[2]
Stałam przed lustrem i oglądałam każdą możliwą kreację, stresując się niesamowicie. Chciałam wyglądać idealnie w drugim miesiącu szkoły. Początku października. Trochę minęło, ale chęć wyglądania wybornie w każdy początek miesiąca trochę mnie przyćmiło. Chciałam iść w dresach? A w życiu! To byłaby mega wtopa! Zawsze chciałam wyglądać dobrze, dla własnej satysfakcji. Nie dla innych. W końcu to mama mi powtarzała, żebym ubierała się tak, jak chcę. Ale nawet wtedy nie wiedziałam, co założyć!
Rozglądałam się po pokoju w czerwone ściany, stąpając po zielonym kocu. Denerwowałam się, bo nic mi nie odpowiadało. Sukienka nie, koszula i spódnica też nie...
— Kochanie, może załóż po prostu tę czarną sukienkę? Zaraz się spóźnisz do szkoły — westchnęła moja mama, wchodząc do pokoju. Prędko ubrałam sukienkę z dwoma drobnymi wycięciami na udach i wysokim kołnierzem z rękawami trzy czwarte. Właściwie, gdy spojrzałam w lustro na mojej białej szafie, poczułam, że to jest to. Mruknęłam na ten widok, bardziej zadowolona.
— Dziękuje mamo, ale już muszę lecieć! Zostało mi dziesięć minut... a jeszcze śniadanie! — panikowałam jednak, wymijając mamę i poleciałam do kuchni. Wzięłam dwie kanapki, jedną w buzię, a drugą zapakowałam do czarnej torby.
Kolejny dzień w drugiej klasie gimnazjum, i już zarobiłam sobie spóźnienie. Już lepiej być nie mogło... Mama z politowaniem patrzyła, gdy mocowałam się z zawiązaniem moich ulubionych tenisówek. Zdążyła tylko zejść po schodach i wypadłam przez drzwi, trzymając mocno torbę w ręku. Pobiegłam chodnikiem, by dotrzeć do mojego gimnazjum, szybko jedząc podczas tego śniadanie. Stanęłam pod drzwiami wejściowymi i zasapana chwilę odpoczęłam, w myślach licząc do dziesięciu, po czym weszłam i zaczęłam szukać klasy.
— No nie, nie wiem, jaki jest plan! Na śmierć zapomniałam! Niech mnie ktoś wybawi... — załkałam wręcz, trąc czoło. Dotarłam do sekretariatu, gdzie musiałam się zmierzyć z kolejną dezaprobatą. Często nawet po pół roku nie pamiętałam planu, więc błagałam wszystkich bogów o błogosławieństwo. Na szczęście, dowiedziałam się od losowej osoby, że mam zajęcia z wychowawcą i z lekkim niepokojem ruszyłam w odpowiednim kierunku.
— Jeanne Le Roux? — usłyszałam przez drzwi i otworzyłam je na oścież. Z wielkim uśmiechem wlepiłam wzrok w panią Mendelejew, która była wyjątkowo moją wychowawczynią. Wcale nie uznawałam tego za zaszczyt i musiałam to niestety zaakceptować. Akurat tylko ona była wolnym wychowawcą dla nas.
— Jestem~! — zaszczebiotałam, wcale nie urażona dosyć dziwną sytuacją i usiadłam w pierwszej ławce od strony drzwi. Zobaczyłam zdziwione spojrzenia klasy. Szczególnie zaskoczona wydawała się być oczywiście moja wychowawczyni, która po chwili wzruszyła ramionami i dalej wyczytywała z listy obecności następne osoby.
— Boże, kobieto, nie spóźniaj się już w ten sposób na lekcje — usłyszałam syknięcie obok siebie. Usiadłam z Ann Petit, moją najukochańszą przyjaciółką od samych początków szkoły podstawowej. Z pochodzenia była Koreanką z mocnym, francuskim akcentem. Spokojnie mogła mieć 170 i cechowała się szczupłością, a także azjatyckim, naprawdę pięknym wyglądem, przez co czasami zazdrościłam jej tej cudnej urody... a jej ciemne, ale nie całkowicie czarne włosy wyglądały zawsze bosko. A spojrzenie jej czekoladowymi oczami... tak, słała mi, dzięki nim, gromiące spojrzenie.
— Szukałam czegoś dobrego na ubranie się. Za późno wstałam. Ciągle żyję wakacjami, przepraszam niezmiernie — westchnęłam, udając wielką skruchę. Była dla mnie bardziej surowa niż moja własna matka, przez co często musiałam się przed nią spowiadać. Fakt, byłam nieokrzesana, ale cóż, najważniejsze, że na inne wydarzenia byłam punktualna.
I zajęcia wychowawcze... na szczęście, miałam tylko tą lekcję, dwa francuskie, historię, dwa wfy pod rząd i religię, na którą nie chodziłam, więc po zajęciach na sali gimnastycznej, przebrałam się i udałam się w kierunku wyjścia. Podszedł do mnie Luka, mój przyjaciel od narodzin, od pieluch, czy tam od piaskownicy. Znaliśmy się bardzo dobrze przez to, że nasze mamy się przyjaźniły. Niegdyś chciały nawet nas zeswatać, ale powoli wybijały sobie ten pomysł, bo oboje jednak mocno się różniliśmy. On kochał muzykę i praktycznie tylko ona się dla niego liczyła, a ja trenowałam wyłącznie szermierkę, dzięki której chciałam podbić świat i walczyć ze wszystkimi sławami na tej planecie.
— To co? Dzisiaj możesz do mnie wpaść? Mam dla ciebie idealny utwór — jego wzrok jak zawsze bił radością, gdy wspominał o graniu. Naprawdę cieszyłam się, że miałam kogoś, kto tak dobrze operował na gitarze. Sama nie potrafiłam grać na niczym, rodzice nie byli przychylni do tego, żebym rzępoliła na czymkolwiek w domu, a szermierka była dla nich wygodniejsza, chodziłam na nią do szkoły i nie mieli zaburzonego dnia po pracy. Ale Luka czasami mi dawał gitarę i uczył mnie ją używać, umiałam coś tam zagrać. Dla mnie oczywiście to było za mało, więc ciemnowłosy musiał ciągle powtarzać, że powinnam bardziej w siebie wierzyć. I na tym się to kończyło... naprawdę miał do mnie wielkie rezerwy cierpliwości.
— Pewnie. I tak nie mamy nic zadane. Napiszę tylko do mamy, że się spóźnię, dobrze? — zwróciłam się do niego i zobaczyłam Ann. — Idziesz już do siebie, Ann?
— Tak, muszę iść popilnować mojego psiaka. Niby ma te dwanaście miesięcy, ale powinnam nauczyć go jeszcze tak wielu rzeczy... — uśmiechnęła się szeroko, a ja pokiwałam jej głową. Jedyna osoba ze znanych mi, która miała tak wybitne plany na przyszłość, czyli zostanie behawiorystką. A nie była nawet w połowie drogi do ukończenia szkoły!
— Ano masz rękę do zwierząt. Za każdym razem widzę, jak ptaki krążą wokół ciebie — odezwał się niebieskooki, na co mrugnęłam do niego.
— Masz rację. Przyjdziesz kiedyś do mnie ze swoim Edwardem? Jestem pewna, że moi rodzice się ucieszą. Zawsze chcieliśmy mieć psa, ale nikogo nigdy nie ma w domu — rzekłam i Petit poprawiła długie włosy prawie do pasa.
— Ja też nie mam aż tak dużo czasu, ale na szczęście moja babcia się nim czasem zajmuje. A dziadek go nie lubi, przez co się żrą. No dobrze, bo się z wami zagadam i będę znowu musiała sprzątać całe mieszkanie przez Edka. Do jutra — odeszła od nas i machnęła ręką na pożegnanie. Zeszliśmy ze schodów i ruszyliśmy w stronę wyjścia ze szkoły.
— Ale nam się upiekło z lekcjami dzisiaj. Dobrze, że Mendelejew musiała odpuścić nam ostatnią matematykę. Chyba bym nie zniosła tego ciągłego udawania, że mnie nie ma — zaczęłam rozmowę, gdy szliśmy w ciszy. Ten przytaknął, po czym przykuł moją uwagę widok statku. Kiedyś mnie to dziwiło, teraz nie miałam z tym żadnego problemu. Fajnie to wyglądało.
Przywitałam się z Anarką, jego i Juleki mamą, która robiła coś na zewnątrz statku, po czym zeszliśmy do pokoju Luki. Rozsiadłam się wygodnie na łóżku chłopaka, uprzednio ściągając ze swojej przyzwoitości buty i zobaczyłam już w jego rękach gitarę. Kiedy on zdążył odłożyć plecak? Sama dopiero po momencie odłożyłam torbę obok siebie. On zajął miejsce na krześle, które wziął od biurka.
— Ostatnio byłaś bardzo zadowolona. Lepiej ci idzie z szermierką, prawda? — zapytał i musnął kostką jedną strunę. Przeszły mnie delikatnie dreszcze, po czym oparłam się o jasną ścianę.
— Tak, mieliśmy rywalizację i wygrałam z większością uczniów. Jak zwykle przegrałam z Adrienem, ale on jest po prostu zbyt silny i mocny. Znam więcej teorii niż praktyki — burknęłam, a on rozpoczął odgrywać kolejną kompozycję. Dosłownie grał moimi uczuciami. To było zdumiewające, ale strasznie mi się to podobało. Potrafił czytać ze mnie jak z otwartej książki.
Przestaliśmy rozmawiać, gdy skupił się na grze. Czułam, jak mnie nużyło. Gdy on uczył się grać, często miałam problemy ze snem, jak byłam mała. Wtedy on przychodził do nas i tworzył mi kołysanki na gitarze, przez co on się uczył improwizacji, a ja zasypiałam jak trup. Dlatego rodzice nie mają mu nigdy nic przeciwko. Ma u nas wstęp o każdej porze dnia i może zostawać kiedy tylko chce. U niego również tak mogę, a Anarka bardzo mnie lubi. A jeżeli chodziło o Julekę, mało z nią rozmawiałam. Miała po prostu swój własny świat i raczej ja do niego nie pasowałam. Ale jak już dziewczyna bywała w domu, nie bała się mnie o coś pytać. Być może mnie traktowała jak dobraną siostrę. Cóż, raczej z jej ust tego się nie dowiem.
Po dwóch godzinach postanowiłam wrócić do domu. Powoli się zebrałam i pożegnałam z chłopakiem i jego mamą. Nie chciałam zbyt długo u nich przesiadywać, chciałam coś zjeść w domu i poczytać coś na następny dzień szkoły.
Wkroczyłam na chodnik i spokojnym krokiem ruszyłam ku mieszkaniu. Napisałam mamie, że już wracam, by się nie denerwowała. Była w pracy, gdzie nie zawsze miała możliwość wzięcia telefonu przez ilość klientów, ale zawsze się meldowałam pod jej nieobecność, gdzie jestem. Na wszelki wypadek. Ojciec miał dużo zajęć u siebie, dlatego nie pisałam mu nic takiego. A mama to mama. Zawsze będzie się zamartwiać.
Powoli zaczęłam sobie zdawać sprawę z tego, że zaczął się nowy tydzień i nie było żadnego ataku akumy. Ludzie tego słonecznego dnia byli jacyś dziwni. Może i mi się tylko wydawało. Było coś na Biedroblogu, czego nie zdążyłam wyczytać?
Ale ale, spokojnie, Władca Ciem nigdy się tak szybko nie poddawał. Usłyszałam wkrótce wrzaski, wyjące alarmy samochodów i jakieś trzaski. Przyspieszyłam znacznie, bo widok przerażonych osób, która biegną, każda w swoją, chaotyczną stronę, nie napawał mnie optymizmem. Miałam trochę daleko do domu, bo Luka mieszkał w drugą stronę, więc szłam już tak, jak na mistrzostwach w chodzeniu.
Nagle nade mną zrobiło się trochę ciemno. Stanęłam zdziwiona, co było moim błędem. Spojrzałam do góry i wnet ujrzałam lecący w moją stronę samochód. Nie ruszyłam się o krok, mimo że wiedziałam, iż spotkanie z nim będzie najwyżej pożegnaniem się.
Zamknęłam oczy i zamiast błogiego stanu, jakim była śmierć, poczułam szarpięcie, czyjeś ciepło i zimny beton. Jedna ręka oplotła mnie, a druga przytrzymała mi głowę.
— Nic ci nie jest? Wszystko w porządku? — uchyliłam powieki i zobaczyłam go. Najwspanialszy i pewny siebie Czarny Kot, który właśnie pochylał się nade mną. Położył ręce obok mojej głowy, przez co sytuacja zrobiła się napięta.
— Taa — ucięłam i wyższy ode mnie chłopak pomógł mi wstać. Otrzepałam lekko moją sukienkę i zobaczyłam, jak się lekko szczerzy, patrząc na mnie. — Dzięki... Kocie, nie masz przypadkiem akumy do złapania?
— Biedronka woli motylki. Ja wolę piękne niewiasty, które są atakowane przez latające samochody — rzucił mi czarujące spojrzenie, na co lekko się skrzywiłam. Zapomniałam, że to był adorujący buc. Tak, to on we własnej osobie. Może w telewizji nie było to aż tak ukazywane, ale wystarczyło czytać częściej Biedrobloga, by to zauważyć.
— No dobrze, ja muszę lecieć do-
— Odprowadzę cię do twojego domu. Jest zbyt niebezpiecznie, a wszyscy już się schronili.
Przekręciłam oczami, gdy mydlił oczy do mnie. W końcu, pozwoliłam mu sobie wziąć moje ciało na jego rękach. Owinęłam ręce wokół jego szyi i dostrzegłam, że w prawej dłoni ma swój kici-kij. Wysunął go aż do ziemi i spotkałam się z jego zielonymi oczyma.
— Gotowa na podróż twoich marzeń?
Zanim mu odpowiedziałam, wylecieliśmy w górę. Krew odpłynęła mi z twarzy, przez co wyglądałam jak ściana, przypominając sobie o magicznym lęku wysokości. Na szczęście, nie darłam się. Tego by tylko brakowało.
— Oj, boisz się wysokości? — zapytał już poważniej, a ja ledwo co rozumiałam, gdyż coraz mocniej robiło mi się słabo — no dobrze, odstawię cię, jak mi powiesz, gdzie mieszkasz.
— O, tam — wskazałam słabo palcem na dość wysoki budynek. Na szczęście, miałam duży balkon, na którym po chwili wylądowaliśmy. Musiał jednak przechylić się na swoim kijku, przez co prawie cała się wokół niego oplotłam. Kurczowo trzymałam się jego szyi, chociaż z drugiej strony wiedziałam, że nic mi się nie stanie. No z samym bohaterem? Przecież musiał to robić codziennie... i na pewno robił.
Gdy znalazłam się na wykładzinie, odetchnęłam z ulgą. Skierowałam wzrok na trawiaste tęczówki Kocura. Uśmiechał się mimowolnie.
— Jeśli miałabym być Czarnym Kotem, chyba zmieniłabym fuchę. Nienawidzę wysokości — jęknęłam, odsuwając się od niego. Zauważyłam, że jego policzki pokrywał lekki rumieniec. Może przesadziłam z tą bliskością...
— Bycie bohaterem nie jest takie łatwe — pokiwał palcem, na co prychnęłam, bo udawał poważny ton głosu — ale przynajmniej mogłem ciebie uratować. Buziak na podziękowanie?
— Już ci dziękowałam, Kocie. A teraz zmykaj, twoja Biedronka ciebie potrzebuje. A kysz, kysz — machnęłam ręką, a on westchnął. Chwycił swoją broń, lecz się zawahał.
— Pamiętaj, lepiej iść z tłumem w takich sytuacjach, niż czekać na zderzenie z czymś, co by cię wgniotło w ziemię — odwrócił się ode mnie i po chwili zniknął z mojego pola widzenia.
— Nie jestem dzieckiem, umiem o siebie zadbać — pomyślałam, po czym weszłam do pokoju. Dziękowałam sobie za to, że zawsze zostawiałam otwarte albo chociaż zatrzaśnięte drzwi od balkonu. Inaczej bym sobie poczekała na rodziców...
A tłumaczenie im, co się wydarzyło, to byłby niezły teatrzyk.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro