Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

♣︎Prolog♣︎

Podobno na zewnątrz wszystko było jasne i kolorowe. Podobno powietrze na zewnątrz pachniało pyłkiem kwiatowym i trawą tak słodką i rześką, że natychmiast w jakiś magiczny sposób dodawało energii. Dzieci bawiły się i krzyczały ganiając za kolorowymi motylami i ptakami, obserwowane z oddali przez baczne oczy rodziców.

Podobno.

Odkąd Will po raz ostatni zobaczył światło słoneczne, minęły całe lata. Jeśli oczywiście kieydykolwiek je widział. Tak przynajmniej mówił mu Pan Robert, ale on tego w ogóle nie pamiętał. Powietrze zawsze było ciężkie i zatęchłe, nigdy lekkie, jak mówił Pan Robert.

Pan Robert był dla niego prawie ojcem, chociaż bardziej podziwianym mędrcem, znawcą zewnętrznego świata tak fascynującym, jak nikt kogo kiedykolwiek poznał. Opowiadał mu o nim z taką pasją, jakiej nie miał nikt, kogo Will kiedykolwiek widział. Codziennie żałował, że prawdopodobnie nigdy nie zobaczy tych cudownych widoków. Całe życie spędził praktycznie w jednym pokoju i nic jak na razie nie zapowiadało się na zmiany.

Co to były kwiaty? To najbardziej go interesowało. Podobno to były takie rośliny z żółtym środkiem i kolorowymi płatkami dookoła. Pan Robert mówił, że jest ich wiele rodzajów. Podobno takie malutkie z drobnymi białymi płatkami nazywane były stokrotkami. Inne, z czerwonymi płatkami zawiniętymi do środka w jakiś dziwny sposób były różami. Były jeszcze też takie białe, które pływały na wodzie. Lilie wodne. Will często próbował sobie to wyobrazić, jednak w jego głowie zawsze wyglądało to nienaturalnie, dziwnie i sztucznie.

Kiedyś poprosił Pana Roberta, by narysował mu różę w swoim notesie, jednak on stwierdził, że nie umie rysować. Widząc zrezygnowanie malujące się na twarzy ośmiolatka obiecał, że kiedyś sam pokaże mu, czym są róże.

A teraz już go nie było.

Jedyna osoba, która kiedykolwiek się o niego troszczyła w tym całym dziwnym i niepokojącym miejscu zniknęła. Zabrali go. Tak po prostu. Pan Robert był już starym człowiekiem, grubo po pięćdziesiątce. Takiego nikt by nie kupił.

Minęło kilka godzin, a on dalej nie wracał. To musiało oznaczać najgorsze. Zabili go.

Nie potrafił się z tym pogodzić.

Leżał na łóżku, tępo patrząc się na ścianę, pod którą stało jego łóżko. Pod meblem nadal leżała walizka Pana Roberta. Mężczyzna nigdy nie pozwolił mu jej otwierać. Sam też się o nią bardzo troszczył, jak o jakiś najcenniejszy skarb.

Nie wyszedł z własnej woli, stwierdził Will, czując jak przerażające uczucie pustki ogarnia resztę jego ciała. Nie odszedł by sam. Nie bez walizki.

Nagle zrobiło mu się przerażająco zimno. Nakrył się cienką płachtą pod którą zawsze sypiał, ale nic to nie dało. Chciał przykryć się jeszcze tą z łóżka Pana Roberta, ale nie potrafił wstać. Ciało wydało mu się być takie ciężkie...

Usłyszał, jak drzwi otwierają się gwałtownie i z trzaskiem uderzają w brukowaną ścianę tak mocno, że aż pokój się zatrząsł. Z sufitu odpadło kilka płatków szaro-burego tynku. Will ze strachem zadarł do góry głowę.

W drzwiach stał wysoki mężczyzna z rudym wąsem w czarnym kombinezonie. Willowi przeszło przez głowę, że trochę przypomina Pana Roberta. Też miał rude loki wystające spod czapki, długą brodę i wąsy oraz śmieszny, kartoflowaty nos. Tylko, że Pan Robert zawsze był uśmiechnięty, a ten mężczyzna miał twarz obojętną jakby wyciosaną w posągu.

Zdziwiony Will usiadł na brzegu łóżka. Był jednocześnie zaciekawiony jak i przestraszony. Był to pierwszy raz od bardziej dawna, gdy zobaczył innego człowieka, który nie był Panem Robertem. Oczywiście kochał swojego przybranego ojca, jednak nic nie było w stanie odebrać mu zwykłej dziecięcej ciekawości świata. To był ktoś nowy. Inny. Nieznany. I to właśnie sprawiało, że był niespodziewanie fascynujący. Nawet jeśli był trochę straszny.

Mężczyzna do niego podszedł. Gwałtownie złapał na jego patykowate ramię i podciągnął do góry.

— Ała! — krzyknął Will. — Puszczaj!

Chłopiec zaczął wymachiwać rękoma. Uścisk nieznajomego nie tylko się nie poluźnił, ale nawet ścieśnił. Tego Will się nie spodziewał.

— Stul dziób, gówniarzu. Pójdziesz ze mną.

— Nie! Zostaw mnie!

Mężczyzna siłą wywlókł Willa z pokoju, nie zważając na jego krzyki. Pociągnął go za sobą dziwnym korytarzem, w którym chłopak nigdy nie był. Od zawsze widział tylko cztery ściany swojego pokoju i Pana Roberta oraz łazienki, bo jego ,,przybrany ojciec" nie pozwalał mu z niego wychodzić. Twierdził, że to zbyt niebezpieczne.

Znaleźli się w dziwnym kwadrarowym pomieszczeniu, ni to korytarzu, ni to pokoju. Było puste, ale na ścianach znajdywało się mnóstwo drzwi. Po środku były nawet wąskie schody.

— Co my tu robimy? — spytał zaciekawiony Will.

Mężczyzna nic nie odpowiedział.

Will usłyszał jakieś stuki, wrzaski oraz istny stek przekleństw dobiegający jakby zza ściany. Jedne z drzwi otworzyły się nagle, a z nich wypadł pulchny, rudy człowiek w kasztanowej marynarce. Chłopiec natychmiast go poznał.

— Pan Robert!

Chciał się rzucić w jego stronę, jednak dziwny mężczyzna, który go tutaj przyprowadził, złapał go za ramię, powstrzymując go.

— Puszczaj! Daj mi...

Mężczyzna złapał go mocno za oba ramiona, uniemożliwiając jakikolwiek ruch. Will wymachiwał rękami i kopał, ale na niewiele to się zdało.

Pulchny mężczyzna, który podnosił się właśnie w drugim końcu pomieszczenia, spojrzał na chłopca. Chociaż niewiele widział bez okularów, dostrzegł, że z niewinnych, okrągłych ze strachu zielonych oczu chłopca płyną łzy.

— Will... — rozczulił się mężczyzna. — Chłopcze...

Chłopiec próbował się wyrywać trzymającego go mężczyźnie. Krzyczał tak głośno, że mężczyzna zatkał mu usta, by go uciszyć. Will ugryzł go w dłoń, mając nadzieję, że mężczyzna go puści. Nie dość, że tego nie zrobił, to jeszcze kopnął chłopaka w kostkę. Will sapnął z bólu. To uciszyło ośmiolatka, więc mężczyzna zabrał rękę z jego ust i wytarł ją o spodnie kombinezonu.

Pan Robert po drugiej stronie pomieszczenia zadarł głowę do góry. Z tych samych drzwi, z których został wypchnięty wcześniej wyszło dwoje mężczyzn. Mieli na czarne, nieco workowate uniformy, takie jak mężczyzna, który trzymał wyrywającego mu się ośmiolatka. Jedyna różnica polegała na tym, że ci tam mieli zawiązane wokół szyi białe krawaty.

W ręku wyższego mężczyzny coś błysnęło. Ze względu na zbyt dużą odległość, Will nie był w stanie zobaczyć, co to było. Pan Robert drgnął.

— Will, zamknij oczy!

— Dlaczego?

— Rób co ci mówię! — wydarł się.

— Ale...

Rozległ się potężny huk. Will miał wrażenie, jakby czas nagle zwolnił. Głowa Pana Roberta poleciała do tyłu i głośno grzmotnęła o marmurową posadzkę. Chłopiec zesztywniał, gdy zobaczył czerwoną ciecz wypływającą z głowy Pana Roberta. Na jasnej podłodze jej kolor wyraźnie się odcinał.

Will przestał się wyrywać mężczyźnie, który go trzymał. Był w szoku. Serce albo na chwilę stanęło, albo zaczęło bić szybciej z niepokoju. Nie był w stanie tego ocenić. Jego dziecięcy umysł nie do końca był w stanie zrozumieć, co się stało. Ale zauważył, że z Panem Robertem stało się coś srasznego. Szczególnie gdy ci dziwni mężczyźni zaczęli go ciągnąć za sobą po schodach. Jego ciało było bezwładne, zupełnie jakby spał. Ale on nie spał, prawda...? Nie mógł tak nagle zasnąć...

Mężczyzna, który trzymał Willa zwolnił nieco uścisk i znowu pociągnął go gdzieś za sobą. Will nie opierał się nawet, dalej tkwiąc w dziwnym zawieszeniu. Próbował sobie to wszystko przetrawić, ale na to potrzebował chyba jednak więcej czasu.

Nagle mężczyzna gwałtownie skręcił za róg, a potem za kolejny i kolejny, gubiąc głowę Willa w nieskończonej plątaninie korytarzy. W końcu stanął przed drzwiami z ciemnego drewna, które z impetem otworzył i wepchnął przez nie chłopca. Will boleśnie upadł na posadzkę.

— Co... co się dzieje? — spytał obolały i skołowany chłopiec. Głowa bolała go od natłoku różnych myśli. — Co się stało? D..dlaczego tu jestem?

Mężczyzna zaśmiał się szyderczo, na co Will drgnął ze strachu. Starszy pan kucnął przed nim.

— Powiedzieć ci prawdę? Dlaczego tu jesteś? Ciekawi cię to?

Will niepewnie skinął głową. Miał dziwne wrażenie, że powinien bać się odpowiedzi.

— Otóż twoi kochani rodzice — zwrócił się do niego mężczyzna tonem jak do małego dziecka, jednocześnie przesiąkniętym wstrętnym jadem. — Twoi kochani rodzice... popadli w długi.

— Długi? Co to znaczy?

Mężczyzna parsknął poirytowany. Musiał zapomnieć, że ma do czynienia z dzieckiem, a nie z poprawnie wykształconym dorosłym.

— Pożyczyli mnóstwo pieniędzy i nie mieli jak ich oddać. Rozumiesz?

— Tak — chłopiec skinął głową. — Popadli w długi i...?

— I cię sprzedali.

Zaskoczony Will zastygł w bezruchu. Nie mógł uwierzyć w to, co słyszy.

— Co? Jak to?

— Sprzedali cię, żeby spłacić dług. Albo cię nie chcieli, kto wie?

— Ale... dlaczego? — spytał nieśmiało.

Mężczyzna przewrócił oczami z poirytowaniem i westchnął.

— Dzieciaku, długi trzeba spłacać. Tak już jest, albo dosięgają cię niemiłe konsekwencje.

— Konsekwencje? Jakie na przykład?

Mężczyzna zignorował to pytanie.

— Ale sprzedanie ciebie nie było wystarczające — kontynuował. — Musisz teraz odpracować ten dług.

To, czego właśnie się dowiedział było dziwne, ale zaczynało nabierać w miarę sensownego znaczenia. Will nigdy nie wiedział, dlaczego wychował się tutaj, a nie w świecie ,,na zewnątrz". Teraz wszystko zaczynało się rozjaśniać.

— Co? Ale jak to? Dlaczego ja?

— Ktoś go musi spłacić. A ponieważ twoi rodzice nie żyją...

Will nagle się wyłączył. Jego myśli zaczęła krążyć wokół słów ,,twoi rodzice nie żyją". Wiedział to od dawna, Pan Robert nie był przecież jego prawdziwym ojcem i nigdy tego nie ukrywał. Jednak usłyszenie tego od kogoś z zewnątrz było... jakby wstrząsające.

Dopiero po chwili do chłopca dotarło, że mężczyzna dalej coś mówił, gdy on się zamyślił. Poczuł się głupio, ignorując go.

— Jak mam to odpracować?

— Słuchaj mnie, gówniarzu, bo następnym razem nie będę się powtarzał. Sprzedamy cię jako niewolnika.

— Słucham?!

— Po odpowiednim treningu będziesz świetnym sługą — podniósł jego twarz za brodę do góry. — Masz ładną twarzyczkę, szczególnie oczy. Wyrośnie z ciebie przystojny młodzieniec. Sprzedamy cię za potężną sumkę.

— Kto by chciał w ogóle kupić niewolnika?!

— Bogaci ludzie, Oskar. Bogaci ludzie...

Chłopak drgnął.

— Nie nazywam się Oskar. Jestem Will.

Nagle w jego głowie zaktotwiczyła myśli, że była to jakaś jedna wielka, straszna pomyłka. Tu mogło nawet nie chodzić o niego. On mówił o losie jakiegoś Oskara, nie jego!

— Och, nie, nie — mruknął mężczyzna w czarnym uniformie. Zdezorientowana mina chłopca musiała wprawić go w rozbawienie, bo kąciki jego ust lekko powędrowały do góry. —Naprawdę nazywasz się Oskar Wiśniewski — wyjaśnił. —Tak masz zapisane w papierch. A wierz mi lub nie, są autentyczne.

— Ale...

— Nie dyskutuj ze mną, gówniarzu. Prawdy nie zmienisz. ,,Will" jest tylko przezwiskiem wymyślonym przez... — mężczyzna zagle urwał i wyglądał, jakby szukał odpowiedniego słowa.

— ...przez Pana Roberta — podpowiedział chłopiec.

— Tego pokrętnego zdrajcę — parsknął gniewnie. Pstryknął palcami. — Idealne sforumowanie.

— Nie nazywaj go tak!

Wściekły chłopak wstał i próbował rzucić się na kucającego przed nim mężczyznę. Jednak był zbyt wolny; mężczyzna w porę zareagował szybkim krokiem w tył i sprzedał dzieciakowi mocnego kopniaka w brzuchu.  Will zgiął się w pół i zaczął w panice dyszeć, starając się zaczerpnąć trochę oddechu.

— Następnym razem nie będę taki delikatny — powiedział mężczyzna, kierując się w stronę drzwi. — Jutro przyjdzie po ciebie Wiktor, twój nowy wychowawca. Zachowuj się przy nim, chyba że chcesz skończyć w kostnicy. Rozumiemy się?

Will głośno przełknął ślinę, czując jak po plecach przechodzą mu ciarki. Po tonie głosu mężczyzny czuł, że nie żartował.

— T-tak. Rozumiemy...

Mężczyzna zamknął drzwi w pokoju i przekręcił klucz w zamku, zostawiając chłopca w nieprzeniknionej ciemności.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro