Rozdział 1
Pierwszy rozdział króciutki... kolejne będą tylko trochę dłuższe :)
***
Znalezienie czegoś, co utrzymałoby go przy zdrowych zmysłach po opętaniu przez Nogitsune, zajęło Stilsowi trochę czasu. Po drodze niejednokrotnie śniły mu się koszmary, po których nawet po obudzeniu nie mógł się uspokoić. Bał się nawet własnego cienia, już nie mówiąc nawet o jakichś szelestach, czy wietrze uderzającym w okna.
Próbował niemal wszystkiego, żeby chociaż na chwilę zapomnieć o tym, co działo się kilka tygodni wcześniej. Niestety, obrazy mocno wrosły się w jego umysł. Nie chciał, żeby ktokolwiek wiedział, jak źle z nim było, więc udawał, że mu się polepsza. Gówno prawda. Jednak było coś prawdziwego w powiedzeniu, że ludzie tym łatwiej uwierzą w kłamstwo, im bardziej chcą, by było ono prawdą... Dlatego grał nieustannie: w szkole, domu czy nawet w supermarkecie na zakupach, widocznie zakładając coraz to nowe maski zapomniał, jak być tak po prostu sobą. Udawał zabieganego i zajętego szkołą przed Scottem i Lydią... Ojca zbywał monosylabicznymi odpowiedziami bądź kiepskimi wymówkami.
Tylko czasami, gdy wszystko wracało w kolejnych sennych koszmarach, siadał w wannie, podciągając kolana pod brodę. Jego malutka łazienka była jedynym pomieszczeniem, w którym czuł się względnie bezpiecznie. Na tyle, na ile mógł być ktoś w jego sytuacji. Bardzo rzadko pozwalał sobie na płacz, ale jednak każdego czasami dopadały chwile słabości. Prysznic na szczęście świetnie nadawał się na zagłuszacz. Nie chciał martwić szeryfa, który nadal ledwie radził sobie z tym, że jego syn został opętany. Tylko czy ktoś mógł go winić?
Nadal zdarzało się, że gdy Stiles dotknął któregoś z przyjaciół, ten szybko odskakiwał. Rozumiał ich całkowicie, też by się brzydził kogoś, kto parokrotnie chciał go zabić. Deaton mógł powtarzać do woli, że nie miał szans na samodzielne powstrzymanie Nogitsune. Tylko że Stiles wiedział więcej. Był jeden moment, w którym mógł go powstrzymać. Gdyby tylko nie zabrakło mu odwagi... Raz, na bardzo krótki moment odzyskał panowanie nad ciałem i nawet trzymał katanę w ręce. Wystarczyło tylko skierować ją w odpowiednią stronę. Lis umarłby wraz z nim.
***
Kolejny dzień w szkole, która już od dawna nie zajmowała ważnego miejsca w jego życiu. Teraz skupiał się raczej na tym, żeby nie rozmyślać za dużo. Czuł się trochę tak, jakby wciąż nie do końca się wybudził. Jak to możliwe, że wszystko było jednocześnie takie samo jak wcześniej i zarazem zupełnie inne?
Nie znalazł odpowiedzi. Dlatego starał się z całych sił, żeby nikt nie odkrył, jak bardzo źle z nim było. Śmiał się z trenera, gadał jak najęty o nowym serialu, spędzał z nimi czas nie tylko na rozwiązywaniu paranormalnych zagadek. Jedynie gdy zostawał całkiem sam, przestawał grać, pozwalał masce wszystkozemnądobrze opaść. W gładkich rysach pozornego szczęścia pojawiały się głębokie szramy, które same z siebie nie chciały zniknąć, a on nadal nie znalazł na nie żadnego lekarstwa.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro