1.
Marco powoli wciągnął powietrze nosem i otarł policzki mokre od łez. Już od dobrych dwóch godzin włóczył się po ciemnym mieście bojąc się powrotu do domu, gdzie czekał na niego pijany ojczym. "R-raz, dwa... Trzy... B-będzie dobrze...", powtarzał w myślach jak mantrę. Przysiadł na ławce w parku energicznie pocierając o siebie zmarznięte dłonie. Był już późny wieczór, środek grudnia, więc "cholernie pizgało", jak to kiedyś określił Jean, najlepszy przyjaciel chłopaka.
Długo myślał, czy poprosić blondyna o nocleg, ale wiedział, że ten od razu spytałby o powód, jego stan psychiczny oraz fizyczny. Tym bardziej, że podbite oko, rozcięty łuk brwiowy i krwawiący nos ciężko byłoby przed nim ukryć, a przynajmniej znacznie ciężej niż rany na rękach. Nie mógł pozwolić na to, żeby Kirschtein dowiedział się o tym, co dzieje się w jego domu. Za bardzo bał się odrzucenia jedynej bliskiej mu osoby.
Tak samo jak bał się wyjawienia chłopakowi swoich uczuć.
Piegus od dłuższego czasu, bo od prawie dziewięciu lat czuł coś do swojego towarzysza. Jednak dopiero dwa lata temu zrozumiał, że nie żywi do niego miłości braterskiej czy przyjacielskiej.
Na widok blondyna czuł palące uczucie w sercu, pragnął być z nim i tylko z nim, aby tamten nigdy go nie opuszczał. Kiedy myślał o przyjacielu czuł niewyobrażalny spokój, a gdy spędzali czas razem wiedział, że nic mu nie grozi. Mógłby wpatrywać się godzinami w jego uśmiechniętą twarz, ocierać łzy spływające po niesamowicie gładkiej skórze i już zawsze słuchać jego słów, nieważne jak głupie i bezsensowne by nie były.
Ale wolał nie ryzykować. Wyciągnął z kieszeni kurtki równo poskładaną kartkę, którą nosił ze sobą już od jakiegoś czasu. Wstał i z papierem w ręce skierował się w stronę domu blondyna.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro