Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

3. Pomoc przyjaciół.

ROZDZIAŁ NIE SPRAWDZONY!!

Pov John

Obudziłem się cały zlany potem, siedziałem na materacu, głośno sapiąc i starając się uspokoić oddech. To było straszne, co niby miał znaczyć ten sen do cholery? "Biada wam" jakim wam? Eh... spojrzałem na Marthę, która w najlepsze spała. Jako że było już grubo po pierwszej w nocy, schowałem materac pod łóżkiem i po drodze do swojego pokoju zaliczyłem łazienkę. Po otwarciu drzwi poczułem chłód, no tak, zapomniałem rano zamknąć okna. Zamknąłem je i prebrałem się w długą zieloną piżamę, od razu po położeniu się zasnąłem jak małe dziecko.

*******
-Banshee. -stwierdził Alex, gdy skończyłem opowiadać o koszmarze, jaki miałem.

- Co to takiego?

-Z tego, co czytałem to duch kobiety, który zwiastuje komuś śmierć. Nie pamiętam już nic więcej, ale jak wpiszesz sobie w google, to wszystko ci wyskoczy w pierwszym załączniku. -upiłem łyk herbaty, dokładnie słuchając, co mówi.

-Może ten sen chciał mi powiedzieć, że moja mama nie żyje...?

-Szczerze? Wątpię. Z logicznego punktu widzenia, sny pokazują to, o czym myślimy, przedstawiają nam losowe scenariusze. Wierz mi,  raz śniło mi się, że Thomas przestał jeść makaron z serem i wiesz co? Nie przestał, nadal go żre.

-No tak... Tak w ogóle to moglibyście się w końcu pogodzić.

-Po moim trupie. Nigdy się nie pogodzę z tym baranem. -pokręciłem głową, mogłem się spodziewać takiej odpowiedzi, Hamilton wraz z Jeffersonem od dwóch lat walczą o względy Washingtona, starają się mu udowodnić, że to właśnie ich wywiady są najlepsze. Między pisaniem oczywiście robią sobie kawały, na przykład ostatnio Thomas dosypał do kawy Alexa sól, a ten w ramach rewanżu wsadził do jego lanczu glizdy. Zachowują się gorzej od dzieci.

-A bym zapomniał. -wyciągnąłem z torby pamiętnik mamy i położyłem na środku stołu.

-Przyjaciółka mamy dała mi jej pamiętnik, pierwsze kilkanaście stron jest normalne, ale te, co były kilka dni przed jej zniknięciem są wręcz creepi. Sam spójrz. - chłopak spojrzał na notes, po czym przekartkował. Na jego twarzy było wymalowane skupienie, burknął coś pod nosem i spojrzał na mnie i z powrotem na tekst.

-Twoja mama powinna zostać poetką, a tak na poważnie... Tu jest wyraźnie napisane, że leci do Japonii, czemu nie zauważyłeś tego? - powiedział to tak chłodno, że poczułem się jak totalny debil. Zakłopotany podrapałem się po karku.

-Myślałem, że to jakaś metafora.

- Eh to nie jest metafora.

-W takim razie lece tam. - wstaje.

-Nie uważasz to za zbyt spontaniczne? Zresztą Washington nie da ci od tak wolnego. -przyjaciel również stanął, nałożył na ramiona płaszcz, schował laptop i pognał za mną. Teraz gdy wiem gdzie jest nic nie stanie mi na drodze by ją znaleźć.

- Musi mi dać, mam zaległe chorobowe, zresztą to wyjątkowa sytuacja, na pewno zrozumie.- obydwoje idziemy do redakcji. Juz od razu po przekroczeniu drzwi można było poczuć duchote i nieprzyjemny odór potu. Szybko powiedziałem Hamiltonowi by poczekał za mą przy drzwiach, jednie mruknął coś pod nosem. Zapukałm, usłyszałem głośne "Wejść!" i wszedłem do środka. Gabinet śmierdział fajkami. Można powiedzieć, że pomieszczenie wyglądało jak lokum Bossa mafi, skurzany fotel wraz z sofami, czarne biurko wypelnione dokumentami, ściany w kolorze sepii, oczywiście w kącie znajdował się kaktus, ponieważ jak to miewa asystentka szefa, czyli Angelica: "biuro bez rośliny, to nie biuro." Usiadłem na dwuosobowym fotelu przed Washingtonem, a nastepnie zaisnąłem palce na jeansach. Raz kozie śmierć.

- A więc? Zrobiłeś korekte w tym dokumencie co prosiłem?

-Tak, tylko ja w nie tej sprawie. - podaje mu plik poprawionych dokumentów, które mają trafić do księgowej, pomyliłem jakieś daty i cała afera się zrobiła.

- Od jutra do odłowania biore wolne.

- Nie możesz teraz, nasza gazeta ma kryzys i potrzebujemy każdej pary rąk, aby zrobić materiał, który zaciekawi czytelnika. Możesz ewentualnie wziąść wolne za miesiąc.

-Ale to ważna sprawa, moja mama zagineła i muszę ją odnaleźć... Prawdopodobnie nie potrwa to długo.

-Laurens rozumiem, że martwisz się o matkę, ale jest ona dorosłą kobietą, która może robić to, co chce. Pewnie po prostu wyjechała by odpocząć.

-Pan nic nie rozumie, mojej mamy nie ma o tygodnia!

-Na pewno lada moment wróci. Proszę wrócić do swoich obowiązków, panie Laurens. - burknąłem pod nosem ciche "Dowidzenia" i wyszedłem. Usiadłem przy swoim komputerze, który był ogrodzony od innych cienkimi ścianami, przez które było można usłyszeć pukanie w klawiatury. Nie wiedziałem na kogo czułem większą złość, na Washingtona- bo nie dał mi wolnego, czy na siebie bo nie udało mi się go namówić. Oczywiście mogłem nic nie mówić i nie chodzić do pracy, ale wtedy on na pewno by mnie zwolnił, a tego bym nie chciał. Znalezienie takiej albo i lepszej pracy w Nowym Yorku to tak jakby szukało się igły w stogu siania. Muszę chociaż na chwilę przestać myśleć o poszukiwaniach, nadszedł czas aby dokończyć materiał. Włączyłem program do pisania, pogrubiłem tytuł, ustawiłem kursywę i ruszyłem do pisania, znaczy się zacząłem pisać coś konkretnego dopiero po jakiś dwudziestu minutach, bo co napisałem jakieś zdanie to je usunąłem, ponieważ okazywało się być źle skonstruowane albo bez jakiegoś znaczenia. Gdy napisałem trzy strony ( które w większej części były odniesieniami do zasad BHP, które były łamane w pewnej restauracyjnej siećówce) usłyszałem z głośnika kobiecy głos, który ogłosił pół godzinną przerwę na posiłek i chwilę odpoczynku. Wziąłem swój lanch i ruszyłem na korytarz gdzie zazwyczaj jem. Siadam obok automatu z piciem, wyciągam śniadaniówkę i już mam się brać do jedzenia aż przyszedł Lafayette i Alex.

-Dzień dobry mon ami, czemu masz taką zkwaszoną minę? - zapytał francuz siadając obok mnie i obejmując.

-Cóż Washington nie dał mi wolnego. Wychodzi na to, że będe musiał liczyć wyłącznie na policjie i na kartoniki z mlekiem...

-Brzmi to fatalnie.

-Znając życie źle się do tego zabrałeś. Dałeś mu jakieś no nie wiem, plusy swojego wolnego? - zapytał Hamilton, wzruszyłem ramionami i westchnąłem.

- Po co mu plusy? Powiedział jasno nie to nie.

- A mówicie, że to ja jestem gburem w naszej paczce...

-No bo jesteś, nie licząc Burra. - Dodał Joseph na co szatyn przybił piątke z czołem.

- Wracając... Jeśli mu powiesz, że podczas wolnego i wyjazdu do Azji zrobisz jakiś świetny materiał o tym kraju, albo o jakimś wydarzeniu to na sto procent pozwoli ci jechać i to bez zająknięcia.

-To może się udać...

-No widzisz mon ami! Wstawaj i chodźmy działać.-Francuz wstał, złapał mnie za ręke i unosząc w górę.

-Jacy my? To moja spawa.

-Sam sobie nie poradzisz, mamy potrojone szanse na sukces. - powiedział Alexander idąc za nami poprawiając swojego kucyka. Na miejścu zapukałem o drzwi, szef nie zdążył powiedzieć "wejść" a Joseph już otworzył drzwi. George spojrzał na nas spod okularów i opuścił ekran laptopa.

-Coś się stało?

-Chcieliśmy porozmawiać o wolnym Johna. -zaczął Lafayette.

-Myślałem, że wyjaśniłem się jasno.

- Bo tak się pan wyraził, jednakże... Pomyślał pan o korzyściach jakie mogą się pojawić po wyjeździe Laurensa. -kontynnuował brązowooki.

- Hmm co masz na myśli synu? - zerknąłem na przyjaciela, który na słowo "synu" zagryzł wargę aby nie syknąć "nie jestem twoim synem".

- Laurens podczas swojego urlopu chciał polecieć do Azji ponieważ jest duże prawdopodobieństwo, że jego matka tam jest.  Poczas poszukiwań w Japonii z tego co kojarze odbedzie się "Złoty Tydzień", a co za tym idzie będzie kilka festiwali "Dzień Showa", "Dzień konstytucji", " Dzień Zieleni" oraz "Dzień chłopca". Mógłby zrobić materiał do gazety o tych wydarzeniach, wtedy nasza gazeta poszerzyłaby swoje zasięgi i mielibyśmy większe pole do manerwu.

- Na dodatek bylibyśmy popularni w środowisku japończyków mieszkających na zachosniej części Nowego Yorku. - dodał  francuz, który nakręcił się tak samo jak Hamilton. Czułem się jak kretyn, bo stałem jak słup soli pomiedzy nimi. Washington złapał się za podbrudek myśląc intensywnie.

-To nawet nie jest zły pomysł.

-Czyli zgadza się pan? -zapytałem z nadzieją.

-Tak pod warunkiem, że weźmiesz ze sobą Alexandra, Lafayetta, Jeffersona, Burra, Angelice i Mulligana.

- Ale po co?

-Dobrze wiem, że nie dasz rady napisać dobrego materiału jednocześnie szukając matki, dlatego każdy z nich zajmie się jenym dniem z waszego wyjazdu. Przy okazji może w końcu się zintegratujecie jak to na znajomych z pracy prystało.

- Na wszystko się zgadzam tylko niech Jefferson z nami nie leci.- burknął szatyn.

- Albo lecicie z nim albo wcale. Wy dwoje szczególności macie się dogadać, mam dosyć waszych awatur. - zgodziliśmy się na ten układ. Wyszliśmy z gabinetu i poszliśmy przekazać reszcie informacje  o naszym jtrzejszym wyjeździe.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro