kurz na policzkach
"kurz na policzkach" powstał szóstego lutego, 2016 roku. postanowiłam go przenieść również tutaj głównie ze względu na mój własny, ukryty sentyment oraz fakt, jak niesamowicie się ucieszyłam, kiedy udało mi się go odkopać. pomimo tego, iż sam tekst liczy sobie całe cztery lata, okropnie dobrze jest mieć parę tych niewielkich zdań znów obok siebie, nawet jeśli moje spojrzenie dojrzało o parę długich oraz niesamowicie ważnych miesięcy. tym samym pozwoliłam sobie nie bawić się w żadne poprawki stylistyczne - "kurz na policzkach" zawsze będzie dla mnie jednym z tych tekstów, które lepiej pozostawić nietkniętym. ot, dla swojego własnego spokoju ducha.
chciałabym również dodać, że jest on wyjątkowo krótki, aczkolwiek taki właśnie miał być: słodki, niewielki oraz taki, który spokojnie zmieściłby się do kieszeni. tym samym niesamowicie miło jest móc go wam (ponownie) przedstawić.
Słone powietrze przebijające się przez ciche zasłony i promienie nowego słońca, walczące z nim o najmniejszą rzecz, jaka mogła się dla nich liczyć; o pierwszeństwo do wydzierganych na nitkach snu policzków i do koloru spływającego powolnymi kaskadami na fragmenty skóry. Poranek zaplątany był w śpiew trąconych chmurami słowików oraz blednąca noc, zacierającą fragmenty gwiazd tym samym sposobem, jakim robił to Kim Jongin, gdy koniuszkiem palca tworzył alejki na bladym zarysie szczęki. Rozkwitające pąki rosnącej niedaleko wiśni rzeźbiły na wargach jednego ze skąpanych w świetle mężczyzn delikatny uśmiech, unosząc kąciki jego ust nie tyle, co ku niebu, co ku leżącej zaraz obok duszy, wciąż pogrążonej w stoickim śnie.
Był kwiecień, szósty. Wszystko wydawało się tak niemożliwe, jak tylko mogło, a całe piękno tamtego jednego dnia zamknęło się w niewielkiej postaci skulonej pod jasną pościelą zaraz obok. Oddychał cicho. Naprawdę cicho. Gdyby Kai nie miał okazji rejestrowania ruchów jego klatki piersiowej, pomyślałby prawdopodobnie, że kolejne oddechy jego towarzysza zostały bezlitośnie zamknięte w arkuszach przykrywającej go pierzyny, wbrew swojej woli zadomawiając się na wypełniającym ją cieple. Spokojnie drgający tors pozostawał przykryty wczorajszymi śladami ust Kim, gdy ten powoli kreślił zimną fakturą graficzny obraz ich przyszłości; tej przyszłości, w której Luhan był obok niego zawsze, by móc tworzyć na nim arcydzieła złożone z pocałunków, z odbitych od skóry oddechów i cichych "jesteś przepiękny" wysłanych gdzieś pomiędzy jego żebra.
Czasami uwielbiał wyobrażać go sobie w takim krajobrazie, gdy byli razem gdzieś, gdzie takie obrazy nie miały prawa bytu. Jongin wtedy kradł kolejne spojrzenia jasnowłosego mężczyzny oddalonego od niego o parę kroków i z niewielkim uśmiechem na ustach chwytał w rękę wyimaginowany ołówek, by naszkicować nim jego nagą posturę, schowaną pod dłońmi Kim i zapachem parzonej kawy. Innymi razy wszystko było na odwrót. Kai nie musiał sobie niczego wyobrażać, a gorzka woń docierająca do jego nosa była tak prawdziwa, jak stojący przy blacie osobnik, okryty jasną koszulą wyższego Koreańczyka i nucący jedną z piosenek, które jego głos zdążył przerobić już tysiące razy.
Kim Jongin uwielbiał go słuchać.
Uwielbiał opierać się bokiem ramienia o framugę drzwi i przyglądać się chudym ramionom, wyrzeźbionym u podstawy smukłej szyi, które potem w przyjemnych kaskadach przeobrażały się w porcelanowe dłonie i opuszki palców. Uwielbiał pochłaniać wzrokiem niewielką talię i od połowy odkryte uda, które zaledwie parę milimetrów wyżej były jeszcze schowane za materiałem bawełnianej koszuli. Wtedy z kawą mieszał się zapach robionego śniadania. Zazwyczaj były to naleśniki. Albo tosty. Niekiedy dwa pocałunki i wyczytane z ruchu warg "nareszcie wstałeś". Ale nigdy nie była to zimna obojętność i bolesna nieobecność, i być może właśnie dlatego Kim Jongin tak bardzo uwielbiał wstawać z samego rana. Bo słuchanie po raz kolejny jednej melodii wypływającej spomiędzy doskonale znanych już warg było tak cudownym zajęciem, że mógłby słuchać tego częściej, niż odgłosu rozkwitających kwiatów.
Prawda była taka, że znał Luhana lepiej, niż mógł znać kolory na palecie jego nigdy nieskończonych dzieł. O wiele lepiej, niż tekst swoich ulubionych piosenek i rozmieszczenie blizn czy znamion na swoim własnym ciele. Znał go swego rodzaju kwitnącym orfizmem i z każdym jednym porankiem poznawał go coraz lepiej. Uzależniał się od niego, a jedyną rzeczą, jaka oddzielała Lu od wszystkich przyziemnych rzeczy, które Kai zapisywał na szorstkich stronicach zakurzonego notatnika, był sposób, w jaki układał włosy. Jak milionowy raz popychał wydmuchanym powietrzem jasne kosmyki spadające na jego czoło i udając, że wcale nie obchodzi go jego fryzura, zostawiał je w takim nieładzie, w jakim opadły, tylko po to, by potem nie móc się skupić na najmniejszej czynności i bez końca dotykać swoich dłoni, jakby próbował powstrzymać je od powędrowania na czubek swojej głowy i zatopienia w złocistych falach pachnących jabłkami.
Dlatego zazwyczaj robił to Jongin.
Ukrywał w powietrzu pomiędzy chudymi palcami blond kosmyki swojego towarzysza i z rozbawionym "nie powinieneś ich ścinać" powoli układał je tak, jak sam lubił. A lubił, kiedy jego palce, skóra, poduszka i ubrania zatrzymywały zapach jesiennego sadu. Nigdy nie patrzył wtedy na rozmieszczenie tych włosów. Dla Kim Jongina zawsze to było notowanie miejsc, w których powinny spocząć jego usta. I zazwyczaj spoczywały. Dopiero potem zaczynała się wędrówka przez całe ciało, a Kai przyłapywał siebie na rzucaniu ukradkowych spojrzeń za okno wychodzące na ulicę, by skrytym za mgiełką tęsknoty spojrzeniem przewędrować na fakturę zarumienionych słońcem jabłek.
Dlatego właśnie był to ten jeden zapach, który Kim Jongin tak doskonale pamiętał, nawet w środku zimy.
Jabłka.
Pachniał nimi cały jego pokój. Począwszy od drewnianych i wiecznie schowanych pod artystycznym nieładem mebli, poprzez podłogę, ściany, okna, zasłony, łóżko, poduszki i pościel, by skończyć na samym ciele Koreańczyka, na jego ubraniach, wspomnieniach, uczuciach i nawet na sposobie, w jaki obserwował świat. W jaki obserwował odciski stóp swojego ukochanego i plamy po rozlanej kawie.
Nawet krzyki Luhana pachniały jabłkami. Te same, które pojawiały się, gdy tworzony od miesięcy obraz nie chciał mu wyjść tak, jak miał to zakodowane w najciemniejszych podstronach świadomości, która według niego odpowiadała za sztukę. To były momenty, kiedy biała koszula Jongina, jaką Lu tak bardzo uwielbiał, traciła swój kolor pod kleksami akwareli i włoskami szorstkiego pędzla. Wystarczyło wtedy, żeby brunet podszedł do mniejszego osobnika od tyłu, składając niewinny pocałunek na jego ramieniu i obejmując ów niewielką talię swoimi rękoma. Wystarczyło, żeby powiedział "jestem z ciebie tak cholernie dumny", a cały pseudo nieudany obraz zamieniał się w największe dzieło sztuki, nawet w oczach samego Chińczyka. I siedział przy nim. Siedział dopóki nie skończył, żeby potem wbić gwóźdź w pobrudzoną ścianę i upiększyć ją rumieńcami blondyna, który po zobaczeniu swojego dzieła wtopionego w fundamenty domu jego ukochanego, pokrywał się swego rodzaju nieśmiałym dowodem na to, jak wiele to dla niego znaczy.
Prawdopodobnie cały świat.
Tak samo, jak dla Kim Jongina zapach jabłek.
— Więc co chciałbyś namalować jako następne?
Ulubione pytanie wypowiedziane przez Kim Jongina i docierające do uszu zaplątanego w światło lampki niewielkiego Chińczyka.
— Dom.
— Dom? Myślałem, że dzień, w którym wyprowadziłeś się z domu, był najszczęśliwszym dniem twojego życia.
Luhan zaśmiał się pod nosem, by po chwili powstrzymać subtelny uśmiech rzędem równych zębów wbitych w dolną wargę. Skinął głową. Drobinki wypływające z zawieszonych na karniszach, ścianach i meblach światełek choinkowych przebijały się przez powłokę koca i zatapiały w odcieniu jego oczu. Schowany pod ciepłem swojego własnego uśmiechu, cienkiego koca i obecnością Kim, sprawiał wrażenie jeszcze mniejszego, niż był w rzeczywistości. Był jak kołysanka. Cichy i bezpieczny. Ulubiony.
— Może i — odpowiedział w końcu, zmieniając pozycję tak, by fakturę okrywającego go materiału podtrzymywać otwartymi dłońmi. Leżał na plecach. W pełni ciepła i piękna. — Ale chciałbym namalować dom. Myślisz, że mi się uda?
— Jak zawsze, Lu.
Zimą wszystko wyglądało inaczej. Tak samo pięknie, ale inaczej. Zazwyczaj chodziło o długie rękawy jasnego swetra i dwie splecione dusze uwięzione w zagrzanym już łóżku. O ciche odgłosy piosenki granej na gitarze, obijającej się po czterech ścianach, już praktycznie w całości pokrytych szkicami, obrazami i zwykłymi pomysłami wypisanymi na płótnach ograniczonych gwoździem i krawędziami. Luhan dość często tak robił. Brał w ukochane przez Kim dłonie pustą biel i kreślił na niej pędzlem we wszystkich kolorach jedno słowo, które chciał potem przeobrazić w całe dzieło sztuki.
W zimie najczęściej były to kwiaty.
Cała jedna ściana mieszkania Jongina była zamieszana w ukryte romanse z takimi słowami, jak "fiołki", "margaretki", "dmuchawce" czy "plecy Kaia". Ten z cierpliwością i rozbawieniem obserwował potem, jak granica zimowego śniegu zaczyna rozkwitać, gdy Luhan stając na palcach ściągał kolorowe poematy i zastępował je albo nowymi, albo ich graficznym odzwierciedleniem.
W grudniu zaczynały się święta. W grudniu zapach jabłek tworzył słodką mieszankę z wonią mandarynek, goździków i uśmiechów niskiego Chińczyka, kiedy ten krzątał się pomiędzy bałaganem w kuchni i ignorował telefony od swoich rodziców. W grudniu kochali się dwa razy dłużej, niż w innych miesiącach i leżeli pod dwa razy grubszym kocem, niż gdy robili to zaledwie pół roku temu. I w grudniu Luhan zwykł rozwalać bombki na choinkę i szklane kule. Nie był niezdarny, ale uwielbiał odgłos tłuczonego szkła. I kochał, jak Jongin brał go potem na ręce i grożąc mu karą, zanosił go do łóżka, gdzie zwykły zimowy wieczór spędzili tak, jak dwunasty miesiąc roku miał to zanotowane w odciskach rąk schowanych w rękawiczki, gdy te lepiły w ciasnym uścisku kolejne kulki ze śniegu.
Te same dłonie nigdy nie ubierały w tym mieszkaniu choinki. Prawdopodobnie były zbyt zajęte szkicowaniem jedynie wymyślonych obrazów, aby chociaż przez chwilę skierować się w stronę pomysłu o lśniącym drzewku, o które Kim Jongin pytał co roku. A Luhan śpiewał. Niekoniecznie kolędy, bo te jedynie nucił wtedy, kiedy oprzytomniał, że za oknem jest już naprawdę biało. Śpiewał te same piosenki, co w kwietniu. I w październiku. I każdego wieczoru, który spędził na tylnych siedzeniach samochodu swojego chłopaka i śmiał się ze sposobu, w jaki mroźne powietrze łaskotało jego nagą skórę. Dzieło sztuki w towarzystwie płatków śniegu, zapachu seksu i przypadkowej piosenki wypływającej z niegdyś zepsutego radia. Grudzień był armią skradzionych pocałunków i ukradkowych spojrzeń. Cytatów z czarno-białych filmów i rosnących na wymurowanej, zimnej i białej łące kwiatów. Kim Jongin nigdy nie potrafił opisać miłości, jaką darzył grudzień, jednak gdy przyszedł styczeń i zaczął się nowy rok, cała ta miłość urzeczywistniła się podczas jednego poranka. I być może nie było to uczucie, które Kai znał od zawsze, ale rozpoznał je w jednej sekundzie.
Był luty.
Szósty.
Luhan spokojnie spał spowity w wyrecytowane nazwami kwiatów powietrze. Kwietniowe wspomnienia grudniowych lampek szybowały nad jego jasnymi włosami i ledwo dostrzegalnym uśmiechem, który przez sen rozświetlał porcelanową twarz. Pokolorowane akwarelową czerwienią policzki budowały domki z piasku pod zamkniętymi powiekami, a długie, ciemne rzęsy tworzyły niedawno przegonione przez słońce nocne rzeki. Pudrowo różowe wargi przygotowywały się do przywitania swojego ukochanego serią pocałunków, podczas gdy letnie piegi, tak bardzo ukochane przez Kim Jongina, wyglądały jak drobinki subtelnego kurzu, rozrzucone po wciąż pogrążonym śnie płótnie urzeczywistnionej miłości.
Kim Jongin natomiast stał w łazience.
Zimno bijące od podłogi łechtało nagie stopy, jednak mężczyzna zdawał się tym nie przejmować. Zamiast tego darzył swoje odbicie kolejnymi uśmiechami, powstrzymując samego siebie od wyjścia z tego jednego pomieszczenia, pochwycenia Chińczyka w bezpieczny uścisk i wykrzyczenia z balkonu, jak cholernie go kocha. Sam nie wiedział, dlaczego czuł się akurat w taki sposób, jednak był szósty luty i właśnie szóstego lutego, zaledwie dwa lata temu, spotkał skulonego w samochodzie chłopaka, mającego na sobie jedynie wytarte dżinsy, buty, cienką koszulkę i skórzaną kurtkę. Śnieg spadał spiralnymi wodospadami na ziemię, by jeszcze tego samego wieczoru pożegnać się z widokiem czarnej czupryny Luhana i zakochać w tej jasnej, bo niewielki mężczyzna nigdy nie lubił koloru, w jakim podobno wyglądał najlepiej. Szóstego lutego ściany domu Kim Jongina zaczęły kwitnąć, a on sam zaczął przerabiać kolejne melodie, tak samo jak jeszcze niedawno przerabiał siarczysty smak następnych alkoholi.
— Narysuję dom najlepiej jak potrafię, a potem oddam ten dom do muzeum, żeby wszyscy mogli na niego patrzeć. Od zawsze uważałem, że takie rzeczy powinny zawisnąć pośród innych dzieł sztuki. W pewien sposób je przyćmiewać. Powinienem chyba był narysować go o wiele wcześniej, ale obiecuję ci tu i teraz, że jak zobaczysz mój dom, to pokochasz mnie mocniej.
W rogu czystego zwierciadła wykaligrafowane były trzy litery, które w odbiciu Jongina wtapiały się w miejsce na jego biodrze. Przesiąknięte kolorem śniegu, płatków wiśni, kurzu na policzkach i letniego słońca.
Jedno słowo.
I jeden uśmiech, odbijający się gdzieś za posturą Kim Jongina i cudownie kontrastujący z ciepłem mieszkającym w miejscu, w którym palce spotykają się z drewnianą fakturą pędzla. W którym Kim Jongin spotyka się z rzeczywistością. W którym zima spotyka się z wiosną i w którym kwiaty po raz pierwszy spotykają się z promieniami słońca. W którym noc spotyka się z porankiem.
I w którym Kim Jongin spotyka Lu Hana.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro