L.O.V.E.
Z oklejonych czerwonymi neonami głośników, powoli snuł się głęboki dźwięk kolejnej już piosenki Franka Sinatry, a naprawdę skąpo ubrane kelnerki przynosiły klientom kolejne trunki i cygara. Mężczyźni siedzieli przy niskich, obskurnych stolikach i grali w karty na niewielkie sumy, które udało im się wyprowadzić z domowego budżetu bez wzbudzania podejrzeń ich małżonek. Gdzieniegdzie pobłyskiwała satynowa suknia jednej z pań lub po kostkach odzianych w krótkie skarpetki garniturowe przetoczył się futerkowy dotyk jednego z szali, który za bardzo obsunął się z jasnych ramion. Wśród tego całego klimatu, czerwonych neonów tańczących z półmrokiem i siwiejących na bakach panów w zestarzałych już melonikach, którzy dymem chcieli zasnuć całe pomieszczenie, Steve Rogers po raz pierwszy czuł się na miejscu i w swoich czasach. Nawet jeśli był człowiekiem wolnym od nałogów i nazbyt wulgarnych odzywek niektórych z panów, to właśnie tutaj znalazł swoją przystań z czasem, który zdawał się płynąć wolniej. Gdy stąd wychodził, znowu stawał swoimi stopami w goniącym biegiem dwudziestym pierwszym wieku, który wyraźnie zatracił sens swojej egzystencji, a zarazem był dla niego niezrozumiałym fenomenem.
Z nagła neony przygasły, a na scenę wszedł młody mężczyzna, chłopiec można rzec. Nawet z tak znacznej odległości widać było jego drżące dłonie, które sięgnęły do kaszkietu na czubku głowy i niepewnie go zdjęły, jednocześnie z bardzo szybkim i nerwowym ukłonem. Nakrycie szybko wróciło na swoje miejsce, a chłopiec zasiadł przy czarnym niczym noc, wypolerowanym fortepianie, a Steve mógłby przysiąc, że oddycha głęboko przed prawdopodobnie jednym z swoich pierwszych występów. Wkrótce jego palce przebiegły po klawiszach. Sprawnie, ale z błędami, przez co niektóre bardziej obeznane w muzyce persony skrzywiły się mocno. Zyskał płynność po kilkunastu dźwiękach i teraz bacznie przypatrywał się w nuty, jakby to miała być ostatnia rzecz, którą w życiu zobaczy. Rogers nie rozumiał jego zachowania, dopóki ciemna zasłona nie rozsunęła się, a przez szparę nie zstąpiła na scenę bogini. Minęła długa chwila wpatrywania się w jej piękne ciało, aż do jego uszu zaczynał docierać uwodzicielski śpiew, a jego serce zalała ciepła złość na mężczyzn, którzy się w nią wpatrywali. Czuł, że go oczarowuje, a jej oczy wpatrzone gdzieś w jego okolicach tylko odurzały go jeszcze bardziej świadomością iż w każdej chwili może na niego spojrzeć. Miał świadomość, że każdy mężczyzna na sali tego pragnie - aby patrzyła i śpiewała tylko dla niego.
Zmierzała w jego stronę. Patrzył z zazdrością, jak satynowa suknia w kolorach czerni sunie po podłożu, a narzucony na ramiona szal muska ich ciała. Jak łapią w palce jej delikatne, długie kosmyki i nieudolnie usiłują zwrócić jej uwagę na siebie. Oglądali się za nią wszyscy, ona jednak miała swój określony cel, ciągle - niczym syrena - śpiewając swoim głębokim głosem piosenkę stworzoną dekady temu przez Franka. Zmierzała do niego, do muskularnego blondyna w przyciasnawym, pożyczonym od Tony'ego garniaku, który prawdopodobnie wyciągnął gdzieś z głębi szafy własnego ojca. Nie czuł komfortowo przed nią, nie w tym stroju. Ale był gotów znieść te małe utrudnienia, by w chociaż najmniejszym stopniu ją poczuć. W końcu dotarła do niego, a Steve w końcu zrozumiał, że piosenka się kończy. Ujęła w drobne, opięte rękawiczkami dłonie jego twarz, nachylając się ku niemu. Już było blisko. Już prawie jego wyschnięte z zdenerwowania usta i jej, pomalowane głębokim, czerwonym odcieniem się spotkały.
— Love was made for me and you. — Wybrzmiały ostatnie dźwięki, a później wycofała się, posyłając mu buziaka w powietrzu. Wróciła na scenę, a później zniknęła za zasłoną, pozostawiając zawiedzionych mężczyzn, zazdrosne kobiety, zdenerwowanego chłopca i nad wyraz roztargnionego Kapitana Amerykę, który nie mógł zrozumieć co tak właściwie się tutaj stało. Na trzęsących się nogach opuścił bar, kierując się na małe podwórze. Chciał odetchnąć, zrozumieć wszystko, co się stało. Nie zdążył, ponieważ dłonie objęły jego muskularne ramiona, sunąc w dół, aż na równie silne nadgarstki. — Good evening, Sir. — Ten sam, głęboki głos szepnął mu przywitanie do ucha, a lekko gardłowe "r" na końcu, do reszty skradło resztkę jego podświadomości. Tego wieczoru Steve Rogers został bez reszty uwiedziony przez jej dłonie, usta i oczy, które wpatrywały się w niego z tak wielkim uczuciem, że załamywało mu kolana. Kiedy się zorientował, spijał ostatnie krople wytrawnego wina z jej warg, w tle leciała ta sama, boleśnie romantyczna piosenka Sinatry, a ona mocno zaciskała palce na jego białej koszulce, która przecież jeszcze nie tak dawno schowana była pod warstwami materiału.
— Two in love can make it. Take my heart... — zanucił wraz z Frankiem, ale jego głos złamał się przez jęk, który wyrwał się z jego spierzchniętych warg. Jednym ruchem strącił rzeczy z niskiego stolika, a te opadły na puchaty, biały dywan. Uklęknął przed nią, nerwowo sięgając za nią, po zapięcie koronkowego kompletu, który miała na sobie. Zaklął niecierpliwie, gdy to zaplątało się w jej piękne, ciemne włosy. Chaotycznie wyrwał je odrobinę za mocno, nie zauważając, że zostało przy nim kilka kosmyków. Jej uda objęły go w pasie, a usta Steve'a sięgnęły jej obojczyków oraz szyi. Czuł się zaczarowany, zupełnie oddany jej w tej chwili, mogący zrobić wszystko, byleby zadowolić ją i siebie.
Sprawne palce odpięły pasek, a później zawędrowały do koszulki, która dołączyła do innych rzeczy rozrzuconych po podłodze. Wstała, przejeżdżając palcem od jego pępka aż po podbródek i kręcąc szerokimi biodrami odzianymi w zaledwie pas do pończoch, skierowała się w stronę okrągłego łoża. Dołączył do niej po pozbyciu się resztek ubrań, które i tak w tej chwili były zbędne. Patrzył, jak opada na materac, a jego wzrok spoczął na jej ciele. Piękne, kształtne piersi nosiły ślady szybkiego rośnięcia, wąska talia kusiła, by usiłować objąć ją dłońmi, a szerokie biodra obiecywały niesamowite doznania. Jak zahipnotyzowany patrzył, jak stopa w czarnej szpilce unosi się, aby oprzeć się na jego piersi, jednocześnie ukazując miejsce, w którym aktualnie oboje pragnęli, aby się znalazł.
Czuł, że i ona na niego patrzy. Na szczerozłote włosy, zarumienione oblicze i umięśnione ciało. Widział, jak jej wzrok przesuwa się po nim, na chwilę zatrzymując się na kaloryferze, a także na, będącym w tym stanie już od dobrej chwili, wzwodzie. Przestał na to zwracać uwagę, gdy przygryzła wargę, widocznie zadowolona z tego widoku. Opadł tuż obok niej, mocno całując jej wargi. Gdy usłyszał ostatnie dźwięki "L.O.V.E.", wszedł w nią, a głośny krzyk rozkoszy rozdarł powietrze w pomieszczeniu. Poruszył się, a jej biodra z dozą doświadczenia wyszły mu na przeciw. Pozwalała mu. Pozwalała mu na wszystko czego chciał, dorzucając od siebie sporo czułości. Jej ciepłe wnętrze, jej paznokcie zostawiające na jego plecach szramy, jej głos doskonale pokazujący, że jest jej tak samo dobrze, jak i jemu. Ta chwila go uwiodła o wiele bardziej, niż żartobliwa, wręcz fikuśna piosenka swojego ulubionego wykonawcy. Nie zwracał już uwagi na to, że być może mocno ściska jej talię, że mocno przygryza jej skórę na piersiach. Był zbyt blisko, a zarazem zbyt daleko.
I wtedy, w największym uniesieniu, gdy chciał jak najszybciej opuścić jej wnętrze, ona wolała objąć jego biodra i kontynuować za niego, do czasu aż z przeciągłym jękiem nie poczuła gorąca i pulsowania w dole podbrzusza. On tylko jęczał w jej czarne włosy, czując, że w tej chwili pozwoliłby jej na o wiele więcej.
— To było... Takie dobre — mruknęła cicho, a jej nagie piersi docisnęły się do jego klatki piersiowej. Czuł, jak jego zwiotczały penis wysuwa się z niej, a ona sama podnosi się do góry, ścierając palcami spermę z ud. I gdy myślał, że wytrze to w jakąś chusteczkę, ona bezwstydnie oblizała te palce, mrucząc przy tym z rozkoszy. Opadł na poduszki, chowając w jednej z nich głowę, aby nie dostrzegła jego rumieńców. Poczuł jednak, jak jej nagie ciało - już bez szpilek - układa się tuż obok niego. Nie mógł nie przygarnąć jej do szerokiej piersi.
Zasnęli.
Obudził się nad rankiem, a jego zamglony wzrok powędrował po pomieszczeniu. Wstał w ciszy, patrząc na ciemnowłosą kobietę, która spała z uśmiechem na ustach. Pozbierał swoje rzeczy, nie trudząc się z ubraniem marynarki czy koszuli. Co chwilę spoglądał w stronę kobiety, ale ta nie budziła się. Spojrzał na pobojowisko przy stoliku.
Wino kapało z przewróconego kieliszka na biały, puchaty dywan. Leżał w pobliżu stanika, w którego zaplątało się mnóstwo ciemnych kosmyków. Pokręcił głową, łapiąc za szkło. Podniósł je, stawiając na niskim stoliku i nieświadomie oblizał palec, który w wyniku tego działania, został splamiony napojem. Było zarówno cierpkie, jak i miało swój fantastyczny smak. Jakim cudem nie zorientował się wczoraj, jak wspaniały trunek pili?
Obejrzał się za siebie, uśmiechając się blado i patrząc na pięknie wyeksponowane ramiona w kolorze ciepłego karmelu, spowite w białej pościeli i splamione licznymi plamami, których wczoraj zrobił jej dość sporo. Wyszedł, zamykając za sobą drzwi wejściowe, spojrzał na nie ostatni raz, dostrzegając plakietkę z imieniem i nazwiskiem. Odszedł, kierując się do Avengers Tower, bo przecież o wiele niż własne szczęście, powinien interesować go los świata.
Wega Cole, Steve Rogers już żałował swojej decyzji.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro