Rozdział.8
***
— Stary, musimy pogadać — westchnął Scott, wyciągając Stilesa na zewnątrz motelu. Stiles poprowadził go w stronę swojej ulubionej altanki.
Stilinski domyślał się z grubsza, o czym McCall chciał rozmawiać. Cieszył się, że wyszli poza zasięg słuchu jego ojca. Co do wilkołaków nie miał pewności, ale liczył na to, że Benddicowie zajmowali się poważnymi kwestiami związanymi z planowaną przeprowadzką i nawet nie zwrócą uwagi na ich szeptaną konwersację.
— Możesz zaczynać — mruknął, naciągając kaptur na głowę i chowając dłonie w kieszeniach. Żałował, że nie wziął z wieszaka drugiej bluzy. W dzień było ciepło, a słońce przyjemnie grzało. Teraz kiedy było już po ósmej wieczorem, temperatura musiała spaść o dobre dziesięć stopni. — Scott zacznij, zanim zmienię zdanie i zwieję z powrotem do ciepłego pokoju.
— Okay... obiecałem sobie, Malii i cholernemu Derekowi, że nie będę naciskał w kwestii twojego powrotu, ale zapytać muszę.
— Tak myślałem.
— To... wracasz z nami do domu? — McCall patrzył na niego z taką nadzieją, że Stilesowi naprawdę było głupio odmówić. Zacisnął powieki, odetchnął i uśmiechnął się smutno. — Aha. Nie było tematu.
— Scott — westchnął, nawet nie wiedząc, co zamierza powiedzieć. Jeśli raz zagonią go do kąta i zmuszą do tłumaczeń, to będzie to robił w nieskończoność. Dopiero niedawno przestał czuć się źle, z tym że przeżył Nogitsune. I nie bardzo miał chęć wracać do poprzedniego stanu, gdzie poczucie winy niemal zjadło go od środka.
Zawsze miał budzić się zlany potem, po kolejnym realistycznym koszmarze, zmieszanym z jeszcze gorszymi wspomnieniami z okresu opętania. Miał wracać myślami do tego, co wtedy się wydarzyło. Pamiętać krew na własnych rękach i raz za razem powtarzać sobie, że to nie jego wina. Nie jego pieprzona wina. Narzędzie, marionetka, głupi i całkowicie pozbawiony wolnej woli kawał ludzkiego mięcha. Oto czym był, kiedy to Nogitsune pociągał za sznurki. Kiedyś nie chciał słuchać, gdy Scott i inni tłumaczyli mu, że był ofiarą tak jak oni. Od niedawna zaczynał w to wierzyć. Przynajmniej w te lepsze dni.
— Dlaczego? — chciał wiedzieć McCall
— Tak jest mi dobrze. — wyjaśnił, ale po minie Scotta widział, że to nie wystarczy — Takie życie jest proste... nie mówię, że wcale nie mam problemów. Jednak one też są na swój sposób łatwe do rozwiązania. W większości przynajmniej — dodał, przypominając sobie kradzież bagażu i pospieszną ucieczkę z okolic Gór Skalistych — Pracuję, bo potrzebuję gotówki. Zarabiam, żeby mieć gdzie spać i co zjeść. Czasem zostanie mi coś ekstra na wymianę butów czy dokupienie bluzy. Nie jestem wymagający. Kiedy w miasteczku przestaję być całkowicie anonimowy, oszczędzam na bilet i po kilku dniach ruszam dalej.
— Rozumiem — przyznał Scott. Stiles zdawał sobie sprawę, że kumplowi też nie było łatwo. Cała ta odpowiedzialność... stado, terytorium, liczne zagrożenia. Musiał tęsknić za kimś, kto zawsze trzymał jego stronę. — Zamierzasz kiedyś przestać?
— Tak — powiedział ze śmiechem — Jeszcze kilka tygodni, może do wakacji i wrócę.
— Na zawsze?
— Nie, nie na zawsze — przyznał, w myślach dając Scottowi punkt za przejrzenie go — Dowiem się, co muszę zrobić, aby skończyć liceum bez konieczności powtarzania roku. Zdam jakiś egzamin czy coś i pomyślę o tym co dalej.
— Twój ojciec jest pewny, że pójdziesz do akademii policyjnej — poinformował go McCall
— Już prędzej pójdę w ślady twojej mamy i zostanę pielęgniarzem — prychnął, kopiąc kumpla w łydkę
— Stiles, ty mdlejesz na widok igieł!
— To chyba nie wróży zbyt dobrze mojej ścieżce kariery w służbie zdrowia, co?
— No nie bardzo — zaśmiał się Scott. Po chwili obaj rechotali jak dwie stare ropuchy na brzegu sadzawki. Stilinski z trudem łapał oddech.
— Stiles?
— Yhm? — wycharczał pomiędzy pojedynczymi chichotami. Takie głupawki ustawały stopniowo. Trochę jak trzęsienie ziemi. Najpierw było główne uderzenie, a potem kolejne coraz słabsze wstrząsy wtórne.
— Ty i Derek?
— Co: ja i Derek?
— Nie zgrywaj się, idioto! Wiesz, o co pytam!
— Wiem? — zapytał, udając niewiniątko. Nie potrafił się powstrzymać, chociaż wiedział, że drażnienie McCalla w tym temacie mogło skończyć się dla niego jedynie większym zażenowaniem.
— Jesteś straszny — powiedział Scott z wyrzutem — Ale dobrze, że zaczynasz brzmieć jak ty. Dobrze dla ciebie. Ja pewnie dostanę przez to wylewu do mózgu, albo zacznę histerycznie płakać na samo wspomnienie tej rozmowy...
— Możliwe, że masz rację. Może powinniśmy zapomnieć o sprawie i...
— Nie ma tak dobrze — zapewnił Scott — Ty i Derek...? W ogóle nie wiedziałem, że go lubisz. Znaczy się, domyślałem się, że ci się podoba, bo odkąd zostałem wilkołakiem pewne braki w spostrzegawczości, wyrównywał mój super nos, ale wciąż nie mogę uwierzyć, że wy...
— My: co?
— Spaliście ze sobą — wyrzucił z siebie z szybkością karabinu maszynowego
— Powiedział ci?!
— Nie musiał — mruknął McCall, krzywiąc się jak po zjedzeniu łyżeczki kwasku cytrynowego. — Byłem u niego dzień po twoim zniknięciu — wyznał — Nawet ja nie jestem tak głupi, aby przeoczyć tak oczywiste wskazówki. Resztki twojego ulubionego jedzenia, dwie szklanki po coli i twój zapach unoszący się w całym lofcie.
— Proszę, powiedz, że byłeś jedynie w salonie — jęknął, chowając twarz w rękach. Czuł, że policzki nagrzewały się coraz bardziej.
— Chciałbym — prychnął McCall
— O Boże — sapnął, przypominając sobie wszystkie szczegóły z tamtej nocy. W sypialni Dereka musiało być wręcz duszno od ich zmieszanego zapachu. Dodając do tego, że wilkołaki wyczuwały też woń emocji... Scott na pewno doznał trwałego uszczerbku zdrowia psychicznego. Stiles musiał znaleźć mu dobrego psychologa zajmującego się Zespołem Stresu Pourazowego, który wiedział o wilkołakach. Tylko gdzie zacząć takiego szukać?
— Walnąłem go w twarz — powiedział Scott z wahaniem — Więcej niż raz. W brzuch i kilka innych miejsc również...
— Dobrze, że go nie zabiłeś — sapnął, wpatrując się w przyjaciela z niedowierzaniem — Myślałeś, że coś mi zrobił...?
— W pierwszej chwili — potwierdził Scott — Potem miałem więcej czasu na zastanowienie i mogłem zorientować się, że raczej nie byłeś niechętny — mruknął z przekąsem
— Scott! — krzyknął, szturchając go z łokcia — Zamknij się!
— Nie słyszą nas — zapewnił
— Jesteś pewny?
— Tak, twój ojciec zmusił ich do oglądania meczu.
— Chryste, mój ojciec i facet, któremu uciekłem z łóżka, siedzą na jednej kanapie i oglądają baseball?
— Aha.
— Zabij mnie teraz — poprosił
— Nie ma tak dobrze stary — zakpił McCall — Musisz z tym jakoś żyć. — Stiles czuł, że Scott całkiem nieźle bawił się jego kosztem. — I chyba możesz mu trochę odpuścić.
— Ty go bronisz? — zapytał z niedowierzaniem — Myślałem, że nie jesteś za tym, żebyśmy...
— Malia — powiedział, jakby to wszystko wyjaśniało. Sądząc po głupawym uśmieszku McCalla, to naprawdę mogło tak być. — Poza tym, to ja nalegałem, żeby twój ojciec poleciał z nami. Derek początkowo nie brał pod uwagę nawet mnie, uwierzysz?
— Taaaak — mruknął, mrużąc oczy
— Przestań.
— Przecież nic nie mówię ani nie robię!
— Mogę niemal usłyszeć, o czym myślisz — wytknął mu McCall — I to sprawia, że mam ochotę wyszorować sobie mózg. Przestań, proszę...
— Widzimy się rano, Scott — powiedział, klepiąc Scotta w plecy
— Stiles, nie. Mam pokój tuż obok twojego, a ściany...
Stiles nie dosłyszał, jak Scott zakończył to zdanie, bo wychodząc za zakrętu, zderzył się z górą twardych mięśni, z jakich w głównej mierze składał się Derek. Uśmiech Hale'a powiedział mu, że usłyszał końcówkę ich rozmowy.
***
Koniec
ale rozdziału nie opowiadania. XD
Rozdział 9 opublikuję jakoś w ciągu nadchodzącego tygodnia :D
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro