Wycieczka druga
Stukałem niecierpliwie nogą. Miałem już serdecznie dość tej bezczynności. Dwie godziny czekania aż Diana się obudzi. DWIE GODZINY. Myślałem, że zaraz wstanę i wywalę drzwi, okno, cokolwiek.
Przez te dwie godziny nie było ani jednego postoju. Wydawało się, że znajdujemy się na jakimś całkowitym odludziu. Krajobraz ciągle ten sam - gęste, iglaste lasy, od czasu do czasu typowe polskie pola.
Nie wytrzymałem i szturchnąłem delikatnie małą. Ta tylko zamruczała coś pod nosem, ale zmieniła pozycję i przywróciła mi swobodę ruchów.
Wstałem, uśmiechając się. Moje szczęście jednak nie trwało długo, bo nagłe szarpnięcie hamującego pociągu wyrzuciło mnie na siedzenie. Niespodziewany postój obudził również Dianę.
- Co się dzieje? - zapytała zaspana.
- Sam nie wiem. Wygląda na to, że zatrzymaliśmy się w środku lasu. - cmoknąłem niezadowolony i spróbowałem wstać ponownie.
- O fajnie, to ja pójdę do toalety.
Nie zdążyłem nic odpowiedzieć, bo ona od razu zniknęła z przedziału. Byłem pod wrażeniem tego, jak szybko potrafiła się rozbudzić po kilkugodzinnym śnie. Aż przeszło mi przez myśl, że tak naprawdę wcale nie spała.
Ciągle naburmuszony, przeszukiwałem swój plecak. Mimo wszystko musiałem być ostrożny, bo nie znałem Diany. Mogła być uroczą, małą dziewczynką, ale to działało jedynie na jej korzyść. Łatwo zdobywała zaufanie innych ludzi. A przynajmniej tak mi się wydawało.
Z ulgą stwierdziłem, że wszystko jest na swoim miejscu. Przejeżdżając znudzonym wzrokiem po przedziale uznałem, że moja towarzyszka podróży ma dosyć mało rzeczy. Postanowiłem kiedyś kupić jej coś nowego. Prawdę mówiąc, plecak był na skraju życia, a spoglądając wcześniej na jej buty, też były w kiepskim stanie. Ale to wszystko jak nasze drogi się rozejdą.
Zacząłem się trochę niecierpliwić. Diany nie było dobre 15 minut, a chyba nawet pożądna kupa tyle nie zajmuje... Nie żebym coś o tym wiedział.
Uznałem jednak, że może mieć ona nieco inne ''problemy''.
Wyjrzawszy spokojnie przez okno, dostrzegłem nikogo innego jak... Dianę? Co ona tam do cholery robiła?! W pierwszej chwili nie wiedziałem co robić, a ona szła coraz dalej w las. Widząc, że to nie tylko niewinne zaczerpnięcie świeżego powietrza, złapałem szybko swoje i jej rzeczy i popędziłem do wyjścia.
- Co ty, do cholery, robisz?! - krzyknąłem, doganiając ją.
- Idę do lasu - odpowiedziała lakoniczne.
- Ale... ale jak to?!
- No po prostu. Mam ochotę to idę.
Wciagnąłęm głęboko powietrze, policzyłem do dziesięciu i poszedłem za nią.
***
Brnęliśmy przez wysoką, na co najmniej metr, trawę. Byłem na nią coraz bardziej zły. Jak mogłem dać tak sobą rządzić?! I to w dodatku trzynastoletniej dziewczynce! Na domiar złego musiałem tachać jej rzeczy.
Szliśmy tak jeszcze parę metrów. Ciągle w ciszy. Diana prowadziła i nie wyglądała na zmęczoną. Ja oczywiście też nie byłem, odbywałem o wiele dłuższe i dalsze wyprawy. Martwiłem się jednak, bo nie miałem zielonego pojęcia, gdzie jesteśmy, a przede wszystkim dokąd idziemy.
Powoli zacząłem odczuwać niewielkie zmęczenie. Przypomniałem sobie smak wczorajszej kawy. Była naprawdę dobra.
Potrząsnąłem głową. Nie powinienem rozmyślać o głupotach. Byliśmy w lesie! Dzikim miejscu, pełnym dzikich zwierząt! To naprawdę nie mogło się dobrze skończyć. Czułem też coraz większe zimno. Musiało robić się późno, zwłaszcza, że niebo nabierało pomarańczowych odcieni.
- Diana. - powiedziałem. Nic.
- Diana. - cisza.
- Diana, do cholery! - echo.
Nic nie odpowiadała, ale się zatrzymała. Spojrzała w górę i podparła ręce na biodrach. Wyglądało to co najmniej dziwnie.
- Diana, dziewczyno, gdzieś ty nas wyprowadziła? - zrezygnowany siadłem obok niej na ziemi.
- Jesteśmy w lesie, Gilbercie. Chyba masz za dużą wadę na te szkła.
Parsknąłem. Podrapałem się po głowie totalnie zrezygnowany. Teraz modliłem się tylko, żeby mój stary namiot jeszcze do czegoś się nadawał.
- Ale wiesz, że nasz pociąg raczej już ODJECHAŁ?
Dziewczyna tylko na mnie spojrzała i pokiwała głową.
- Chyba będziemy musieli tu przenocować. - stwierdziła.
Co za trafne stwierdzenie! - pomyślałem. Doprawdy, nabierałem coraz większego przekonania, że to dziecko specjalnie wyprowadziło mnie do lasu.
- Raczej tak. - odpowiedziałem sucho. - Lepiej biegnij nazbierać jakichś suchych patyków. Przydałoby się rozpalić jakieś ognisko...
- Okej! - zgodnie z moim poleceniem Diana pobiegła wesoło między drzewa, powoli znikając mi z pola widzenia.
Ciągle nie rozumiałem, dlaczego ona jest taka spokojna. I wesoła. J E S T E Ś M Y W L E S I E. Chyba za bardzo przeceniała moje możliwości bojowe - nie cechowałem się przesadnie dobrze zbudowanym ciałem. Wygladałem raczej przeciętnie. Nie ochroniłbym nas przed stadem dzików!
Rozmyślania na temat zachowania dziewczynki przerwało mi przyjście owej damy. Musiałem przyznać, że nieźle się spisała - niosła ze sobą pokaźny stos łysych badyli.
Po paru nieudanych próbach rozpalenia ognia udało nam się i w końcu narastający chłód znikał.
Leżeliśmy w ciszy na trawie. Patrząc w niebo odczuwałem niejaki spokój - że wszystko będzie dobrze. Że...
- Gilbert? Właściwie dlaczego niebo zmienia barwy? - po raz drugi w tym samym dniu moje rozmyślania zostały przerwane przez tę małą osobę.
Poniekąd zdziwiło mnie to pytanie. Sam nie znałem dokładnej odpowiedzi. Uważałem, że takie informacje psują całe piękno świata. Na przykład to, że tęczy nie da się złapać do słoika lub dotknąć, bo to tylko rozszczepione światło. Że nie stworzyły jej jednorożce ani elfy ani Bóg wie jeszcze co. Przecież wtedy momentalnie przestajesz patrzeć na nią dziecięcym okiem! To na swój sposób okrutne.
- Wiesz co... wydaje mi się, że trzynastoletnie dziewczynki już powinny to wiedzieć. - próbowałem się jakoś sprytnie wymigać.
- Co? Jaka trzynastolenia?! Ja mam czternaście lat! - powiedziała oburzona, robiąc przy tym śmieszną minę.
Po chwili wśród drzew słychać było tylko mój głośny śmiech.
- No i z czego się śmiejesz? - spytała Diana, już nieco łagodniejszym tonem. Widziałem, że ledwo wstrzymuje śmiech.
- No bo... bo powiedziałaś to takim pretensjonalnym tonem. - wyjaśniłem, dusząc się ze śmiechu. - Jakby to była ogromna różnica. Jakby pomylić roczne dziecko z dwudziestoletnim!
Dziewczyna tylko prychnęła i wróciła do oglądania nieba.
- Naprawdę śmieszą Cię dziwne rzeczy. Normalny człowiek by to olał. - powiedziała zamyślona. - Przecież to nie było śmieszne! - dodała, kręcąc głową.
- A kto powiedział, że jestem normalny? - poruszyłem śmiesznie brwiami.
Uśmiechnąłem się do siebie. Fakt, nie byłem normalny. Normalny człowiek spędzałby teraz czas z rodziną w domu. Ja włóczyłem się po miastach, grając dla napiwków i śpiąc w pierwszym lepszym hostelu lub pod gołym niebem.
- No dobra. Ale nie odpowiedziałeś mi na pytanie. - stwierdziła Diana.
- Ach... Okej. No więc pomyśl. Z jakimi emocjami kojarzy ci się fiolet? Ogólnie rzecz biorąc - złość. - Diana patrzyła na mnie z zainteresowaniem i lekką pobłażliwością. - Pan Bóg się złości, że dzień już się kończy. Tak jest codziennie.
- Ale... Przecież przed fioletowym na niebie pojawią się jeszcze pomarańcz i żółć. Panu Bogu tak często zmieniają się nastroje? - ucieszyłem się, że Diana podjęła ten, poniekąd, bezsensowny temat.
- No więc słuchaj. Na początku Pan Bóg, widząc, że jego ukochani ludzie wracają szczęśliwi do rodzin, do domów po skończonej robocie jest zadowolony, rozpromieniony. Dlatego na początku jest szczęśliwy i niebo zabarwia się na jasne kolory. Jednak widząc jak ludzie idą spać - kończą swój dzień - Bóg się złości, że skończyła mu się możliwość obserwowania nas. Bo nas kocha.
- Ee... Chrzanisz!
- Ee... No co ty! Przecież chmury to wata cukrowa, a trawa żelki jabłkowe. Oczywiście, że chrzanię. - westchnąłem. - Jednak chciałbym, żeby to była prawda. Żeby nie wszystko na tym świecie było wynikiem reakcji chemicznych i innych dziwactw...
- Spoko.
To jedno małe słowo zakończyło nasz dzień. Przez resztę wieczoru w ciszy zajmowaliśmy się swoimi sprawami. W MIŁEJ ciszy. Ja rozkładałem namiot, a brązowo - włosa dogaszała ogień.
Jeszcze długo po tym, jak Diana poszła spać, siedziałem. Na trawie, na zewnątrz i patrzyłem w rozgwierzdżone niebo. Po tylu miesiącach w mieście miło było znowu ujrzeć te piękne, małe, świecące punkciki.
Złożyłem ręce, po czym wykonałem znak krzyża.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro