Rozdział 2
Obudziła się jako jedna z pierwszych. Przez chwilę nie mogła poruszyć głową. Pulsowała z bólu, a w uszach nadal słyszała dziwny pisk. Otworzyła oczy, mrugając kilkakrotnie; mimo że w statku panował półmrok, kilka promieni światła drażniło jej wzrok. Dotknęła czoła, rozmasowując je, jakby ten prosty gest miał uśmierzyć ból. Spróbowała wstać, ale zapomniała, że nadal była zapięta pasami, które skutecznie przytrzymały ją w miejscu. Szarpnęła za nie, ale mechanizm zablokował się i nie chciał puścić. Po skroni Mary spłynęła ciepła ciecz; delikatnie jej dotknęła, a wtedy zabarwiła palce na czerwono. Z jej ust wymsknęło się soczyste przekleństwo, po którym rozejrzała się dookoła.
Kilka osób wyraźnie nie oddychało, a siedzący koło niej Adam z trudem łapał powietrze, nadal będąc nieprzytomnym. Zadrżała, myśląc o najgorszym. Poczuła skurcz w żołądku i wiedziała, że musi mu pomóc. Szarpnęła pasy dwukrotnie, a mechanizm rozluźnił się, puszczając zatrzask. Od razu podbiegła do chłopaka i potrząsnęła jego ramionami. Gdy chrząknął niezrozumiale pod nosem, odetchnęła z ulgą i spojrzała na opaskę wyświetlającą podstawowe parametry życiowe – u Adama większość była poniżej normy.
– Adam, ocknij się. – Szarpnęła znów kilkukrotnie za jego ramiona, równocześnie odpinając pasy, w które był zapięty. – Zaprowadzę cię do punktu medycznego.
Rozejrzała się dookoła szukając pomocy. Większość innych pasażerów ocknęła się po lądowaniu. Obolali zaczynali zajmować się rannymi, których nie było zbyt wielu. Odetchnęła z ulgą, gdy zobaczyła, że większość opasek świeci się na zielono. Wiedziała, że był to dobry znak.
Poklepała chłopaka po policzku, na co rozchylił powieki i wykonał nieskoordynowane ruchy rękoma.
– Spokojnie, już wszystko w porządku. – Położyła mu rękę na dłoni, a on spojrzał się na nią nieprzytomnym wzrokiem.
– Wiedziałem, że na mnie lecisz – mruknął, delikatnie się uśmiechając.
Wywróciła oczami, sprawdzając reakcje jego źrenic. Na szczęście były równe. Złapała go pod ramię, by go podnieść. Pod jego ciężarem, ugięły się pod nią kolana, a kręgosłup zaskrzeczał niebezpiecznie. Nie przejęła się tym i ruszyła wraz z powłóczącym nogami Adamem w stronę punktu medycznego. W myślach modliła się, by nic mu się nie stało. Chciała również ocenić straty, jakie wyrządziło nagłe lądowanie, ale nie potrafiła się skupić. Ciągle w uszach miała ten przeraźliwy pisk, a ręce nadal trzęsły się ze zdenerwowania.
Nagle przed sobą zobaczyła kulejącą postać; prawie upuściła Adama na ziemię, chcąc podbiec do swojego przyjaciela. Steve natomiast uśmiechał się, trzymając rękę na bolącej nodze, udając, że nic mu się nie stało. Widziała jego zaróżowione policzki i kilka zadrapań.
– Steve, tak się cieszę, że nic ci nie jest.
– Co mnie nie zabije to mnie wzmocni – zaśmiał się.
Podszedł do Adama i przerzucił sobie jego rękę przez ramię, pomagając tym samym dojść z poszkodowanym do punktu medycznego. Mary od razu odczuła ulgę, a jej kręgosłup wyśpiewał dziękczynną pieśń.
Przyspieszyli kroku. Bali się, że gdy zwolnią, stan Adama może się pogorszyć. Całe szczęście mieli pewność, że pomoc otrzymają. Już w poprzednim wieku ludzkość opracowała szybkie systemy pomocy osobom po wypadkach. Było to jednak na tyle drogie, że dostęp do takiego rodzaju sprzętów miały tylko jednostki rządowe oraz milionerzy. Reszta społeczeństwa musiała się zadowolić ubogą wersją tego leczenia, które pomimo niskiej ceny miało dużo wad.
Po chwili dotarli pod właściwe drzwi. Weszli dość pokracznie do środka, w trójkę nie mieszcząc się w przejściu. Sapiąc w niebogłosy, pomogli Adamowi usiąść na kozetce. Nie zdawali sobie sprawy jaki był ciężki, dopóki nie zrzucili go z siebie, a ich płuca w końcu dostały maksymalną ilość tlenu.
Po lewej stronie pomieszczenia stały liczne fotele. Za nimi znajdowały się powiewające, niebieskie parawany, choć w pomieszczeniu nie było wiatru. Po drugiej stronie stała szafa ze szklanymi słoikami, opisanymi żółtymi etykietkami i czerwonymi symbolami.
Rana Adama już nie krwawiła, co było dobrym znakiem i Mary wierzyła, że wyzdrowieje. Ruszyła od razu w kierunku szafy i niemal rzuciła się na półki. Szukała odpowiedniej fiolki, a te niepotrzebne wyrzucała za siebie. Na szczęście ani jedna się nie zbiła.
– Mary, uspokój się. Robisz tylko bałagan – zganił ją Steve.
– Musze was uleczyć, to wszystko.
Wzruszyła ramionami, udając obojętną, choć w środku czuła ogromne zdenerwowanie. Bała się, że znowu straci kogoś bliskiego.
– Nie musisz się aż tak śpieszyć, nie jesteśmy umierający. – Położył jej rękę na ramieniu, ale szybko ją strąciła.
– Steve, nie mam czasu.
– Mary ma rację. – Wartość tętna na zegarku Adama nagle wzrosła. Spojrzał przytomnym wzrokiem na pozostałych towarzyszy. – Musimy szybko się uleczyć i wyjść na planetę.
Mary zastygła w bezruchu i przełknęła głośno ślinę. W rękach trzymała fiolkę z czymś, co przypominało stare, żabie udka. Nie wiedziała co powiedzieć, sama nie była pewna co powinni teraz zrobić. Zanim jednak zdążyła wymyślić jakąkolwiek odpowiedź, Steve odezwał się pierwszy:
– Oszalałeś? Chcesz tam iść po tym co nam się przydarzyło? Musimy jak najszybciej wracać.
– Widziałeś tę planetę? Pierwszy raz widzę coś takiego, tam może być życie. Steve, na ostatniej podróży nie mogłeś się doczekać, by wejść na kupę piachu, a teraz boisz się planety, która jest bliźniaczką Ziemi?
– A co jeżeli przez coś co jest na tej planecie mieliśmy takie, a nie inne lądowanie? – spytała Mary, wpatrując się w punkt ponad głowami mężczyzn.
– Nie dowiemy się, dopóki tego nie sprawdzimy. Zresztą, chyba się nie boisz? Ze mną będziesz bezpieczna.
Steve przewrócił oczami, ale Mary już na nich nie patrzyła. Znalazła właśnie właściwą fiolkę.
Steve złączył usta w cienką linię i zmarszczył brwi, spoglądając wrogo na Adama.
– No dalej, Steve. Pomóż mu wstać – ponagliła go Mary, machając ręką.
Adam z bólem wstał z kozetki przy pomocy Steve’a. Jęknął cicho, starając się, by nie usłyszała go Mary. Nawet w takim momencie chciał jej zaimponować. Długo zbierał się, by z nią porozmawiać, a gdy to w końcu mu się udało, awaryjne lądowanie zniweczyło jego plany. Liczył, że po wyjściu na planetę, będą mieli jeszcze szansę porozmawiać.
Mary podeszła do Adama rozpylając lek z fiolki po całym jego ciele. Niebieskie, owalne drobinki zaczęły opadać na ciało Adama. Gdy było już ich wystarczająco dużo, połączyły się cienkimi liniami, przypominając wyglądem wzory chemiczne różnych pierwiastków. Po chwili każdy z tych małych „leków” zaczął świecić, przez co chłopak wyglądał jak bożonarodzeniowe lampki.
– Dobra, a teraz marsz do kapsuły – zadyrygowała Mary, sprawdzając, czy wszystkie drobinki się połączyły.
Adam wszedł do wnęki w ścianie, która miała ciężkie, metalowe drzwi ze zdobieniami w stylu starożytnym. Mary zamknęła je za nim, a następnie przycisnęła przyciski na panelu, znajdującym się obok. W maszynie zabulgotało. Na ekranie nowoczesnego domofonu ukazał się komunikat o starcie maszyny. Przez chwilę panowała cisza. Mary zmarszczyła brwi. Pierwszy raz używała tej maszyny, bała się, że może nie zadziałać.
Nagle usłyszeli wrzask Adama, a ze środka maszyny dobiegł komunikat:
– Powypadkowe urazy naprawione.
Chwilę potem drzwi otworzyły się, a w nich pojawił się Adam. Na twarzy miał lekki grymas, ale wyglądał dużo lepiej, co potwierdzał jego zegarek świecący się na zielono. Chłopak złapał się za swoje płuca, biorąc kilka głębszych oddechów, a następnie obmacał swoją czaszkę. Pokręcił głową, z westchnieniem.
– Oficjalnie stwierdzam, że tego nie lubię.
~*~
Przez parę kolejnych godzin na pokładzie trwało dość spore zamieszanie związane z leczeniem rannych. Większość osób nie miała poważnych obrażeń i zdołała je wyleczyć w kapsule, podobnie jak Adam. Dwie osoby były na tyle słabe, że musiały zostać w swoich pokojach, aby należycie odpocząć. Pozostali zostali zmobilizowani przez kapitana statku do spotkania w sali konferencyjnej, która najmniej ucierpiała podczas lądowania.
Na środek wszedł mężczyzna w ciemnym kombinezonie ze złotymi ozdobnikami na ramionach, opinającym jego wysportowane ciało. Rozejrzał się po sali lekko zdenerwowany, szukając wzrokiem swoich najlepszych przyjaciół. Gdy ich zobaczył, zacisnął mocniej szczękę, powstrzymując się od uśmiechu. Nabrał głośno powietrza do płuc, a potem odchrząknął kilkukrotnie, sprawiając, że na całej sali zapadła cisza.
– Bardzo się cieszę, że jest nas tu tak wielu. Nadal staramy się ustalić co było przyczyną awarii. Wiemy tylko, że w pewnym momencie silniki zaczęły wariować. – Westchnął, poprawiając czapkę na swojej głowie, symbol kapitana, niezmienny od paru stuleci.
– Kiedy wychodzimy na planetę?! – krzyknął Adam, na co Mary pokręciła z niedowierzaniem głową, a po całej sali przeszedł pomruk niezadowolenia.
Kapitan wyszukał wzrokiem uczestnika rozmowy, kierując kroki w jego kierunku. Adam wstał, naprężając przy tym swoją klatkę piersiową, jakby szykował się do ataku. Mary miała wrażenie, że z kapitanem nie darzą się pozytywnym uczuciem.
– Nie będę narażał moich ludzi na więcej niebezpieczeństw – syknął, niemal stykając się nosem z Adamem, zaciskając przy tym dłonie w pięści. – Mamy jasne procedury w takich sytuacjach.
– Nie bądź niemądry, Harry. Po coś tu przyjechaliśmy. – Posłał mu długie spojrzenie, a następnie odwrócił się w kierunku reszty załogi. – A wy po co tu przyjechaliście? Podejmując pracę wiedzieliśmy jakie będzie niebezpieczeństwo, wiedzieliśmy, że coś może się kiedyś nie udać. To nie fair, żebyśmy się teraz poddali. Naprawa statku i tak potrwa parę dni, w tym czasie możemy zwiedzić tę planetę, na której prawdopodobnie może być życie.
Mary rozejrzała się, sprawdzając jak ludzie reagują na słowa Adama. Musiała przyznać, że mówił bardzo przekonującą, podając wiele argumentów, które się jej podobały. Zauważyła, że sporo załogi również podzielało jej zdanie, widziała potakujące głowy i uśmiechy na ustach. Z rezygnacją pokręciła głową, nie wierząc jak mało czasu potrzebował, by przekonać innych do swoich racji.
– Nie wiemy co tutaj spotkamy – szepnął kapitan, jednak na tyle głośno, by usłyszało go kilka osób.
– Nigdy nie wiemy, co spotkamy. Zawsze jednak wychodzimy na planetę, to nasze zadanie.
– Wcześniej zawsze szło wszystko według planu. Teraz mieliśmy awaryjne lądowanie i w sumie nie wiemy z jakiego powodu. Było kilku rannych.
– Może urządzimy głosowanie? – spytał ironicznie Adam, a kapitan zacisnął dłonie w pięści, jakby szykował się do ataku. – Nie bądź niemądry, Harry. Niech ludzie o sobie zadecydują, przecież nikt nie zmusi ich do wyjścia lub pozostania na statku.
Kapitan zacisnął usta w wąską linię, nieznacznie kiwając głową.
– To kto jest za wyjściem na zewnątrz? – Adam rozłożył ręce, uśmiechając się szeroko.
Zdecydowana większość ludzi podniosła ręce, nawet Steve, którego Mary uderzyła w ramię. Nie przejął się tym jednak, pokazując rząd białych zębów, na co przewróciła oczami. Doskonale wiedziała jaki będzie wynik głosowania.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro