Rozdział. 5
Błędy niesprawdzone
To jest rozdział na przyszły tydzień. Pewnie nie będę miała czasu podrapać się po nosie, a co dopiero usiąść do laptopa, więc...
Każdy komentarz dokarmia moją wenę :)
***
Ostatecznie Felix dał mu wolną rękę w kwestii poinformowania Dereka o ich kłopotach. Musiał przegadać to z bratem i uznać, że proszenie o pomoc przez pośrednika będzie mniej upokarzające w razie odmowy. Stilinski potrafił zrozumieć dlaczego Benddicowie nie obiecywali sobie zbyt wiele po rozmowie z kuzynem. Pamiętliwość, upór i duma są nierozłączne z byciem wilkołakiem. A przynajmniej Stiles nie poznał do tej pory żadnego przedstawiciela gatunku pozbawionego tych cech. Jedni mieli tego więcej, inni mniej. Po cichu liczył na to, że Derek należał do tej drugiej grupy. Sposób w jaki Stiles potraktował Hale'a nie należał do najelegantszych. Nie żeby gorączkowe ocieranie się o siebie na cholernej podłodze takie było. To rozwiązanie wydawało się łatwiejsze dla chłopaków, ale nie dla samego Stilesa.
Szczerze powiedziawszy, sama myśl o sięgnięciu po telefon i wystukaniu numeru, który znał na pamięć przerażała go to jak nic innego na świecie. Nie umiał przewidzieć swojej reakcji na głos Dereka, a na wyobrażenie spotkania twarzą w twarz niemal dostał ataku paniki. Zdarzało się już wcześniej, że widywał jego widma w napotkanych osobach. To dziwnie zabrzmiało nawet w myślach, więc lepiej nie wypowiadać tego zdania na głos. Nie zaczął nagle wszędzie zauważać Dereka, bo gdyby tak się stało uznałby, że Hale go wyśledził i wciąż podąża jego tropem zachowując stosowną odległość. Co byłoby na równi przerażające jak i słodkie.
On po prostu... miał dziwny mózg, okay?
Cały lot z Scramento do Las Vegas czuł się niewyobrażalnie zdenerwowany. Wciąż pełen wątpliwości czy postępuje właściwie, że nie zmrużył oka nawet na minutę. Wysiadł na lotnisku w mieście większym, głośniejszym i po prostu żywszym niż wszystko co znał do tej pory. Totalne zdezorientowanie z nutką histerycznego przerażenia, tak w skrócie dało się opisać jego stan. Przez kilka minut po prostu stał w miejscu, jakby nogi wrosły mu w podłogę. Właśnie wtedy to wydarzyło się pierwszy raz - wpadła na niego żeńska wersja Dereka. Brunetka pod trzydziestkę i nawet jeśli jej rysy twarzy całkowicie różniły się od tych każdego znanego mu Hale'a, to biło od niej coś takiego, że dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie. Agresywna opiekuńczość z odrobiną samoumartwiania. Rzuciła jakieś pośpieszne "sorki" i tyle ją widzieli, ale wrażenie pozostało z nim na długo.
W Vegas spędził jedynie weekend, grzechem byłoby nie zagrać choć na jednym automacie. Być w amerykańskiej stolicy hazardu i nie rzucić kością, to wzgarda dla jego wieloletniej tradycji pakowania się w kłopoty. Przegrał, potem wygrał i ruszył dalej. Na prezent z okazji rozpoczęcia ostatniej klasy liceum, którą z pełną premedytacją olewał, kupił sobie bilet na autobus przejeżdżający granice stanu. Wysiadł w Kingman i odetchnął gorącym powietrzem Arizony. Uśmiechnął się lekko wystawiając twarz do słońca. Trzydzieści trzy stopnie we wrześniu, to raj dla kogoś, komu od czasu opętania przez pierdolonego demonicznego lisa cały czas dokuczało przenikające kości zimno.
Krajobraz różnił się od tego, do którego przyzwyczajony był w Środkowej Kalifornii. Teren raczej nizinny ze znikomą roślinnością. Miasto z rodzaju tych średnich, gdzie mieszkańcy nie znali się wszyscy po imieniu. W końcu czterdzieści parę tysięcy osób, to już nie tak mało. Został w nim trzy tygodnie głownie dlatego, że musiał dopracować plan podróży i uzupełnić nieco zapas gotówki. Fałszywe dokument i bilet na samolot znacznie uszczupliły jego budżet. Na jego szczęście, w jednym z fast-foodów naprzeciwko centrum handlowego szukali kogoś na zastępstwo za kolesia, który poszedł na dwutygodniowy urlop zdrowotny. Tak naprawdę nie sądził, że każą mu z marszu zakładać fartuch i odeślą do garów, ale darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Ostatniego dnia poznał Jezz'a, faceta w skórzanej kurtce jakby żywcem zdartej z Dereka. Starał się nie świrować, kiedy gość podszedł zamienić z nim dwa zdania po zakończeniu zmiany.
W Nowym Meksyku nie działo się nic szczególnego. Może dlatego, że nie zatrzymywał się nigdzie na dłużej niż dwie doby. Pozwiedzał, zrobił kilka zdjęć i kupił trzy pocztówki, które wysłał dopiero dwa Stany dalej. Za to Colorado przysporzyło mu kilku nowych koszmarów. Udało mu się znaleźć dosyć tani nocleg w zajeździe, zaledwie kilka kilometrów od Parku Narodowego Gór Skalistych. Dzień później jakiś koleś zwinął mu plecak.
Szczęście w nieszczęściu, że część gotówki upchnął po kieszeniach. Całe zdarzenie widział miejscowy szeryf - uwaga, uwaga należy szykować fanfary - taaaak na imię miał Derek, bo jakżeby inaczej. Chciał, nie chciał, ale musiał zgłosić kradzież. Więcej podejrzeń wzbudziłby, gdyby tego nie zrobił. Nawet nie trzeba było kłopotać się na posterunek, a jedynie do stolika przy którym mundurowy kończył obiad. Czuł jak niewidzialna gilotyna dynda mu nad głową. Fałszywe dokumenty w kieszeni i widmo faceta, którego zostawił wcinające zapiekankę ziemniaczaną. Wprost cudownie.
Po odzyskaniu plecaka zwiewał stamtąd pierwszym busem, na jaki trafił. Dwa miasteczka dalej, to o wiele za blisko. Na dłużej zatrzymał się dopiero w Kansas. Jak każdy fan Supernatural nie mógł zrezygnować z tygodnia bądź dwóch w Lawrence. Skoro już tam był, to dlaczego nie?
Jeszcze kilka, mniej lub bardziej charakterystycznych, Derekopodobnych ludzi spotkał na swojej drodze. Starał się nie doszukiwać w tym drugiego dna. Przypuszczał, że tak manifestują się jego wciąż rosnące wyrzuty sumienia. Nadal, gdyby ktoś zapytał go czy żałował ucieczki z Beacon Hills, odpowiedź brzmiałaby: NIE.
I to go gryzło. Wiedział, że nie zachował się całkiem uczciwie, szczególnie wobec Dereka, a jednak cieszył się, że zrobił to co zrobił. Choć raz postawił siebie na pierwszym miejscu. Nie ojca, Scotta, Hale'a czy cudzy komfort, tylko siebie.
— Dobra. Pieprzyć to. — warknął kopiąc kamyki na żwirowej ścieżce za motelem. Zaciskając palce na kubku termicznym z gorącą czekoladą ruszył w stronę niewielkiej, nieco zarośniętej altanki — Przecież mnie nie zje przez telefon... chyba.
Ręce mu się trochę trzęsły. Podejrzewał, że z głosem wcale nie będzie lepiej, no ale już za późno na zmianę decyzji. Pierwszy sygnał, drugi, trzeci, czw..
— Tak? — wypowiedziane nico zaspanym, zachrypniętym głosem.
Stiles mimowolnie zadrżał. Siedem miesięcy nie widział tego gburowatego wilkołaka, a to i tak w żaden sposób nie osłabiło tego co czuł, gdy go słyszał. Jak bardzo żałosny był?
Odziedziczył tą wadę fabryczną po obojgu rodzicach: jak już kochał, to na całego i bardzo długo. Przykładem Lydia, w której zauroczył się jeszcze w przedszkolu. Koncepcja tak trwałej miłości może i wydawała się komuś szalenie romantyczna, ale w prawdziwym życiu była całkowicie niepraktyczna. Stiles miał doświadczenia z pierwszej ręki i rzygał już tym. Bycie latami niewidzialnym bądź traktowanym jak gówno spod buta przez osobę, na której mu szczerze zależało, to jak kanałowe bez znieczulenia. Chociaż nie, oprócz bólu dostał też solidną dawkę upokorzenia, więc to było bardziej jak zatrucie żołądkowe na pieprzonej autostradzie. Nie można zjechać na bok i uciec w krzaki, a... no cóż, hm.
— Jest tam ktoś?! Słuchaj, jeśli to jakiś dowcip to...
— Hej Derek — wtrącił Stiles przerywając wilkołakowi tą jakże znajomo brzmiącą groźbę.
— STILES?!
— Jeden, jedyny i niepowtarzalny — zażartował — Mówiłem, że będę się odzywać, więc...
— I dostałem twoje pieprzone pocztówki. Całe pięć. Vegas. Kingman. Angel Fire. Lawrence. Ozark. — oho, Derek naprawdę się wkurzył
— Przez tak duże miasta głównie przejeżdżałem — przyznał — Zatrzymuję się w tych znacznie mniejszych. Chciałem wam dać znać gdzie mniej więcej jestem, ale tak żebyście nie mogli mnie znaleźć i zawlec na siłę do Beacon Hills — wytłumaczył starając się pozostać spokojnym
— Domyślam się, że nigdy nie wysyłałeś ich na bieżąco — prychnął Hale
— Skąd...?
— Trochę cię znam, Stiles — kolejne ciężkie westchniecie — Co się stało, że dzwonisz? Wracasz?
— Nie, ale... co gdybym chciał, żebyś ty gdzieś przyleciał? — zapytał całkowicie tego nie planując. Tak, to zdecydowanie wyglądało nieco schematycznie - robienie czegoś bez przemyślenia, kiedy w grę wchodził Hale. Przecież miał jedynie poinformować Dereka, że wpadł na jego kuzynów!
— Jeśli z marszu powiem: tak, to na jak łatwego wyjdę? — zapytał wilkołak z nutką humoru w głosie, więc może Stiles nie spieprzył wszystkiego doszczętnie. Uśmiech samoczynnie pojawił się na jego twarzy.
— Cóż... w tej kategorii, to raczej ja jestem na prowadzeniu — zakpił sam z siebie
— Jeśli masz na myśli to co stało się w sierpniu między nami, to... powiedziałbym, że mamy remis — Stiles miał ochotę przewrócić oczami na próby subtelności w wykonaniu Dereka Hale'a. Jeżeli chciał dowiedzieć się czy Stiles sypiał z kimś podczas tych wszystkich miesięcy, to będzie musiał zapytać wprost. Jednak nie była rozmowa na teraz i na pewno nie na telefon.
— Hmmm — mruknął nie dając wilkołakowi jednoznacznej odpowiedzi — Wracając do sprawy, jestem w Missouri, Ashwood konkretnie. Coś ci to mówi?
— Kurwa. — jedno słowo, a po nim nastąpiła seria trzaśnięć i odgłos szamotaniny.
— Derek...?
— Jestem, jestem — zapewnił Hale — Jakim cholernym cudem znalazłeś się akurat tam?! To miasteczko podobnie jak Beacon Hills przyciąga masę nadnaturalnych stworzeń.
— Zdążyłem się połapać, wiesz? — prychnął — Twoi kuzyni uzupełnili to co mi umknęło.
— Jacy niby kuzyni? Ja nie mam...
— Benddic, mówi ci coś to nazwisko?
— ... mój ojciec miał takie, ale... — kilka sekund ciszy — Wuj Marshall zmarł niedługo po pożarze, a jego dzieci nigdy nie poznałem. Laura bywała tam czasem z ojcem. Niezbyt lubiły się z Sereną?
— Seleną — poprawił Stiles — Słuchaj, sprawa jest raczej delikatna. Selena zwiała stąd kilka lat temu z facetem. Przekazała status, ale jakimś sposobem nie trafił on do starszego brata tylko do młodszego. Zedd od dziesiątego roku życia ukrywa, że jest alfą, bo gdyby ktoś się zorientował...
— Już byłoby po dzieciaku. Cholera. Ile ma teraz lat?
— Prawie czternaście.
— Gorzej być nie mogło — wymamrotał Hale cicho — Bukuje bilet na samolot do Saint Louis. Najwcześniej będę tam za dwa dni. Niech młody odpuści sobie na razie szkołę.
— Jasne
— I Stiles?
— Tak?
— Będziesz tam, kiedy dotrę na miejsce? — głos Dereka zdradzał jak bardzo zależało mu na odpowiedzi
— Będę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro