić coś dobrze. Ale nie jej było to oceniać. Chciała jak najszybciej odnaleźć socjopatę, który wymordował całą swoją rodzinę i sabat, a który może pomóc jej bliskim.

Przedzierając się przez gąszcz ośnieżonych drzew nawet nie zauważyła kiedy stanęła przed gankiem dosyć sporej posiadłości, jak zauważyła posiadłości Salvatore'ów.

- Chyba jesteśmy na miejscu.- Powiedział Kol chowając ręce w kieszenie jasnych jeansów.

- Tak. Też tak myślę.- Odparła wpatrzona w drzwi domu. Nie czekając na wujka ruszyła przed siebie i bez pukania weszła do środka.- Halo? Jest tu ktoś?- Zapytała lekko uniesionym głosem, a gdy nie usłyszała odzewu spojrzała się za siebie.- Chyba go tu nie ma- stwierdziła.

Musiała przyznać, że choć jest najsilniejszą i najstraszniejszą istotą na świecie, obawiała się Kai'a. Naczytała się o nim tyle, że wolałaby się na niego natknąć nie wiedząc kim jest. Jej głos drżał, a oddech zamieniał się w parę przez otwarte drzwi.

- Jest. Musi tu być. To psychopata. Pewnie czeka na dogodny moment, aby się ujawnić.- Stwierdził Kol wzruszając ramionami.

- Coś o tym wiesz?- Hope uniosła zabawnie brwi uśmiechając się przy tym wymownie.

- Powiedzmy- odparł z chichotem.- Ja sprawdzę dół, ty górę.

Kiwnęła głową i bez słowa obróciła się na pięcie i pomaszerowała schodami na górne piętro posiadłości. Kiedy weszła po ostatnim stopniu, a podeszwy jej butów zetknęły się z drewnianą podłogą, zauważyła, że na górnym piętrze panuje półmrok. Nie to co na parterze. Przyprawiło ją to o gęsią skórkę, ale dzielnie stawiała kroki zagłębiając się w ciemności piętra.

Była przy jednym z zamkniętych na klucz pokoi, gdy nagle usłyszała brzdęk przekręcającego się metalu oraz zgrzyt zardzewiałej klamki, by po chwili znaleźć się za tajemniczymi drzwiami, w kompletnej ciemnocie, w objęciach silnych ramion przytrzymujących ją przed próbą ucieczki. Porywacz wolną dłonią zakrył usta Hope nim ta zdążyła wydać z siebie dźwięk.

- Ćśśś... no już, spokojnie.- Powiedział łagodnym tonem.- Nic ci nie zrobię pod warunkiem, że powiesz mi kim jesteś i co tu robisz.

Dojrzała dziwną iskrę w spojrzeniu nieznajomego. To była jedyna rzecz jaką dostrzegła nim zaraz po tym ujrzała jasno niebieskie tęczówki.

- Kai... Co tu robisz?- Tylko tyle Caroline była w stanie powiedzieć na widok czarownika, którego nie widziała od lat. Nienawidziła go, bała się mocy jaką posiada syfonista, ale w obecnej chwili poczuła nieprzyjemną ulgę na jego widok.

- Zgaduję, że ratuje ci życie.- Uśmiechnął się zalotnie podchodząc jak najwolniej do leżącej u stóp Caroline hybrydy.

- Jestem Hope.- Wyznała w czerń pokoju, bo choć nadal czuła dotyk mieszkańca domu, to nadal nic nie widziała prócz chwilowego błysku w oczach towarzysza.

- Dobrze.- Odsunął się od dziewczyny, jednak nadal pozostawał blisko niej na kilka centymetrów.- Co tu robisz?- Zapytał łagodnie choć wyczuwalny był chłód w jego głosie. Może i był zniezrównoważonym psychopatą, może i przejął niektóre cechy charakteru brata Luke'a, ale po zdradzie Bonnie Bennett powrócił stary, dobry Kai. Być może gorszy niż poprzednio.

Uniósł pytająco brwi. Był świadom tego, że dziewczyna nie zauważyła tego, ale to był odruch bezwarunkowy. Nie mógł nic na to poradzić. Dlatego by ją ponaglić dotknął jej prawego ramienia. W chwili kiedy to zrobił uśmiechnął się niewinnie, a w jego niebieskich, czystych jak bezchmurne niebo oczach kolejny raz pojawił się błysk. Tym razem nie nadzieji na wydostanie się z więzienia, ale ciekawości, która zżerała go od środka nie mogąc doczekać się odpowiedzi nowopoznanej Hope.

- Myślę, że...- Zawahała się, ale po chwili wyprostowała się i odpowiedziała próbując zamaskować zdenerwowanie i drżący głos.- Myślę, że szukam ciebie. Kai, prawda?- Spytała nagle natchniona wewnętrzną siłą dzięki której strach zniknął i nie bała się już tego co może uczynić syfonista. Tak jak on wcześniej, tak ona teraz uniosła pytająco brwi przy czym założyła ręce pod piersi.

- Zamieniam się w słuch...

Jednym ruchem ręki przewrócił Klausa na plecy. Kręcąc głową poklepał na wpół przytomnego wampira po policzku. Po tak długim czasie bycia samemu z wysuszonymi truchłami heretyków zadawanie bólu innym, a tym bardziej jednemu z pierwotnych i to w dodatku słynnej na całą kulę ziemską hybrydzie, było dla niego ogromną przyjemnością. Każdy jego nerw się cieszył na kolejne co raz to cichsze jęki Klausa. Dzięki czemu poszkodowany jak i nadal stojąca w bezruchu blond wampirzyca mogli podziwiać szaleńczy uśmiech Kai'a, który jest jego znakiem rozpoznawczym zaraz po chorych skłonnościach do mordowania ludzi bez powodu, a zwłaszcza własną rodzinę i sabat.

- Nie ładnie jest tak traktować kobiety.- Pokręcił głową udając zdruzgotanego zachowaniem mieszańca.- Zwłaszcza tak śliczne i te które się kocha. Musisz mi uwierzyć, wiem coś o tym.- Zaśmiał się krótko na wspomnienie wiedźmy Bennett wcześniej kucając przy ledwo dyszącym ciemnowłosym blondynie.- Wiesz co? Mają rację. Jesteś fiutem.- Wstał nagle. Z przypływu energii i dziwnej radości kopnął go na oślep tak, że poleciał na pierwszy lepszy filar.

Pierwotny jęknął przeciągle, nim zdążył wstać i całkowicie się wyprostować, Kai podszedł do niego i uważnie mu się przyjrzał.

- Nawet nie wiesz jakie masz szczęście, że to Caroline ciebie kocha. Znamy się dosyć...- Przymrużył oczy zastanawiając się nad tym co powiedzieć.- Długo. Taaak, i gdyby nie to, zabiłbym cię, bo wiem, że tak czy siak znajdzie sposób na skopanie mi tyłka za to co bym zrobił. Powiem ci coś w sekrecie.- Nachylił się ku niemu dzięki czemu Klaus mógł poczuć jego oddech na swoim uchu i fragmencie szyji.- Szczerze mało mnie to obchodzi czy cię kocha czy nie. Nie robię tego dla niej. My się nawet nie lubimy, a to i tak mało powiedziane. Nienawidzimy się. Ale nie mam ochoty wracać do Więziennego Wymiaru, gdzie zapewne by mnie posłała, więc nie mam wyboru jak tylko zostawić cię żywego. Z drugiej strony i tak mam korzyść z tego, że wam, to znaczy jej pomagam.- Zaczął się odsuwać z uśmiechem na ustach. Ręce przez cały czas trzymał uniesione na wysokości barków.- Muszę podziękować tej ślicznotce Hope za to, że sprowadziła mnie na ten świat spowrotem.

Klaus warknął usłyszawszy imię córki, a jego oczy przybrały złocistą barwę. Kai zaśmiał się, a Caroline przewróciła oczami na wygłoszony sekundę temu monolog Parkera. Jednak musiała mu przyznać rację w dwóch sprawach: nie pozwoliłaby mu skrzywdzić Klausa choćby nie wiadomo co, a w najgorszym wypadku zemściłaby się za jego krzywdę. Chociaż z drugiej strony musiała przyznać, że ma u niego długi dług. W końcu sto lat temu wyssał magię z jej krew krążącej w żyłach umierającej Lizz Forbes, aby ta nie umierała w męczarniach. A także to co zrobi dzisiaj. Nawet jeśli robi to sam dla siebie by uzyskać więcej mocy, aby stać się potężnym czarownikiem. To i tak ma u niego dług.

Spojrzał na biały sztylet, a jasno niebieskie tęczówki rozbłysły niezdrowym, szaleńczym błyskiem.

- A to chyba moje.- Kai podniósł ostrze. Ledwo go dotknął, a poczuł mrowienie i przepływający przez niego prąd.- Ciekawe...- Mruknął pod nosem słysząc szept, który był słyszalny tylko dla niego. Odchylił głowę do tyłu i zamknął oczy.- No to zaczynamy!

Światło kilku świec rozbłysło dając słabą poświatę na obojga. Każde z nich czujnie przyglądało się drugiemu zupełnie tak jakby stali na polu walki, a przecież było odwrotnie. Stali na neutralnym gruncie, a Hope wydało się, że zyskała sympatię czarownika. Bynajmniej chwilowo.

Natomiast Kai stojąc nadal tam gdzie stał niecierpliwie oczekiwał odpowiedzi ze strony młodszej czarownicy.

- Zgaduję, że znasz Caroline Forbes. Potrzebuje twojej pomocy. Oczywiście mogłabym sama to zrobić, ale istnieje prawdopodobieństwo, że zginę. A ty...

Przerwał jej prychnięciem. Tak bardzo nienawidził Bonnie i jej przyjaciół, że wieść o potrzebie jego pomocy wzbudziła w nim poczucie jakby miał za chwilę zwymiotować oraz przyprawiła go o skręt kiszek z niekontrolowanego napadu śmiechu.

- Możesz sobie pomarzyć, mała.- Powiedział z przesadnym uśmieszkiem. Próbował ją wyminąć, ale dzięki szybkiej refleksji stanęła przed nim w chwili kiedy chwytał za okrągłą klamkę drzwi.

- Nie skończyłam.- Zaprotestowała patrząc Kai'owi głęboko w oczy. Ten zdziwiony jej nieugiętością i kompletnym brakiem oznak strachu przed nim, postanowił grzecznie jej wysłuchać.

- Więc mów.- Rozłożył ręce w oczekiwaniu.

- Dzięki za pozwolenie.- Wycedziła przez zaciśnięte żeby. To zachowanie, te manierę, zdecydowanie odziedziczyła po ojcu, którego pragnęła jak najszybciej wyciągnąć z bagna w które się wpakował. Jedyne czego się bała to to, że nie zdąży na czas. To było jej jedynym zmartwieniem zaraz po zwyciężeniu nad strachem przed socjopatą.- A ty jesteś członkiem sabatu Bliźniąt, syfonistą. Możesz pochłonąć ogromną ilość magii i nie umrzesz. I...

- Zaczynam cię lubić.- Przerwał jej kolejny raz.- Zdajesz sobie sprawę kim jestem, czego chcę i jakie mogą być konsekwencje uwolnienia mnie?- Podszedł bliżej Hope, złapał ją za ramiona chcąc wchłonąć małą część jej magii. Zmarszczył brwi, gdy poczuł coś nieznanego. Prąd, który oznaczał, iż dziewczyna przed nim, nie jest czystej rasy czarownicą, a kimś więcej.- Ciekawe... Czym ty do cholery jesteś? Wyczuwam...

- Wilkołaka i wampira?- Uniosła brew rozbawiona.

- To niemożliwe.- Pokręcił głową.

- Możliwe. Powinieneś przywyknąć, że w naszym świecie wszystko jest możliwe. Mogę kontynuować?

- Zapytałem CZYM JESTEŚ?!- Łapiąc ją za szyję przycisnął ją do drzwi.

-W sumie to nie pytałeś, ale niech ci będzie.- Odparła z uniesioną głową jak prawdziwy Mikaelson.- Jestem mityczną trybrydą. Odmieńcem.

- Jak?- Odsunął się od niej marszcząc czoło w niezrozumieniu.

- Moja matka była wilkołakiem, babcia czarownicą parającą się czarną magią, a mój ojciec to Niklaus Mikaelson.

- TEN Niklaus?

- Tak. A teraz pozwól, że przejdę do tego o czym mi ciągle przerywasz.- Zacisnęła mocniej skrzyżowane ręce na piersiach.- Potrzebuję byś wyssał moc z Ostrza Azraela, boskiego przedmiotu. Tylko TY- wskazała na niego palcem, a on się uśmiechnął słysząc w jego mniemaniu komplement.- Możesz tego dokonać. Każda inna czarownica umrze. Ja też. I tak. Zdaję sobie sprawę z konsekwencji uwolnienia ciebie, ale robię to dla mojego taty. Nie pozwolę na to, aby na powrót stał się potworem. Przykładowo: takim jak ty.

- Na pewno nie jest tak przystojny i uroczy jak ja.- Posłał Hope rozbrajający uśmiech, a ta nie miała wyboru jak tylko się z nim zgodzić. Nie miała nawet powodów by kłamać. Kai jest przystojny. Psychiczny, ale nadal przystojny. Kiedy wbrew woli prztaknęła, poklepał ją po ramieniu i z uśmiechem otworzył drzwi.- No chodźmy już. Pora wracać do normalnego świata. Poza tym twój chłopak pewnie się niecierpliwi.

- To mój wujek- zachichotała idąc za o dziwio umięśnionymi plecami czarownika.

Słyszał wokół siebie szum bijatyki. Bawiło go to, ale nie mógł oddać się w pełni uciesze z tego powodu, gdyż musiał być skupiony na wysysaniu mocy z ostrza. Przebywając w Więziennym Wymiarze pragnął stanąć z diabłem twarzą w twarz, nawet kilka razy próbował go wzywać na różne sposoby, ale z marnym skutkiem. Lucyfera niezmiernie to bawiło, a teraz o to on. Jest na łasce człowieka, który chciał go zobaczyć i rzucić w jego stronę stek obleg i zażaleń. Gdy ludzie obarczali go o wszystko co złe na świecie podczas, gdy rezydował w Piekle, on śmiał się pod nosem i mówił sam do siebie: Z zażaleniami to do Tatusia. I tak pozostało mu do dzisiaj nawet kiedy jego domem stała się Ziemia. Kochał kusić ludzi, widzieć ich przerażone twarze kiedy pokazywał swoje prawdziwe ja, kochał karać ich za morderstwa popełnione na ludzkim padole zwanym Ziemią, kochał... panią Detektyw. Całe życie przeleciało mu przed oczami podczas niekończącej się walki między nim, Klausem i Caroline wraz z Maze, które próbowały ich rozdzielić. W głowie tworzył najgorsze scenariusze, a najgorszym z nich był ten, w którym zostaje uśmiercony i ku uciesze Ojca i rodzeństwa wraca tam, gdzie jego miejsce. Do Piekła. Jego pierwszego domu, bo Niebo nigdy nim nie było. Dlatego na swój sposób polubił chłopaka.

Był blisko ukończenia rytuału odebrania mocy z boskiego przedmiotu, ale osłabienie wzięło nad nim górę. Krew sączyła się ciurkiem z jego nosa, z uszu także, a nawet ust. Krztusił się nią. Ból, który niósł dotyk Ostrza Azraela przeszywał całe ciało Kai'a na przemian z przyjemnym uczuciem euforii po uzyskiwaniu tak potężnej mocy. Padł na kolana, nie poddawał się, pragnął tej mocy jak niczego innego w życiu. I gdyby nie szybka reakcja w samą porę przybiegłej Hope straciłby przytomność padając jak długi na parkiet i przy okazji rozwalając sobie głowę o zaostrzony kant schodów.

Złapała go w samą porę. Ostrożnie położyła głowę Kai'a na swoich kolanach. Wyrwała mu z rąk ostrze i odrzuciła na bok.

- Muszę dokończyć...- Wycharczał dławiąc się własną krwią.

- Ćśśś... Już po wszystkim.- Skłamała, bo tak naprawdę nie wiedziała czy rytuał syfonisty został zakończony.

- Ale...- Zaczął, ale przerwała mu gładząc go po włosach.

Jednym pstryknięciem palców uspała czarownika. Sprawiła, że jego myśli się uspokoiły, krew przestała lecieć, a oddech zwolnił. Spał jak małe dziecko.

Obserwowała go w bocznym lusterku podczas, gdy on poznawał świat na nowo. Strach ustąpił, a na jego miejsce wstąpiła fascynacja. Chcąc czy nie, musiała przyznać, że Malakai Parker był fascynujący pod wieloma względami. Był pełen sprzeczności jak wyczytała w pamiętnikach Bonnie Bennett, ale był też zagubiony i pozbawiony jakiejkolwiek miłości- a to wywnioskowała nie tylko z treści jakie zaserwowała jej czarownica na kartkach papieru, ale wyczytała to z jego oczu.

- Twoja bratanica ciągle się na mnie patrzy.- Zwrócił uwagę Kolowi, który nie polubił go od pierwszej wymiany zdań, a tym samym wyrywając Hope z zamyślenia.- Wiesz, że to jest tak jakbyś nie polubił samego siebie. Prawda?

- O czym ty pieprzysz?- Wcisnął mocniej gaz spoglądając na niego przez górne lusterko.

-  A o tym, że mnie nie lubisz. Słyszałem trochę o waszej rodzinie i o bracie, który jest psychomaniakiem. Wbrew pozorom jesteśmy bardzo podobni.- Posłał mu głupkowaty uśmiech na co Kol przewrócił oczami.

- Jak na potężnego przywódcę sabatu Bliźniąt jesteś niezłym idiotą.- Stwierdził pierwotny wzruszając ramionami.

Hope spiorunowała wujka wzrokiem po czym obejrzała się przez ramię na czarownika.

- Wybacz. On już taki jest.- Uśmiechnęła się, a Kai odwdzięczył się tym samym.- Pomożesz nam na sto procent?- Spytała z nieukrywaną nadzieją w głosie.

- Już mówiłem, że tak. Jestem tutaj, chcę żyć, być wolny i przy okazji zemścić się na tych, którzy wsadzili mnie do Wymiaru spowrotem. Nie mówiąc już o utrudnianiu im życia przez całą wieczność.- Obdarzył ją spojrzeniem, które wbrew pozorom było śmiertelnie poważne choć zmieszane z rozbawieniem w tonie jakim mówił. Wizja zemsty i ciągłego dręczenia bandy Bonnie Bennett była czymś tak wspaniałym jak krew dla wampira.

- Właściwie to muszę cię zmartwić. Bonnie, Damon i Elena nie żyją. Zginęli sto lat temu w masakrze w Mystic Falls.

- Dzięki za popsucie mi wizji wspaniałego spędzania czasu...- Obruszył się choć ona od razu rozpoznała, iż czarownik udaje. Zachichotała.- Sto lat temu... Kto by pomyślał, że tyle żyję? W sumie dobry sposób na wieczność pozostając sobą.- Uśmiechnął się łobuzersko.- Nie przejmuj się- utkwił spojrzenie w jasnych oczach dziewczyny.- Mój sabat lubi bawić się w powiększanie. Przynajmniej on mi został po tym jak zniszczyłaś mój plan zemsty i dręczenia.

Miała coś powiedzieć, ale zrezygnowała. Rozbawił ją do bólu i gdyby nie to, że była w aucie z nimi to zapewne dostałaby skrętu kiszek.

- Nie śmiej się. Mówię poważnie.

Zdążyła tylko pokręcić głową, a Kol już mówił, prawieże krzycząc, że są na miejscu.

- Witajcie w Los Angeles, gdzie diabeł znajduje swój dom, a anioły upadają...!

Zajęty szarpaniną z Lucyferem i dwiema pięknymi kobietami zauważył samotnie leżące ostrze nieopodal córki pochylającej się nad omdlałym czarownikiem. Uważnie przyjżał się twarzom rywali po czym uśmiechnął niczym Lucyfer na myśl o biczowanku i zadawaniu tym podobnych tortur. Zmylając ich tym, za jednym zamachem i kopnięciem z pół obrotu wyrwał się z potrzasku jaki tworzyła trójka nadprzyrodzonych. Czym prędzej podbiegł, a właściwie rzucił się na boski sztylet, co nie umknęło uwadze Maze.

- Lucyfer!- Krzyknęła wskazując na pierwotnego z białym przedmiotem w dłoni.- Patrz! On ma ostrze!- Próbowała wstać, ale siła uderzenia o parkiet była zbyt silna i nie mogła złapać równowagi.

Lucyfer wpierw spojrzał na Mazikeen potem na hybrydę, która idąc powolnym krokiem napawała się jego bliską śmiercią. Niestety, Lucyfer jako diabeł, Książę Ciemności i przeciwieństwo Boga również posiadał nadprzyrodzone zdolności. Persfazja jakiej on używał różni się nieco od persfazji jaką używają wampiry, ale za to działa niezawodnie. Nie licząc oczywiście Chloe, która jako byt boski, zesłany przez Boga na jego drogę, nie była podatna na jego kuszenie. Nad czym nadal ubolewa.

Wstał więc i gdy Klaus był przy nim przybrał wpierw poważną minę, potem roześmiał się jak opętany, a na końcu przybrał diabelski uśmieszek. Tęczówki Lucyfera przybrały szkarłatny jak krew kolor. Poprawił poszarpaną marynarkę i przemówił:

- Powiedz mi, czego tak naprawdę pragniesz?- Spytał niby to niewinnie, ale za słodkim głosem ukrywało się coś gorszego. Plan jakby tu się go pozbyć za wszelką cenę. Uśmiech nie schodził mu z ust.

Klaus otwierał i zamykał usta nie wiedząc dlaczego wzrok diabła go sparaliżował, bo przecież istniały tylko trzy rzeczy na świecie, które mogły go przerazić i odebrać mu zdolność mówienia lub poruszania się. Na wpół przytomny zamrugał kilka razy jasnymi rzęsami nim wydobył z siebie dźwięk przypominający bardziej charkot niż słowa. Pan Piekieł doskonale wiedział co powiedział, ale postanowił podręczyć mieszańca trochę dłużej.

- Czego chcesz? Co jest twoim największym pragnieniem za które byłbyś w stanie skoczyć w ogień i zejść do czeluści Piekła? Hm?- Uniósł pytająco brew zaciskając usta w cienką kreskę.

- Po pierwsze- zrobił krok do przodu otrząsając się z chwilowego otumanienia.- Nie chcą mnie w Piekle. Powinieneś to wiedzieć skoro jesteś diabłem. Po drugie...

- Bla, bla, bla.- Przewrócił oczami. Nachylił się ku niemu bliżej.- Wiem, że chcesz Caroline. Tą uroczą, kochaną, dbającą i myślącą o wszystkich oprócz siebie, blondynkę. Ale czego od niej tak naprawdę oczekujesz? Miłości? Oddania? Lojalności? Uwagi?

- Chcę żeby mnie kochała i była ze mną. I wierzę, że tak jest, ale...

- Nie przyznaje się do tego, a ty trzymasz ją na dystans z niewiadomych powodów. Nie ładnie- uniósł palec do góry i pokiwał nim lekko przed nosem Niklausa.

- Właśnie.

- Świetnie!- Morningstar pstryknąl palcami i Klaus ponownie wrócił do świata żywych nie zdając sobie zupełnie sprawy z tego, iż był pod jego wpływem.

- Zabi...- Zaczął, ale mężczyzna w garniturze mu przerwał machnięciem dłoni.

- Nie sądzę- uśmiechnął się, a jego oczy zapłonęły tym razem żywą czerwienią.

W rękach trzymał Ostrze Azraela, które przed sekundą sprytnie odebrał hybrydzie. Przez moment podziwiał jego biel po czym zamachnął się i przebił nim pierś wampira. Boski przedmiot wbił się w niego jak nóż w masło sprawiając mu przy tym ogrom bólu.

- Zapamiętaj sobie raz na zawsze: nigdy nie próbuj mnie zabić, bo i tak przegrasz... ODMIEŃCU.

- KLAUS!- Krzyknęła przerażona Caroline zakrywając usta dłońmi.

- Tato?- Hope spojrzała przez ramię tylko po to, by ujrzeć upadające ciało ojca...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro