Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

✿~𝓡𝓸𝔃𝓭𝔃𝓲𝓪ł 𝓬𝔃𝔀𝓪𝓻𝓽𝔂~✿

  Nareszcie Aurora wróciła do domu.

  Musiała mieć farta skoro złapała ostatni autobus jadący pod jej dom.

  Uważając, żeby nie rozpoznało jej żadne paparazzi, ale najwidoczniej ludzie nie zapamiętali twarzy Aurory.

  I dobrze. Przynajmniej na razie miała spokój.

  Na kuchenny marmurowy blat wyłożyła zakupione rzeczy.

  Trzy opakowania Mac&Chease włożyła do szafki. Wyciągnęła z niej miskę do której wsypała parę brzoskwini i dwa granaty. W lodówce pojawił się karton mleka truskawkowego i butelka soku z mango. Bochenek chleba z słonecznikiem włożyła do chlebaka. Pięć pomidorów znalazło swoje miejsce w szufladzie lodówki. Tak samo musy proteinowe i białkowe jogurty. Słodycze położyła na blat. Oczywiście, że to po nie najczęściej będzie przychodziła do kuchni. Płatki o smaku ciasteczkowym położyła koło mikrofali. Tak samo zrobiła z płatkami owsianymi.

  Spojrzała na efekt końcowy z zadowoleniem.

  Poczuła burczenie w brzuchu więc wyciągnęła ostatni Mac&Chease który kupiła na dzisiaj.

  Parę minut potem zajadała makaron przeglądając elektroniczną gazetę.

  Zaksztusiła się widząc nagłówek.

  ,,KOSTARYKA.

DOM RODZINY DAVNERS ZAATAKOWANY."

  Nie miała wątpliwości.

  Ktoś zaatakował tatę.

  - Telefon! - wyszeptała gorączkowo.

  Wybrała numer do Williama.

  - Auroro, chyba wiem dlaczego dzwonisz... - powiedział. - Ale spokojnie. Twój ojciec żyje. Napadli dom i doszczętnie ograbili... George Daveners podczas napadu siedział u państwa Duke. Jest roztrzęsiony ale ogólnie ma się dobrze. Przynajmniej tak mi się wydaje.

  Wypuściła powietrze.

  - Chodź jutro do kawiarni ,,U Henry'ego" przegadany sprawę. A teraz się wyśpij, dobrze? Musisz spać, Auroro - nakazał surowo jak to mają w zwyczaju rodzice.

  - William?

  - Tak?

  - Ogarnij mi samolot do Kostaryki. Chcę zobaczyć się z tatą.

༺ ~ ❀ ~ ༻

  Nie miała pojęcia czy oni naprawdę są jakimiś bossami na tym świecie, ale kiedy William zadzwonił pięć minut i trzydzieści sekund po wcześniejszym telefonie (z zegarkiem w ręku) nie spodziewała się, że wsiądzie do samolotu za pół godziny.

  Tym razem lot się dłużył.

  Może to kwestia tego, że jej tata był w rozsypce, a może tego, że po prostu mogli stracić wszystko.

  Wysiadła z samolotu z jednym tylko plecakiem.

  Bez walizki wyglądała dziwnie pośród ludzi z kolorowymi bagażami.

  Ale nie to się liczyło.

  Liczył się George.

  Tylko on.

  Złapała autobus.

  Naprawdę nie spodziewała się, że podczas jednego dnia przeżyje tyle.

  I, że w ciągu dwóch dni dwukrotnie poleci samolotem.

  A teraźniejszy lot był drugim w jej życiu.

  Kiedy dolecieli (a zajeło samolotowi to dwa stulecia) wybiegła.

  Biegła ile sił w nogach, różniąc się od innych. Ludzie czekali lub rozglądali się za bliskimi. Niektórzy szli powoli, ciągnąc za sobą kolorowe walizki. Rozglądali się wookół.

  Ale Aurora Danvers taka nie była.

  Leciała do taty.

  To było dość... Nietypowe...

  Dziewczyna przyciągała spojrzenia obu grup stając się obiektem zainteresowania.

  Jedni pewnie myśleli, że biegnie do ukochanego szukając do wzrokiem. Drudzy zaś prawdopodobnie zawiesili się w tym obrazie. Tak jakby to była jedyna ciekawa rzecz w ich nudnym jak flaki z olejem życiu.

  Można sobie wyobrazić ich zdziwienie kiedy dziewczyna mijając cały tłum po prostu biegła przed siebie.

  Jeszcze nie zapomniała komunikacji, a wypiskę aurobusów znała na pamięć.

  Sprawdziła zegarek i stwierdziła, że następny autobus startuje za pięć minut, także na spokojnie doszła na przystanek.

  Dojechanie pod dom zajęło jej około piętnastu minut.

  Wyciągnęła klucze do Kostaryckiego domu z plecaka i wbiegła do domu.

  Pierwsze co usłyszała po otworzeniu zamka to skowyt połączony ze szlochem.

  Stanęła w osłupieniu.

  Jej ojciec płakał...?

  Nie, to niemożliwe...

  Postanowiła sprawdzić.

  Weszła z przedsionka do korytarza, i jej pierwszą reakcją był intensywny szok.

  Pierz z poduszek i kołder fruwał w różne strony. Pozabijane szkło prawdopodobnie z ramek że zdjęciami leżało w tak wielu miejscach, że Aurora wolała zostać w butach.

  Białe buty kroczyły po podłodze rozkruszając kolejne kawałki szkła.

  Nawet tak mało doedukowanej z budownictwa osobie jak Aurora wystarczyło jedno spojrzenie, żeby stwierdzić, iż panele są do wymiany.

  Nie wiedziała kto za to zapłaci, ani jakie są koszty naprawy, ale wiedziała, że sama tego nie opłaci nawet w duecie z Georgem.

  - Tato! - zawołała. - Halo? Jesteś tu...?

  - Odejdź! Odejdź szkaradna bestio! Moja córka wyjechała! NIE JESTEŚ AURORĄ, ROZUMIESZ?!

  - Ale to serio ja! - zawołała stabilnym głosem, chociaż krzyki ojca wprowadziły ją w stan szoku.

  - Coś, co moja córeczka mogłaby wiedzieć?! - okrzyknął.

  - Kiedy miałam sześć lat poszłam na plac zabaw! Bez ciebie... Huślałam się na huśtawce i spadłam na kamienie wysypane na glebie. Zdarłam sobie lewe kolano i leciała mi z niego krew. Wtedy zjawił się chłopiec. Chłopiec o imieniu Danny. Także miał sześć lat, ale wykazał się inteligencją której wtedy mi zabrakło. Krew sączyła się obficie, a przez ciągłe pieczenie do oczu naszły mi łzy...

  Wstrzymała wypowiedź po to, żeby złapać powietrze i kontynuowała:

  - Złapał mnie za rękę i zaprowadził do siebie. Okazało się, że mieszał koło nas, więc zaproponowałam, żeby tylko mnie podprowadził. Ale on był uparty. Wziął mnie do swojego domu a jego mama odkażyła mi ranę. Wróciłam potem do domu, a moja przyjaźń z Dannym dopiero miała się zacząć.

  Cisza.

  Przez piętnaście sekund trwała cisza.

  Po czym usłyszała kroki skrzypiące o podłogę.

  Z kuchni wyszedł George, cały opłakany.

  - W-witaj w domu, córeczko.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro