✿~𝓡𝓸𝔃𝓭𝔃𝓲𝓪ł 𝓹𝓲𝓮𝓻𝔀𝓼𝔃𝔂~✿
- Czyli wyjeżdżasz? - zapytał George.
Starał się udawać szczęśliwego, ale nawet nieznajomy mógł z łatwością stwierdzić, że dla mężczyzny ten moment był szczególnie ciężki.
- Nie, no coś ty! - powiedziała szybko Aurora. - Zanczy, tak, wyjeżdżam... - poprawiła się. - Ale ty jedziesz ze mną.
- Nie będę cię obciążał, córeczko. Spokojnie, poradzę sobie - dodał zanim Aurora zdążyła cokolwiek powiedzieć.
- Ale... Tato, naprawdę, wiem jak jest. Mama nas zostawiła...
George głośno wypuścił powietrze. Temat matki Aurory - Margaret był dla niego mocno krzywdzący. Dziewczynka nie mała nawet skończonego pierwszego roku życia kiedy Margaret zażądała rozwodu z powodu zakochania się w kimś innym...
Nawet nie walczyła o córkę.
-... A ty ledwo nas utrzymujesz. Za moje walki na konto nie wchodzi dużo pieniędzy, a twoja praca nie przynosi dużych zysków, tatusiu. Jedziesz ze mną.
༺ ~ ❀ ~ ༻
W Panamie działo się tego dnia dużo.
Ciągle padały pytania typu ,,Jesteś pewny, Williamie?".
Zupełnie jakby nie miał zdania.
Ale William Smith z pewnością miał zdanie.
Zdanie, że Aurora Danvers powinna powalczyć o tytuł jednej z najlepszych boksistek świata.
Droga na pewno miała być kręta, i wyszkolenie Aurory na pierwszą, poważną walkę mogła zająć trochę czasu, William był gotów podjąć to ryzyko.
Bo widział w niej potencjał.
Ktoś mógł powiedzieć, że podjął decyzję zbyt pochopnie, a teraz, po fakcie ciężko było mu się przyznać.
Ale William Smith nigdy nie podejmował pochopnych decyzji.
Był w tej branży wystarczająco długo, by wiedzieć, że wybranie Aurory nie jest błędem.
Tylko osobą, która w przyszłości może zarabiać miliony za jeden wypad na ring.
I był pewien, że kiedyś mu podziękują.
༺ ~ ❀ ~ ༻
Aurora domknęła walizkę. Nigdy nie musiała się pakować.
Mała ilość pieniędzy w domu uniwmożliwiała na przykład wakacje w innym kraju, a jedyną granica którą Aurora przekroczyła była granicą ojca.
Ściślej ujmując, razem z jej przyjacielem, Dannym, wymknęli się w nocy na imprezę.
I chociaż bawili się świetnie, bez szlabanu się nie udało...
Dziewczyna zostawiła walizkę w domu.
- Zaraz wrócę! - zawołała do George'a. - Muszę pożegnać się z Dannym.
I tak zrobiła.
Dom chłopaka był oddalony od domu Aurory dosłowinie o jeden budynek.
Włożyła klucz do zamka, który Danny dał jej żeby ,,nie musiała ciągle pukać".
Przekręciła go i otworzyła drzwi.
- Dan? - zapytała. - Jesteś tam?
- Rorie? To ty? - zza progu wyłonił się wysoki czarnowłosy chłopak.
- Tak, a spodziewałeś się kogoś innego? - uśmiechnęła się.
- Szczerze mówiąc to nikogo się nie spodziewałem... - podrapał się po głowie. - Ale skoro jesteś to chciałabyś może obejrzeć kolejny film Marvela?
- Chciałabym Dan, ale nie mogę... - odparła, a kiedy zobaczyła w oczach Danny'ego dosłownie znaki zapytania, dodała: - Zgadnij kto został doceniony przez panamejskich boksistów?
- Naprawdę? Rorie! To wspaniale! Dlaczego mi nie powiedziałaś wcześniej?
- Sama wiem od dwóch godzin, przyszłam się pożegnać.
- Serio...? Czyli wyjeżdżasz? - kolejna osoba zadała jej to samo pytanie.
- Tak... - powiedziała niepewnie. - Ale na luzie, Dan. Mieszkamy w Kostaryce która graniczy z Panamą! Będę starać się przyjeżdżać co weekend. Jeszcze obejrzymy Marvela!
- No dobrze, Rorie! Ale przyjedź! - powiedział na odchodne po raz ostatni żegnając przyjaciela.
Dobiegła do domu i uściskała tatę.
George mimo nacisku Aurory nie chciał jechać z córką. Może aż tak kochał ich miasto, a może nie chciał tak bardoz nadwyrężyać portfela Williama Smitha.
William zaproponował, żeby Aurora przyjechała już dziś, oraz, że opłaci lot niezależnie z kim i kiedy Aurora zdecyduje się przyjechać.
Dziewczyna pożegnała tatę po raz ostatni i ruszyła w drogę.
Jazda autobusem była dla niej tak naturalna, że Aurora przy niej czuła się tak oczywiście jak z rutyną i swobodą je się śniadanie.
Szybka odprawa i podytóż zleciała nienaturalnie szybko.
To tak jakby ktoś wsadził cię do pociągu ekspresowego z tą różnicą, że lecisz samolotem.
Czego innego mogła się spodziewać po bogaczach z Panamy jak nie prywatnego odrzutowca?
Powiedzieć, że są bogaci to jak nic nie powiedzieć.
Branża bokserska była ryzykowną ale i dobrze płatną aktywnością przynosząca wielkie kołacze z efektów.
Bo tu nie było przyjaźni.
Tu była krwawa bitwa.
Aurora wyszła z samolotu ciągnąc walizkę wypełnioną po brzegi ubraniami sportowymi ale i luźnymi dresami i paroma sukienkami. Nie obyło się też bez pożywienia.
Wzięła wszystkie ulubione Kostaryjskie przysmaki, których na sto procent w Panamie nie było.
Szukała jakiegoś człowieka z plakietką z jej imieniem.
Zobaczyła chłopaka. Nie mógł mieć więcej niż 25 lat.
Jasne loki opadały na jego opaloną od słońca twarzą. A co najlepsze - trzymał plakietkę z napisem ,,Aurora Danvers".
Podeszła do niego powolnym krokiem, a kiedy chłopak skapnął się, że ktoś ku niemu zmierza, uśmiechnął się i spytał;
- Aurora?
- Tak, to ja.
- Witamy w Panamie!
Random kom-->
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro