Rozdział 5.
***
Wyszedł z domu kilka minut po szeryfie i skierował się do pobliskiego sklepu po ten nieszczęsny stek. Zdołał nawet wymusić uśmiech do nowej ekspedientki, która wyraźnie nie radziła sobie z kasą i zerkała na niego przepraszająco.
– Mam czas – starał się ją uspokoić, ale to chyba wywołało całkiem przeciwny efekt. Dziewczyna zrobiła się jeszcze bardzie niespokojna, a na jej okrągłych policzkach widać było wyraźne rumieńce. Dopiero gdy wdawała mu resztę, zorientował się, że za nim w kolejce stały jeszcze dwie osoby: emerytowany nauczyciel z podstawówki i cholerny Derek Hale. Przynajmniej wiedział już, dlaczego kasjerka aż tak się denerwowała. Hale roztaczał wokół siebie taką lekko niebezpieczną, niepokojącą aurę, która dla wielu osób mogła być też pociągająca... na nieszczęście dal niego też.
Wymknął się szybko ze sklepu, licząc na to, że wilkołak zostawi go w spokoju. Był przekonany, że Hale nie będzie dążył na siłę do jakiejś rozmowy. Nie byli przecież przyjaciółmi. Derek ledwie tolerował go w swoim otoczeniu. Gdy zmuszeni byli dłużej współpracować, mógł obserwować, jak ten traci swoją maskę obojętności i opanowania na rzecz miny "zarazgozmaorduję".
Był już niemal na skraju parkingu, jeszcze jakieś dwieście metrów i byłby w domu, kiedy drzwi od sklepu ponownie trzasnęły. Liczył na to, że to tylko nieszkodliwy pan Augustus. Powinien się już przyzwyczaić do swojego wszechobecnego pecha.
– Stiles – usłyszał swoje imię wysyczane zirytowanym, niskim głosem. Sekundę później ktoś szarpnął za jego ramię, powodując, że całe jego ciało zakołysało się niebezpiecznie i gdyby nie został przytrzymany, to z pewnością klapnąłby na twardy beton.
– Dzięki – sapnął, prostując się. Zerknął do góry i tak jak się spodziewał, zobaczył znajomego wilkołaka. – Chociaż, gdybyś mnie nie napadał, nie potrzebowałbym pomocnego ramienia... więc podziękowania zdecydowanie ci się nie należą.
– Gdybyś przede mną nie usiekał, to nie musiałbym cię gonić. – Derek odbił zarzuty. – Dokąd ci się tak śpieszyło, Stiles, że nie miałeś wystarczająco czasu, żeby chociaż skinąć mi głową?
– Do domu? – Nie bardzo rozumiał, do czego zmierzał starszy, bo przecież to niemożliwe, by jakimś sposobem odkrył jego plany. Z tego, co było mu wiadomo, wilkołaki nie potrafiły czytać w myślach...
– Świetnie. Rozumiem, że mogę się czuć zaproszony na herbatę? – Tym razem to Stilinski już kompletnie zaniemówił.
Co, do kurwy nędzy?
– C-co? – wykrztusił z trudem, wpatrując się w Dereka, jakby wyrosła mu druga głowa.
– Po prostu idź – wymamrotał nieco nerwowo Hale. Może ktoś inny by tego nie zauważył, ale Stiles spędził z Derekiem wystarczająco dużo czasu, żeby radzić sobie z odczytywaniem jego mimiki.
– Okay... – Nie zamierzał się przecież kłócić z nim na sklepowym parkingu. Może coś nowego atakuje watahę i Hale próbował go tylko spławić? Zdjąć z linii ognia... czy coś takiego? Nie bardzo wiedział, co działo się podczas ostatniego tygodnia, bo był nieco zajęty przygotowaniami do wyjazdu.
***
Te kilkaset metrów dłużyło się mu jak nigdy. Stiles zerkał na Dereka kilka razy, żeby tylko się upewnić, że wciąż był obok niego. To było takie dziwne... iść z nim ramię w ramię i mieć świadomość, że to zarówno pierwszy jak i ostatni raz.
Może jednak wszechświat nie nienawidził go aż tak bardzo?
To wyglądało trochę tak, jakby ktoś lub coś sprawiało, że na pożegnanie od tego miejsca miał dostać kilka miłych wspomnień. Taka rekompensata za cały ten zamęt i ból, który ostatnio czuł? Jeśli tak, to nie miał zamiaru protestować.
Otworzył drzwi i wszedł pierwszy, świecąc po drodze światło. Skopał z nóg buty i w skarpetkach poszedł do kuchni, żeby odstawić zakupy do lodówki. Gdy się wyprostował i zerknął za siebie, niemal dostał zawału, bo Hale opierał się o kuchenny blat tuż obok niego i rozglądał się po pomieszczeniu, marszcząc lekko nos. Stiles wiedział, że stara się coś wywęszyć.
– No dobra, koniec tego, Derek – syknął, stawiając na stole dwa wyjątkowo pstrokate kubki. Zobaczyć takie tęczowe cudo w rękach czarno-szarego Hale'a, to już będzie coś. – O co tak naprawdę chodzi?
– Ale... co?
– Widzę, że węszysz. Szukasz czegoś konkretnego? Jakiś nowy najazd na Beacon Hills? Ktoś znowu zmartwychwstał?
– Nic się nie dzieje, chociaż w tym miejscu to akurat kwestia czasu. – Niby brzmiał szczerze, ale przecież coś musiało być nie tak. – Scott... się niepokoi.
– Uhm, a więc o to chodzi. – westchnął, zalewając jednocześnie herbatę wrzątkiem. Modlił się, żeby nie wylać tego przypadkiem na siebie albo, co gorsza, na Dereka. – Przysłał cię?
– Nie do końca. – Wilkołak wygląda nagle na nieco zmieszanego. – Po prostu słyszałem, jak rozmawiał o tobie z Lydią. – Zamilkł na dłuższa chwilę. – Dzisiaj wpadłem jeszcze na szeryfa...
– No i? – Stiles liczył na to, że nikt go nie przejrzał.
– To, co się z tobą dzieje... brzmi dziwnie znajomo. – Nastolatek patrzył na niego nieco zmieszany. – Kiedy ostatnio gdzieś wyszedłeś?
– A ty? – syknął. Kto jak kto, ale Derek nie miał prawa czepiać się akurat o to.
– Właśnie o to chodzi, Stiles. Zmieniasz się we mnie... to odseparowanie się i biczowanie się poczuciem winy jeszcze nikomu nie wyszło na dobre.
Wpatrywał się przez chwilę w stół i starał się jakoś ogarnąć falę emocji, która zalała jego ciało. Jakim prawem on...?
– Wyjdź.
– Stiles... – Hale westchnął ciężko.
– Nie. Nie i NIE! Ze wszystkich ludzi akurat ty? – sapnął oskarżycielsko. – Powinieneś być w stanie zrozumieć, że...
– I rozumiem!
– To przestań mówić mi, co powinienem... znajdę swój sposób na to, żeby żyć. Może ty też powinieneś? – nie zastanawiał się, co powiedzieć. Pierwszy raz dawna. – Bo wybacz, ale to co teraz masz... to tylko ruiny domu i cmentarz. – Wilkołak przez chwilę warczał na niego gardłowo, a chwilę później odwrócił się i wyszedł, nie kłopocząc się nawet zamykaniem za sobą drzwi.
Kurwa... i po dobrych wspomnieniach.
***
Dziękuję za każdą gwiazdkę i komentarz :)
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro