11. Codzienność.
Niedziela u rodziców Wojtka była zawsze czymś wyjątkowym.
Dawkowałam je nie tylko sobie, ale przede wszystkim Dominikowi. Nie chciałam żeby przyzwyczaił się do ludzi, którzy, jakkolwiek otwarci i przyjaźni, nie byli jednak naszą rodziną. I mogli zniknąć.
Mój synek oczywiście nie podzielał moich obaw i biegał jak szalony po całym domu.
Od wczorajszego wieczora znowu lało jak z cebra i wyjście do ogrodu nie wchodziło w rachubę.
Piłam poranną kawę z panią Basią, a Wojtek śmigał za Dominikiem.
- No to jak było na kolacji?- zapytała podając mi kawałek przepysznego sernika.
- Mmm, dziwnie. Dziękuję - mruczę z pełnymi ustami. Ciasto jest wyśmienite.
Nie jestem pewna, czy mogę rozmawiać na temat przejęcia firmy.
Przypominam sobie wczorajsze zachowanie Marco i mimo woli wzruszam ramionami.
Oprócz „dziękuję „ i „dobranoc" w sumie nie powiedział nic. Nie zabronił mi o niczym mówić. A jednak myślę, że nie powinnam wdawać się w szczegóły.
- Bardzo nudno - ciągnę. - Tłumaczenie bardzo nudnych konwersacji.
- Jedzenie chociaż było dobre? - Wojtek wchodzi do kuchni i nalewa sobie kawy.
Patrzy na mnie badawczo opierając się o kuchenny blat.
- Takie sobie - wzruszam ramionami.
O poparzeniu własnego języka i pluciu do talerza nie mam ochoty opowiadać.
Wojtek patrzy na mnie wyczekująco popijając kawę. Nie wiedzieć czemu spuszczam wzrok.
- Nic specjalnego. Nie byłam tam po to, żeby delektować się jedzeniem - dodaję. - Zamówiłam zupę. Była okej. Pani robi lepsze - dodaję z uśmiechem do Barbary.
-Dziękuję kochana - śmieje się kobieta.
Mój synek wpada jak torpeda do kuchni.
- Mamo, mamo, mogę iść z Kazikiem po jajka od kur?
Pan Kazimierz wchodzi do kuchni i rzuca nam nieśmiały uśmiech.
- Dzień dobry wszystkim.
Wojtek bardzo go przypomina. Jest tak samo powściągliwy, poważny i spokojny. Ten sam sposób bycia. Nienachalny.
Również fizycznie jest do niego podobny. Wysoki, szeroki w barach, z długimi nogami i dużymi dłońmi. pan Kazimierz włosy ma krótko przycięte przy głowie, a Wojtek na szczęście nosi je trochę dłuższe. Kolor jednak jest ten sam.
- Mamo mogę? - Dominik skacze przy moich nogach.
- Możesz. Tylko załóż czapkę i kurtkę! - krzyczę za synkiem, który jak strzała pomknął do przedpokoju.
Bardzo się cieszę, kiedy późnym popołudniem Wojtek w końcu odwozi nas do domu.
Delikatnie wyjmuję śpiącego Dominika z samochodu i niosę do mieszkania.
Składam na jego czółku delikatny pocałunek. Pachnie tak pięknie.
Mlekiem, wiatrem, farbami i ciastkami. Pachnie dzieckiem.
Układam go w łóżku, a sama wracam do otwartego salonu, który jest jednocześnie moją sypialnią.
Wojtek kładzie na stole wkładkę z kolorowymi jajkami i odwraca się do mnie.
- Będę spadać - mówi cicho. - Ty też powinnaś się przespać - dodaje.
Odgarniam włosy rękoma, nagle czując się nieco niezręcznie.
Otwiera usta, po czym ponownie je zamyka. Podnosi rękę i odgarnia kosmyk włosów za moje ucho. Patrzy mi w oczy i wydaje się... zdesperowany.
Jeszcze raz otwiera i zamyka usta. Wzdycha.
Raptem dociera do mnie, że chce mi powiedzieć coś ważnego, intymnego i w jednej chwili zdaję sobie sprawę z tego, że wcale, ale to wcale, nie chcę tego usłyszeć.
- Tak, chyba się położę - mówię nagle ochrypłym głosem. Zastanawiam się nawet czy nie dodać małego ziewnięcia, żeby zabrzmieć bardziej przekonująco.
Wojtek waha się przez chwilę, ale w końcu kiwa głową i delikatnie się odsuwa.
- Okej, to do zobaczenia - mówi jak gdyby nigdy nic.
- Do zobaczenia- odpowiadam, siląc się na swobodny ton. - Dziękuję za cudowny weekend - dodaję szczerze.
W końcu się uśmiecha.
- To ja dziękuję.
I już go nie ma.
Mam ochotę wyć.
Nie może być tak, że Wojtek coś do mnie czuje!
Na pewno mi się tylko wydaje.
Podświadomie wiem, że się nie mylę, ale nie pozwalam sobie na głębsze refleksje.
Nie ma takiej możliwości, żeby mogło do nami kiedykolwiek do czegoś dojść.
Jestem więźniem wyborów dokonanych trzy lata temu.
Nagle przeraża mnie świadomość, że dopuściłam go do nas tak blisko. Za blisko.
Zarówno on, jak i Iza nie wiedzą, co zrobiłam. I nie mogą się dowiedzieć.
Nigdy.
Zastanawiam się, czy nie byłoby lepiej gdybyśmy wyjechali z Dominikiem zagranicę. Albo przynajmniej na jakieś, zapomniane przez Boga, zadupie. Podobne do tego, w którym dorastałam.
Niczym Scarlett Ohara postanawiam pomyśleć o tym jutro. Albo nawet pojutrze.
Jeżeli będę o tym myśleć teraz zacznę ryczeć, za nic na świecie nie mam ochoty na ponowną ucieczkę.
Kolejne dni mijają spokojnie.
Tak spokojnie, że upycham wszelkie obawy na dno własnej podświadomości.
Śmieszne, jak łatwo można wpaść w pułapkę rutyny.
Moja mama zawsze powtarzała, że najważniejsze rzeczy w życiu przytrafiają się wtedy, kiedy najmniej ich się spodziewamy.
Ta myśl kołotała mi się gdzieś z tyłu głowy, ale odpędzałam się od niej, jak od natrętnej muchy.
Moje życie uległo co prawda zmianie, ale jednak cały czas jest przewidywalne.
Dostałam zlecenie na tłumaczenie książki, całkiem mieźle płatne. Dostałam również dodatkowe dwa tysiące za tłumaczenie na nieszczęsnej kolacji, za które mogłam nie tylko kupić kwiaty dla mojej promotorki i dwóch innych profesorek, ale nawet, czując się oczywiście winna, kupiłam sobie specjalnie na tę okazję, garsonkę.
Była tak piękna, że miałam ochotę nigdy jej nie zdejmować.
Dopasowana, prosta czarna sukienka leciutko za kolana cudownie podkreślała kształty. Dekolt, zakończony łezką, był wiązany w ogromną, białą kokardę. Do tego czarna, długa marynarka z biało zaznaczonymi kieszeniami.
Marylin Monroe powiedziała: „Dajcie dziewczynie odpowiednie buty, a zawojuje świat". Ja tak się poczułam dzięki mojemu kostiumowi. Jak niezwyciężona kobieta.
W pracy również wszystko przebiegło płynnie. We wtorek zaniosłam Tomkowi świeżo upraną sukienkę i wypastowane buty, ale zwyczajnie mnie wyśmiał.
- Bella, kpisz sobie? Przecież ja je specjalnie dla ciebie kupiłem. Myślałem, że to jasne, że możesz je zatrzymać. Jak w ogóle poszło? - dopytuje.
Waham się chwilę z odpowiedzią.
- Trudno powiedzieć, wiesz. Było bardzo dziwnie, ale w końcu chyba się dogadali - mówię ostrożnie. Tomek wiedział o przejęciu, więc muślę, że nie łamię żadnej z zasad.
Kiwa głową zadowolony.
- Chyba tak. Stary Frykowski ma spotkanie z szefem w środę. Musiałem szukać tłumacza przysięgłego. Jak się nie pojawi to reflektujesz na powtórkę? - pyta zaczepnie.
- Wolałabym nie - odpowiadam szczerze.
W tym momencie drzwi gabinetu Marco się otwierają, a ja mam ochotę uciec jak najszybciej.
Na szczęście wychodzi z niego zupełnie obcy mi mężczyzna.
Ubrany w garnitur przechodzi koło biurka, przy którym stoję, nie zaszczycając nas nawet krótkim spojrzeniem.
- Dupek - mruczę kiedy jego ponura sylwetka znika za zamkniętymi drzwiami windy.
Tomek wybucha radosnym śmiechem.
- Jestem przyzwyczajony. Większość osób wychodzi z tego biura wkurwiona.
Podnoszę brwi zaciekawiona.
Chłopak wzrusza ramionami nie wdając się w szczegóły.
- Jak idzie na zajęciach? - zmienia temat. - Dają ci żyć? Uspokoili się?
Teraz z kolei mam ochotę wyruszyć ramionami ja.
- Jest dobrze. Angelo może jeszcze trochę się naprzykrza, ale jest okej. Przyzwyczaiłam się.
- Ja tam nie miałbym nic przeciwko gdyby mi się trochę ponarzucał.
-Och... - mówię cicho.
Tomek podnosi brwi i patrzy na mnie z napięciem.
- Czy to problem? - pyta zmienionym tonem. Powiało Syberią.
- Ależ skąd, no co ty! Po prostu nie wiedziałam ...- odpowiadam szybko.
Jeszcze tego mi brakowało żeby mnie miał za homofobkę. Serio.
- Strata dla mojej płci okrutna, Tomeczku - dodaję wesoło.
Rozluźnia się.
- No sorry, że nie noszę koszulki z napisem:„Jestem gejem"- mówi cały czas trochę gorzko.
Prycham.
- Samo: „Gej" by wystarczyło - mam nadzieję, że się zaśmieje.
Całe szczęście tak właśnie reaguje.
Ufff, nie chcę stracić jednej z kilku osób , które naprawdę polubiłam w tej firmie.
Wielkanoc minęła nam spokojnie.
Dominik dostał zabawki, które „zamówił", a królik zjadł zostawione w nocy marchewki.
W lany poniedziałek, jak co roku, przyjechał Wojtek zbić mnie dyngusem po nogach. Na obiad dołączyła do nas Iza i oboje zostali też na kolację. Napięcie między mną a Wojtkiem zniknęło i zaczęłam się zastanawiać czy czegoś sobie nie ubzdurałam.
We wtorek profesor Różycka potwierdziła datę mojej obrony.
Wszystko szło zgodnie z planem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro