19. Decyzja.
Mam ochotę powiedzieć mu żeby spierdalał.
Tak zwyczajnie, po prostu. Żeby wrócił skąd przyszedł, z piekła, albo innego, gorszego miejsca. Z takiej Kalabrii na przykład.
Co ja mam mu odpowiedzieć?
Przecież to jest zupełnie chore.
Próbuję ogarnąć nową rzeczywistość, nadążyć za własnymi kłamstwami, machlojkami... Czy mam jakąś szansę?
Jak to się w ogóle stało? Jak ja się tutaj znalazłam? Przysięgam, że nigdy w życiu nie zrobiłam nic złego... Ta jedna decyzja... Co ja miałam wtedy zrobić? Zostawić Dominika? Co by z nim się stało? Teraz myślę, że może rodzina Marco by się nim zaopiekowała? Jakie to było głupie i nieodpowiedzialne z mojej strony! Może gdyby nie pojawił się jego dziadek?
A teraz?
Co ja mam zrobić? Powiedzieć „nie" i zniszczyć świat Dominika?
A z drugiej strony, kim on, kurwa, myśli, że jest?
Czy on w ogóle dba o Dominika? Jeżeli wpiszę go jako ojca... Dam mu do niego prawo... Ale też, raz to podpisze, nie będzie mógł mnie tym szantażować, prawda? Bo wtedy oboje będziemy w szambie... Tak myślę. Ale czy słusznie? Czy nie dam mu wolnej ręki do odebrania mi syna?
Zastanawiam się, co by zrobiła moja mama. Odpowiedź przychodzi od razu. Walczyłaby do ostatnich sił, do ostatniego tchu. O rodzinę. O to, żeby był szczęśliwy. Nigdy by się nie poddała.
Patrzę na niego i usiłuję się skupić. Biorę głęboki oddech i zaciskam dłonie w pieści chcąc ukryć ich drżenie.
- Czy tobie w ogóle zależy na Dominiku? - pytam w końcu, bo przecież o to mi chodzi. Tylko i wyłącznie o to.
Rzuca mi spojrzenie spode łba. Przeczesuje palcami te swoje czarne włosy i dużo za długo myśli nad odpowiedzią.
- Marco, to jest dziecko, stworzenie z krwi i kości. Sam mówisz, że nie bawisz się w związki, a chcesz być ojcem? To nie tak, że wpiszesz go sobie w dowód, paszport, czy cokolwiek tam macie i sprawa zakończona. To jest mały człowiek. Chłopiec, któremu powiem, że jesteś jego tatą. Jesteś na to gotowy?
Nawet nie mruga. Nieomalże widzę trybiki poruszające się ociężale w jego głowie.
- Co proponujesz? - pyta cicho, zachrypniętym głosem.
Zachłystuję się powietrzem. Może jednak mam szansę na przemówienie mu do rozsądku?
- Myślę, że musisz zwolnić.
Patrzy na mnie jakbym powiedziała coś wyjątkowo głupiego. Ale słucha. Biorę to za dobry znak.
- Poznaj go. Dominika. Pokaż mi, że go chcesz. Że to nie chęć kontroli. Że chcesz jego. Bo on zasługuje na wspaniałego ojca. I jeżeli naprawdę chcesz nim być, to mi to pokaż. Możesz myśleć, co chcesz na mój temat, ale uwierz mi, to jest mój syn. Chcę dla niego jak najlepiej.
Czarne oczy wwiercają we mnie spojrzenie. Widzę, jak targają nim sprzeczne emocje.
- Bardzo bym chciał, Maddalena, bardzo. Uwierz mi. I bardzo chciałbym wierzyć w to, że nie zabierzesz mojego siostrzeńca i nie uciekniesz gdzieś daleko, chuj wie gdzie. Ale ci nie wierzę.
Więc... - rozkłada ręce. - Wybieraj.
Atmosfera w pokoju jest tak gęsta, że można zawiesić siekierę. Głupia, naiwnie spodziewałam się, że zmieni zdanie, że się zastanowi, przemyśli. Albo chociaż powie, że pomyśli.
Nogi się pode mną uginają i bez słowa opadam na krzesło, Całe moje życie runęło w gruzach. Znowu. Czy ja kiedykolwiek będę szczęśliwa? Czy kiedykolwiek będę mogła żyć nie oglądając się ze strachem za siebie? Jestem zła, sfrustrowana, zawiedziona.
- Marco... - zaczynam, nie bardzo wiedząc co powiedzieć. Zbieram myśli. - Jak ty to sobie wyobrażasz?
Siedzi nieruchomo osaczajac mnie spojrzeniem czarnych oczu. Wyraz twarzy ma nieodgadnięty, przynajmniej dla mnie.
Kiedy w końcu się odzywa głos ma opanowany, rzeczowy. Przemawia przez niego boss wielkiej firmy, pan świata. Marco obcy, odległy, ten, do którego nie mam dostępu.
- Wyobrażam sobie, że zamieszkacie ze mną w jednym domu. Na dole. To będzie wasz dom, nie mój. Będziecie mieli osobne wejście, a ja będę was odwiedzał zaproszony. Mój siostrzeniec będzie miał przestrzeń do zabawy, będzie miał ochronę. Ochronę, której ty nie możesz mu zapewnić.
Rozpaczliwie mrugam oczami. Jego wzrok łagodnieje odrobinę.
- Chodzi mi o to... Maddalena, ja muszę wiedzieć, że on jest bezpieczny. Wiem, że uważasz, że to jest chęć kontroli z mojej strony. I poniekąd masz rację.
Przełyka ślinę. Bierze głeboki wdech, zanim odzywa się ponownie. Mówi wolno, z namysłem.
- Gabriela... Kiedy uciekła z domu... Kiedy nasi ludzie znaleźli jej ciało... To zabiło nasza rodzinę. Nie wiem, czy wplątała się w coś jeszcze większego, niż narkotykowe życie. Nie wiem, jaki udział miał w tym twój brat. Ale wiem na pewno, że nie pozwolę żeby coś stało się mojemu siostrzeńcowi. Nigdy. I masz rację, pewnie nie jestem materiałem na ojca. Ale nie wiem, jak inaczej dać mu wszystko, co mu się należy.
Patrzy na mnie poważnym wzrokiem. Studiuje moją twarz uważnie chcąc upewnic się, że rozumiem.
- Wiem, że myślisz, że to jest jakiś rodzaj zemsty na tobie. Przykro mi, bo tak naprawdę jest wręcz odwrotnie. Może nie jestem twoim zwolennikiem, ale... Nie jestem głupcem, wiem, że to, co zrobiłaś... Możliwe, że postąpiłbym tak samo na twoim miejscu. Właściwie, to jestem pewien, że tak bym zrobił. Jeżeli jutro coś mi się stanie... Dominik zostanie z niczym. A on jest, kurwa, Rosatti! Ma majątek do przejęcia! Popatrz na to, jak żyjesz! Przypomnij sobie, jak bardzo nie chcesz się z nim rozstawać! Jako matka mojego syna będziesz zabezpieczona finansowo. I ty, i, przede wszystkim, on.
Rzucam mu pogardliwe spojrzenie. On nic nie rozumie! Pieniądze to nie odpowiedź na całe zło tego świata!
Najwidoczniej czyta mi w myslach, bo kontynuuje łagodniejszym tonem.
- Powiedz mi, jak inaczej mogę zapewnić mu przyszłość, do której ma prawo? - pochyla sie w moją stronę i ściąga brwi gestykulując żywo. - Myślisz, że chcę cię kontrolować? Mylisz się, nie chcę.
Podnoszę brwi i spoglądam na niego z mieszanką ironii i niedowierzania.
Uśmiecha sie ciut smutno i kręci głową.
- Chcę, żebyś nadal pracowała, żebyś zaczęła pisać, jeśli to nadal jest twoim pragnieniem. Do diabła, mogę nawet rozważyć założenie przedszkola w firmie dla dzieci moich pracowników! Maddalena, zrozum, ja chcę żeby mój siostrzeniec cieszył się wszystkimi przywilejami, do jakich ma prawo. Chcę też, żebyś ty, jako jego matka, się nimi cieszyła! Czy mi na nim zależy? Tak, kurwa, zależy mi na synu mojej siostry! Co to, kurwa, za pytanie!? Czy będę dla niego dobrym ojcem? Nie wiem!
Opada z powrotem na oparcie kanapy. Nieomalże duszy, ale opanowuje się szybko.
- Nie wiem, nie wiem... - jego twardy głos się załamuje, a ręce znowu zaczynają nerwowo przeczesywać włosy. - Ale na pewno będę obecny. Będę go chronił i kochał tak, jak potrafię. Masz prawo myśleć, że nie będę idealny... Nie jestem idealny. Ale zapewniam cię, że nigdy go nie zostawię. Ani ciebie, jeżeli się zgodzisz. - Robi pauzę patrząc mi w oczy, po czym kończy. - Ale nie myśl, że go odpuszczę, teraz, kiedy wiem, kim jest. Decyzja należy do ciebie - rozkłada dłonie niczym gracz, który rzucił wystarczająco rzetonów na stól, by sprawdzić, czy blefujesz.
Przyznaję, że jestem oszołomiona.I przytłoczona.
Bo tak naprawdę, jakie mam wyjście?
Zgłosić go na policję? Wpakować nas oboje w miejsce, z którego nie będzie powrotu?
Nie pierwszy raz w życiu żałuję, że nie piję alkoholu, ale pierwszy raz mam ochotę się złamać i po niego sięgnąć.
Dobra! Zmuszam się do działania. Czas zakończyć tę zabawę w kotka i myszkę.
- Marco... - odchrząkuję. Gardło mam tak ścisnięte, że mój głos brzmi bardziej piskliwie, niż słodki głosik Dominika. - Wiesz dobrze, że sie zgodzę. Nie dajesz mi wyjścia.
Jego klatka porusza się szybko pod koszulą, oddycha z ulgą.
- Zawsze jest wyjscie.
Nie potrafię powstrzymac prychnięcia.
- To nieco banalny tekst, nawet jak na Włocha, nie uważasz?
Przez jego twarz przemyka cień uśmiechu.
- Możliwe, ale to prawda. Zawsze jest jakiś wybór.
Zakładam nogę na nogę, ręce zaplatam pod piersiami. Wyobrażam sobie, że trzaskam go w ten piękny pysk tak mocno, że jego głowa odskakuje na bok. Czuję sie odrobinę lepiej.
- Darujmy sobie te gadki, Marco. Powiedz mi lepiej, jak mam to wszystko zrobić?
Marszczy brwi zdziwiony.
- Ale co zrobić?
Doprawdy, czuję się jakbym rozmawiała z Dominikiem.
Sapię jak stary parowóz.
- Kiedy mamy sie przeprowadzić? Co powiemy Dominikowi? Kiedy chcesz pójść do urzędu? Jak ja mam to wytłumaczyc moim przyjaciołom? - wyliczam.
Przewraca oczyma, jakby moje pytania były idiotyczne. Boże, nie moge uwierzyc, że się na to zgadzam! Z trudem powstrzymuję się od krzyku i wyrzucenia go z mojego mieszkania. Na kopach.
Mruży oczy złośliwie.
- Przeprowadzką zajmę się ja. Dzis możemy pojechać z Dominikiem i poszukać mebli do jego nowego pokoju. W ogóle myślę, że powinniśmy pojechać do mnie żebyście mogli ocenić przestrzeń i pomyslec, jak chcecie urządzić swój dom. Myślę, że w rozmowach z Dominikiem masz większą wprawę. Nie musimy mu mówić od razu wszystkiego, tak sądzę. Pokażmy mu dom, zobaczymy czy mu się spodoba...
- A jak mu się nie spodoba? - pytam buńczucznie.
Usmiecha sie przebiegle.
- Wtedy poszukamy innego. Takiego, który mu si spodoba.
No proszę. Mówisz, masz! Pierdolony Rockeffeler! Tym razem w mojej wyobraźni łapię go za kudły i walę głową w mur. Już nie działa.
Lustruje moja twarz uważnie, wyraźnie czekając na mój wybuch. Niedoczekanie twoje.
Kiwa głową z uznaniem i kontynuuje.
- Do urzędu pójdziemy w poniedziałek - jego twarz wykrzywia złośliwy uśmiech. - A to, co powiesz twojej kolezance i temu całemu Ojkowi... - specjalnie robi krótką przerwę. - Mam to w... gdzieś.
Mrużę oczy. Nawet jeśli wyobrażę sobie, że morduję go gołymi rękoma nie znajdę ukojenia.
- Wiesz dobrze, że ma na imię Wojtek, nie rób z siebie idioty - sama dziwię się własnym słowom. Nigdy nie byłam bezczelna, ale on wywołuje we mnie najgorsze cechy. Zobaczymy, czy pan i władca potrafi zapanować nad gniewm.
Ku mojemu osłupieniu wybucha śmiechem krecąc głową w niedowierzaniu.
- To będzie ciekawe - mruczy podnosząc ręce w geście poddania. - To twoi przyjaciele, Maddalena. Powiedz im, co chesz.
Poważnieje, gdy mówi.
- Wszystko, byle nie prawdę.
Mierzymy się wzrokiem przez dłuższą chwilę.
Pierwsza odpuszczam.
Poświęcę bitwę żeby wygrac wojnę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro