Rozdział 7
Ze snu wyrywa mnie dźwięk przychodzącej wiadomości. Przecieram zaspane oczy, bo moje rzęsy są przedziwnie sklejone i próbuję wymacać w ciemnościach swój telefon.
Na rozświetlonym ekranie widzę, że to wiadomość od internetowego przyjaciela. Zaciekawiona, od razu ją otwieram.
Arthur Blevins: Ile łyżek oliwy mam dodać do tego ciasta na pizzę?
Ja: A z jakiej ilości mąki robisz to ciasto?
AB: Trzy razy więcej niż w przepisie.
Ja: To dodaj sześć łyżek. Śpię. Dobranoc.
AB: To nie za dużo? Wydaje się jakoś dużo. Nie chcę spierdolić, bo to na jutrzejszą randkę.
Ja: Będzie w sam raz. Pa
Odkładam telefon i przekręcam się na drugi bok. W tej przyczepie są nawet wygodne łóżka. Trochę żałuję, że mam okazję spać w nim tylko jedną noc, ale skoro po południu mają nagrać kilka dodatkowych scen w plenerze i zwijamy manatki, to zamierzam się chociaż porządnie wyspać.
Nie zrobię tego. Wcale nie zamierzam wstawać. O, nie. Mój mózg potrzebuje odpoczynku.
Wzdycham głośno, bo przecież samej siebie nie oszukam. Skopuję wygodną kołdrę, narzucam na plecy miękki sweter i z latarką włączoną w telefonie, człapię ziewając do food trucka.
Dzwonię na wideo połączeniu do Arthura, a on odbiera po pierwszych dwóch sygnałach.
— Dobra, pomogę ci. Pokaż to ciasto.
Przyjaciel przełącza się na tylną kamerkę, a moim oczom ukazuje się istna masakra w postaci lejącej się brei. Kręcę głową, bo ile razy można mu powtarzać, że cukier puder nie jest mąką.
— Musisz wreszcie wyrzucić ten cukier opakowany jak mąka, bo zamiast pizzy będziesz serwował cukrzycę.
— Ach! — rozlega się głośny jęk Arthura. — Teraz to ma sens.
— Nie znam twojego brata, ale wiedział dokładnie jaki prezent będzie owocował niekończącymi się wpadkami.
— Polubiłabyś go — chichocze. — Może kiedyś was zapoznam.
— Wstrzymaj konie. My jeszcze nawet nie poznaliśmy się w prawdziwym życiu, a już umawiasz mnie na randki z bratem?
— To babiarz. Przydałaby mu się taka grzeczna dziewczyna.
— Dobra, dobra. Najpierw zajmijmy się twoją randką. — Wyciągam mąkę z szafki i dużą metalowa miskę. — Patrz, kopiuj i ucz się od mistrzyni.
— Tak jest szefowo. — Arthur zabawnie mi salutuje, a ja zabieram się za to co umiem najlepiej.
Gotuję.
🐢
— Nigdy cię nie zapomnę. — Głaszczę tę metalową puszkę szczęścia na kółkach. — Może i już nigdy więcej się nie spotkamy, ale wiedz, że byłaś kochana.
— Czy to nie nazbyt dramatyczne? — pyta Xander.
Czekają już tylko na mnie, ale ja obiecałam sobie, że nie zejdę z tego planu zdjęciowego, jeśli po raz ostatni nie ugotuję czegoś w tej przyczepie.
Rano zmusiłam wszystkich do zjedzenia pizzy na śniadanie — pozostałości po nocnym kursie gotowania — ale nikt nie narzekał. Panowie byli wręcz szczęśliwi z szybkiego przyrostu węglowodanów.
Niemniej na podróż postanowiłam zaparzyć jeszcze wszystkim kawy i odparzyć rytuał pożegnalny z food truckiem.
Może i gotowałam tylko wodę na kawę, ale nawet to sprawiało mi w nim ogromną przyjemność. Jeśli kiedyś ktoś będzie chciał mi się oświadczyć, poproszę go o najtańszy pierścionek zaręczynowy i całodobowe wypożyczenie takiego właśnie food trucka.
I żadnych kwiatów. Wolę szafran, wanilię i kardamon chociażby tylko w ilościach śladowych. To moje wymarzone kwiatki. Bukiet przypraw.
— Już idę. Przepraszam, naprawdę musiałam — oznajmiam krzywiąc się delikatnie, bo zdaję sobie sprawę, że to dziecinne zachowanie, a on na pewno chciałby odpocząć.
Wczesnym popołudniem kręcili przepiękne sceny pościgu, do których podobno był przyzwyczajony. Niemniej raz samochód dachował, przyprawiając o zawał każdego z nas. Nikomu na szczęście nic się nie stało, jednak po takich przeżyciach domyślam się, że Xander chciał po prostu spokojnie się zrelaksować.
— Nie przepraszaj za swoje potrzeby. Nigdy i nikogo. Rozumiesz? — mówi, przejmując mój kubek z kawą na wynos.
Upija z niego odrobinę.
— Co to jest? — parska głośno się krztusząc.
— Kawa — odpieram najzwyczajniej na świecie.
Chuck czeka już w aucie, jednak nigdzie nie widzę Cindy. Jeśli mamy na nią czekać, to czuję się mniej winna, że sama opóźniłam trochę powrót.
— To nie jest kawa. To jakieś rzygowiny samego diabła. Gorzkie, cierpkie i w dodatku zalane wrzątkiem. — Podnosi swoją lewą dłoń w której trzyma kubek ze swoim napojem. — To jest kawa. Pełna cukru, mleka, śmietanki i kostek lodu.
— Mnie w to nie mieszaj. Nie moja wina, że pijesz babską, a tej męskiej nie umiesz nawet zdzierżyć z honorem.
Jego twarz znajduje się tuż za moją głową, gdy szarpię się z siedzeniem, które próbuję odsunąć i wsiąść do tyłu.
— Siedzisz obok mnie, marchewko. — Puszczam więc nieruchomy dzyndzel i sadowię się na siedzeniu za kierowcą. — Nie prowokuj mnie do udowodnienia swojej męskości. Oboje wiemy, że tego nie przeżyjesz — szepcze.
Mrużę groźnie oczy i sięgam po swój aromatyczny napój życia, a potem chwytam klamkę i sprawnie zasuwam mu drzwi przed nosem.
Przynajmniej tę wajchę potrafię poprawnie obsłużyć.
Chuck tylko chichocze, gdy zmuszony potrzebą Xander, okrąża auto i wsiada od drugiej strony.
— Sprawnie chodzisz — przyznaję.
Patrzy na mnie, jakby nie do końca rozumiał mój komplement. Albo nawet nie wiedział, że nim jest.
— Miałam na myśli to, że cieszę się, że wyszedłeś cały z tego wypadku — wspominam o dzisiejszym dachowaniu.
— Martwiłaś się o mnie?
Rumienię się, ale nie na wspomnienie dzisiejszego incydentu, a tego który miał miejsce wczoraj. Xander do tej pory nic o nim nie wspominał, ale wątpię aby taka informacja przeszła bez echa po planie. W końcu jak często durne wariatki lecą całe przemoczone z odsieczą ratunkową, gdy potrzebujący tak naprawdę nie potrzebuje ratunku?
Myślę, że niezbyt często.
— Tylko dlatego, że nadal nie podpisaliśmy żadnej umowy. Pracowałam dla ciebie półtora dnia i nie otrzymałam jeszcze żadnego wynagrodzenia.
— To doprawdy karygodne — mruczy, wpatrując się w moje usta. — Powinienem wcześniej zadbać o twoje uposażenie.
— Wcześniej niż co?
— Wcześniej niż zdołałaś rozpieścić moje kubki smakowe. Teraz jestem skłonny zapłacić każdą cenę, aby tylko cię przy sobie zatrzymać.
No tak... kubki smakowe. To pewnie tłumaczy, dlaczego pożera wzrokiem moje usta. To na pewno to.
— Dlaczego twoja dziewczyna z nami nie jedzie? — wypalam zmieniając temat. Zupełnie jakbym była przyparta do niewidzialnego muru i nie mogła znieść napięcia tej pozy.
— Myślałem, że zrozumiałaś, gdy mówiłem, żeby nie rozsiewała plotek. — Jego głos jest znacznie niższy, niż jeszcze przed chwilą. — Nie mam dziewczyny. Chociaż nie jestem zupełnie wolnym człowiekiem.
Przełykam nerwowo ślinę. To krępujące gdy tak wbija we mnie swój wzrok.
— Chodzi o te kobiety, które sprowadzasz do siebie na noc? — pytam niepewnie.
I na bladego żółwiczka... Po co mnie to interesuje?
Nie odpowiada, tylko zagryza delikatnie swoje usta. Potem przerywa kontakt wzrokowy.
Mam wrażenie, jakby zabolało go to, o co właśnie go zapytałam. Wciskam się bardziej w fotel i wstydzę za swój brak ogłady. Nie znam go zbyt dobrze, a rzucam w niego prawie samymi niemiłymi komentarzami. On nie powie mi tego wprost, ale mam przeczucie, że znalazłby dużo bardziej przyjemniejszą w obejściu kucharkę z taką samą pasją do gotowania.
Dlaczego sama sobie utrudniam?
Xander wyciągnął do mnie rękę, kiedy najbardziej tego potrzebowałam — mimo, że on sam nie zdawał sobie z tego sprawy, ja wiedziałam, że nie wytrzymałabym już długo z notorycznym brakiem jakiegokolwiek uznania ze strony rodziców. Ta praca to moja szansa na pokazanie im, że radzę sobie równie świetnie, gdy pracuję całkowicie dla samej siebie.
Bez ich wkładu w postaci zapewnienia miejsca pracy.
Samochód rusza, ale to nie zmienia mojego poczucia winy.
— Xander? — pytam, starając się złapać z nim kontakt wzrokowy. Spogląda na mnie kątem oka. — Postaram się nie wtrącać tak impertynencko w twoje prywatne sprawy, dobrze? To było bardzo nieeleganckie i niestosowne. I w dodatku niemiłe — dodaję ciszej.
— Nie chodzi o temat naszej rozmowy — mówi pewnie. — Tylko o to, że znów zakładasz na mój temat jakieś prawdy i myślisz o mnie stereotypowo. Nie oceniaj mnie przez pryzmat tego, jaki myślisz, że jestem. Będziesz mogła to zrobić dopiero wtedy, gdy mnie poznasz, marchewko.
Rozumiem ten tok myślenia. Sama również nienawidziłam być oceniana po wartościach i celach życiowych, które ktoś inny czasem uznawał za niewłaściwe. Osobiście chciałam budować swój kręgosłup moralny i żyć w sposób, który wyda mi się godny. Mnie — nikomu więcej.
— A czy ty chcesz poznać mnie?
— Co do tego nie musisz mieć wątpliwości — odzywa się swoim dźwięcznym głosem.
— No więc od czego by tu zacząć...
🐢
Większą część podróży wymienialiśmy kompletne nowości na swój temat. Dowiedziałam się, że Xander nie ma czucia w małym palcu lewej dłoni, bo podczas kręcenia jeden ze scen wybuchów jakiś metalowy opiłek przeciął mu nerwy odpowiadające za czucie tego miejsca. Od tego czasu wykorzystywał ten palec do imponowania jak długo potrafił wytrzymywać w zimnej wodzie. Podobno wygrywał wszystkie zakłady. Posiadał dodatkowe żebro po prawej stronie, miał dziwny zwyczaj jedzenia tortu przy pomocy noża i widelca oraz uwielbiał robić zdjęcia dosłownie wszystkiego.
Pytałam go o aparat, który miał tej nocy, gdy się poznaliśmy. Stwierdził, że to nawet nie jego ulubiony. Kochał fotografować tak, jakby jutra miało nie być — aparaty kliszowe były jego ulubionymi. Pociągała go wizja zrobienia nieidealnie idealnego zdjęcia przy skończonych zasobach.
Ja z kolei wypucowałam się ze swojego zamiłowania do nałogowego wręcz kupowania rzeczy... tanich. Cokolwiek by to nie było, niska cena nagle nadawała nową wartość dla przedmiotu, który był śmieciem w oczach kogoś innego. Dokładnie tak dałam życie wspaniałej lecz starej kasie fiskalnej, ślicznym guzikom w kształcie filiżanki, które przerobiłam na kolczyki czy staremu opakowaniu po twinkies, które zalaminowałam i przerobiłam na zakładkę.
Alexander oznajmił, że jeśli będę kupować na eBayu jego zużyte serwetki to mocno przemyśli kwestię mojego zatrudnienia.
Nie dopowiedziałam, że prędzej sama będę je zbierać i sprzedawać za bezcen, bo po cichu zdawałam sobie sprawę, że to całkiem rentowny biznes.
W chwili obecnej od kilku minut siedzimy w milczeniu, bo w radiu przeprowadzili wywiad z osiołkiem, który umiał liczyć do dziesięciu i była to najsłodsza rzecz jaką dziś słyszałam.
— Dlaczego akurat dziesięć? Może on całkiem sprawnie kalkuluje również do dwunastu? — zastanawia się Xander.
— W każdym razie ta historia udowadnia, że matematycznego nieuka nie można już nazywać osłem.
— Można o ile nie będzie umiał policzyć Dziesięciu Murzynków.
— Akurat książkę znam — oznajmiam, zadowolona, że wreszcie błysnęłam wiedzą w czymś zwiazanym z kulturą.
— Proponowali mi rolę, wiesz?
Patrzę na niego, skupiając się na odcieniu jego skóry.
— I co? Byłeś zbyt mało różnorodny kulturowo jak na tego murzynka? Czy chcieli dorobić to komputerowo jak w Avatarze?
— Oglądałaś ten film? — Teatralnym ruchem chwyta się za pierś. — Czyli muszę zagrać w jakimś science fiction, abyś zechciała wreszcie obejrzeć coś z moim skromnym udziałem?
— Zagraj w Avatarze, to może obejrzę — śmieję się.
— Załóżmy, że przypadkiem dostałem propozycję zagrania w szóstej części...
— Co?! — krzyczę tak głośno, że Chuck lekko skręca w prawo. — Będziesz grał w Avatarze?! Planują już szóstą część?!
Uśmiecha się perfidnie.
— Xander! — Uderzam go otwartą dłonią w udo. — To nie jest śmieszne.
— Spójrz zatem na swoją minę w lusterku, marchewko — mówi szczerząc się. — Jest całkiem zabawna.
— Już cię nie lubię — burmuszę się.
— Polubisz — odpiera z całkowitą pewnością. — Zaraz będziemy u adwokata i przejdziemy do miłej części negocjowania twojego honorarium.
Wspominał, że umowę sporządził jego prawnik. Dodał również, że spotkanie odbędzie się po godzinach, więc budynek będzie już przyjemnie pusty. Zrobił to jednak zaraz po tym, jak wsiedliśmy do auta.
Zupełnie jakby wiedział, że będę protestować. W końcu niecodziennie chodzę do prawników i niecodziennie podpisuje kontrakty biznesowe. Gdybym miała taką możliwość, ubrałabym swoje najlepsze ciuchy, aby poczuć się pewniej we własnym ciele.
Faktycznie po chwili podjeżdżamy pod kancelarię o tajemniczej nazwie „X & Associates". Już chyba bardziej filmowej nazwy wymyślić się nie dało. Do wyczucia nadchodzącego suspensu nie potrzebowałam nawet sprawnego powonienia — taka nazwa z pewnością oznaczała, że szefem tego przybytku jest niezłe ziółko.
W końcu jaki prawnik nie chciałby zamieścić swojego nazwiska na szyldzie reklamującym własną kancelarię?
Taki, który ma coś do ukrycia.
— Od kiedy korzystasz z usług tej firmy?
Xander tylko tajemniczo śmieje się w odpowiedzi. Otwiera dla mnie drzwi i szybko nikniemy w ciemnych wnętrzach budynku. Tu zdecydowanie nie jest przytulnie. Nic nie zachęca klienta do dłuższej gościny w progach surowego gospodarza. Wnętrze sprawia wrażenie wykutego w czarnym marmurze, gdyż zarówno podłoga jak i reszta ścian jest wyłożona tym kamieniem — co tylko dodaje temu miejscu cholernego poczucia plutokratyczności.
— Rozumiem, że lustra na suficie miały zaoszczędzić kosztów wyłożenia ich marmurem? — szepczę cicho.
— Nie, marchewko. Chociaż jestem przekonany, że spodoba ci się odpowiedź.
— Nie pasuję do tego miejsca.
Xander przystaje i kładzie dłoń na moim ramieniu. Delikatnie je pociera, czym pewnie chciał mnie pocieszyć, ale tylko przyprawił mnie o mimowolną gęsią skórkę.
— Dlaczego myślisz, że pieniądze są wyznacznikiem naszej samooceny, Daggie?
To słodkie, gdy zwraca się do mnie zdrobniale, ale w tym momencie chciałabym, żeby nazywał mnie panią Moore. Może odrobina powagi pomogłaby udawać mi pewność siebie.
Mężczyzna uważnie studiuje moją twarz, śledząc swoimi brązowymi oczami każdy skrawek skóry na mojej buzi.
— Xander, ja jestem zwyczajną dziewczyną, a ty... — pokazuję na otaczające nas wnętrza, które dosłownie ociekają twardą siłą władzy. — Po prostu czuję się nie na miejscu. Możemy podpisać tę umowę i wracać?
Jutrzejszy dzień planowałam przeznaczyć na wizytę w „Queue" — Alexander potrzebował mnie dopiero pojutrze.
— Może to właśnie bycie zwyczajnym jest w dzisiejszych czasach nadzwyczajne? — zadaje pytanie o lekkim zabarwieniu filozoficznym. Nie odpowiadam, a on podchodzi do windy, która jest jedynym ozdobnikiem tego pustego holu. Nawet ona jest nietypowa. Nie ma żadnego guzika, którym można by przywołać windę. Kiedy mam już zażartować na temat ekskluzywności tego miejsca, drzwi się rozsuwają, a my gładko wchodzimy do środka.
W środku znajduje się tylko jeden panel sterowania, jednak jest ukryty za szklaną szybą. Innymi słowy — jego również nie można wcisnąć. Nie wiem jak taki cud techniki przeszedł testy BHP i został oddany do użytku, ale widocznie pieniądze potrafią przesuwać nawet granice nieprzesuwalne.
Bo co by się stało, gdyby ktoś zasłabł w tej windzie? Nie miałby jak wezwać pomocy, bo przyciski otaczała osłonka, przez co było zupełnie tak, jakby ich nie było.
— Nie martw się. Będzie dobrze — szepcze zadowolony Xander.
— To wyświechtana fraza i przypadkiem mówi się ją zawsze tuż przed tym zanim coś się spieprzy. — Oby tylko nie winda z nami w środku.
Alexander chwyta moją dłoń i delikatnie ją ściska, zanim puści, jakby ten gest nigdy się nie wydarzył. Ja jednak jeszcze przez chwilę czuję wyimaginowany nacisk na końcówki moich wąskich palców. Ma naprawdę ciepłe dłonie.
Drzwi rozsuwają się bezszelestnie a moim oczom ukazuje się recepcja i barczysty pracownik, który siedzi przed trzema monitorami. Jednak to nie on przyprawia mnie o zawał serca.
Już wiem, dlaczego sufit pierwszego piętra był wyłożony lustrami.
Bo podłoga drugiego jest utkana z wielkich połaci lustra weneckiego. Widać przez nią wszystko, co dzieje się w dole. Nie potrzeba nawet żadnych kamer — wenecka tafla zapewnia obraz w czasie rzeczywistym bez martwych punktów widzenia.
— Zachwycona? — pyta Xander, prowadząc nas do ostatnich drzwi po prawej.
— Przerażona — zaprzeczam. — Teraz nas porwą i wytną nerki?
— Tylko jeśli nie spłaci pani należności — odzywa się mocny, męski głos. Słowa wypowiedziała osoba, która nagle pojawiła się w otwartych drzwiach. — Zapraszam.
Xander kładzie dłoń na moim krzyżu i łagodnie popycha mnie naprzód. Wchodzę do pomieszczenia, w którym dla odmiany panuje całkowita jasność. Ściany to nadal ciemny marmur, ale wszystko inne jest utrzymane w ciepłej i niezwykle jasnej kolorystyce beżu.
— Fletcher Hudson — przedstawia się prawnik, wyciągając do mnie swoją wypielęgnowaną dłoń — Miło mi panią poznać, pani Moore.
Gdy chwytam jego rękę, przez kilka sekund nie rozumiem skąd zna moje nazwisko, jednak bardzo szybko przypominam sobie cel naszej wizyty.
Przecież sporządził umowę.
— Zapraszam panią tutaj — nie puszczając mojej dłoni sadza mnie w jednym z dwóch foteli naprzeciwko biurka. — Mogę zaproponować wodę, kawę bądź whiskey.
— Och, nie. Dziękuję — odchrząkuję.
Mężczyzna dobiega czterdziestki. Ma oczy o podobnej barwie do tej występującej u Alexandra, jednak jego włosy są kruczoczarne. Właściwie wygląda, tak jakby został wyciągnięty wprost z latynoskiej telenoweli. Wysoki, dobrze zbudowany z krótko przystrzyżonym zarostem i pięknie opaloną skórą, wygląda władczo.
Ciekawe jak to jest być tak pięknym? Czy uroda zapewniała wyższe poczucie własnej wartości i pomagała realizować założone cele? Czy ludziom o wyższej niż przeciętna atrakcyjności łatwiej było wpływać na innych i uginać ich do swojej woli? A może zupełnie inaczej — być może uroda była tym co przeszkadzało, gdyż koledzy na jej karb kładli sukces człowieka, a on musiał pracować dwa razy bardziej, aby udowodnić, że należy go oceniać za wiedzę a nie piękną facjatę?
Tak czy inaczej, moim zdaniem uroda zawsze przyczyniała się do czyjegoś sukcesu. Ciężko tego nie stwierdzić, gdy odznaczający się nią zarówno Xander jak i Fletcher wyglądają jak chodzące reklamy udanej kariery zawodowej.
— W takim razie zaczynajmy — mówi Fletcher, zasiadając w swoim fotelu obrotowym.
— Mnie nie zaproponujesz żadnego trunku? — pyta Xander, ale rozumiem, że gorycz słyszalna w jego głosie jest udawana.
— Doskonale wiesz gdzie jest barek. Możesz obsłużyć się zupełnie sam, dzieciaku.
Dzieciaku?
Spoglądam z zaciekawieniem na mojego szefa i na mężczyznę siedzącego naprzeciwko. Zbyt mała różnica wieku aby jeden był synem drugiego, ale może... może oni są braćmi?
Przyglądam się rysom ich szczęki, jednakże są zupełnie inne. Wyglądają też jakby byli innego pochodzenia etnicznego: Fletcher na pewno miał w sobie latynoską krew, czego o Alexandrze powiedzieć raczej nie mogłam.
Xander przyciąga swój fotel do mojego i również w nim siada.
— Jesteście gotowi? To nie powinno długo potrwać. — Fletcher podaje nam po tablecie. Włączam ekran i spoglądam na szkic sporządzonej umowy.
Jest dobra. Wręcz cholernie dobra. Jasno określa, że będę rozliczana z godzin pracujących oraz z godzin, w których pozostanę do dyspozycji pracodawcy. Zleceniodawca zobowiązuje się także do pokrycia kosztów transportu, noclegu i wyżywienia również mojej osoby. Zapewnia ubezpieczenie zdrowotne oraz wszelkie koszty leczenia wynikłe z pełnienia obowiązków służbowych bądź powstałe w czasie trwania w dyspozycji.
Całą umowę studiuję w dużym skupieniu. Nie ma określonej tylko jednej kwestii. Stawki tygodniowej.
Pole jest po prostu puste.
— Czy ma pani jakieś uwagi odnośnie umowy? Chciałaby pani negocjować któryś z warunków? — pyta rzeczowo prawnik.
— Ta umowa jest zbyt dobra — stwierdzam kładąc tablet na biurko.
— Jesteśmy specjalistami. Umowy które wychodzą pod naszym logo zawsze są klarowne i profesjonalnie przygotowane. Zwłaszcza te, które wyszły bezpośrednio z moich rąk — dodaje z naciskiem.
— Xander — zwracam się do swojego szefa. — To za dużo. Nie możesz mi płacić za tyle godzin.
Mężczyzna pochyla się z delikatnym uśmiechem na ustach. Swój łokieć oparł o poręcz beżowego fotela, więc wyciągniętą dłonią prawie dotyka mojego kolana.
— Nie określiliśmy jeszcze stawki. To twoje zadanie, marchewko. Tak się umawialiśmy.
— Co? — wyduszam zbita z pantałyku.
— Wspominałaś, że zapoznasz się z moim dorobkiem artystycznym i wtedy wyliczysz stawkę. Zrobiłaś to? — Przybliża swoją twarz jeszcze bardziej. — Czy mam zabrać cię na swoją kanapę i całą noc pokazywać jak niewiele wiesz o relaksującej przyjemności?
Głośno wypuszczam powietrze, które rozwiewa jego grzywkę. To tylko powiększa uśmiech na jego twarzy.
— Xander, to nie pora na żarty! — szepczę lekko zdenerwowana. — Rozmawiaj ze mną poważnie.
— To, że odrobinę się z tobą droczę nie oznacza, że jestem niepoważny. — Odchyla się, zwracając mi moją przestrzeń osobistą. — Poza tym musisz mieć jakieś znikome pojęcie o moich zarobkach, aby ustalić swoją stawkę.
— Nie, nie i jeszcze raz nie. Ja tylko tak żartowałam — podkreślam swoje zdanie w tej sprawie. — Wycena mojej pracy ma bazować na tym co robię a nie dla kogo. Nie ważne czy zarabiasz bajońskie sumy czy pracujesz za średnią krajową. Moje usługi muszą być wyliczone równomiernie do wykonywanej pracy a nie tego na ile ty możesz sobie pozwolić. Poza tym — przedrzeźniam go — ty również musisz mieć jakieś znikome pojęcie o wynajmowaniu kucharzy amatorów, aby zaproponować jakąś stawkę.
— To jaka suma by cię satysfakcjonowała, Dagmarie?
—Trzydzieści dolarów za godzinę roboczą oraz piętnaście za bycie w gotowości, podczas których powinnam robić coś związanego z moimi obowiązkami, jak chociażby próbowanie nowych przepisów czy doskonalenie twojej diety pod kątem mikroskładników. Albo czegokolwiek około kulinarnego.
— Tak nisko się cenisz, Moore? — pyta zaczepnie.
Posyłam mu groźną minę, bo rozmowa o warunkach zatrudnienia to nie rozmowa w której należy rzucać sobie rękawicę i walczyć w potyczce.
Chyba, że mój brak doświadczenia zaćmiewa mój niewyrobiony osąd w tej sprawie.
— Uważam, że moje warunki są rozsądne.
— A jak często wpadasz na dziane gwiazdy kina akcji, które proponują ci ucieczkę w nowe doświadczenia i potencjalne zdobycie dotychczas niedostępnej bazy klientów?
No... Odpowiedź jest oczywista.
— Wpisz dwieście dolarów za godziny robocze i sto pięćdziesiąt za bycie w pogotowiu — zwraca się do Fletchera. — Akceptujesz, marchewko?
Oczy chyba wyszły mi z orbit, albo coś innego stało mi się z twarzą, bo gdy jego wzrok ponownie do mnie wraca, odgrywa zdziwienie.
Nie mogę się powstrzymać i lekko uderzam go w ramię.
Och, na wkurzonego żółwika! Uderzyłam go w obecności prawnika!
Dłońmi zakrywam usta i świdruję wzrokiem naprzemiennie Fletchera i Xandra. Obaj wyglądają, jakby świetnie się bawili.
Czyli więzienie chyba jeszcze mi nie grozi.
Odchrząkuję, prostuję się i staram się wyglądać poważniej — o ile jest to możliwe w kanarkowożółtym swetrze i czerwonych jeansach, które zdecydowanie odejmują mi wieku.
— Czterdzieści dolarów za godziny robocze i dwadzieścia za bycie w gotowości. To i tak sporo.
— Pozwolę sobie wtrącić, że to nadal nie są stawki prywatnych szefów — odzywa się Fletcher.
Po której stronie jesteś? Powinieneś dbać o pieniądze klienta, a nie pomagać naciągaczkom chętnym na jego fortunę.
— Nie zgodzę się na tak wygórowane pieniądze. Xander. — Obracam się w fotelu i zwracam do swojego szefa: — Ja i tak mam możliwość poznania różnych wpływowych osób na planie zdjęciowym. To potencjalni klienci na przyszłość. Nie dość, że płacisz za moją kuchnię, to jeszcze stwarzasz mi warunki do budowania własnej marki. To aż nadto hojne.
Alexander wpatruje się we mnie jakby z uznaniem. Może to był po prostu test? Może chciał sprawdzić moją uczciwość oraz podejście do pracy czy okazywanie szacunku klientowi. I jeśli tak było, to zdałam — nigdy nie miałam wobec niego niecnych zamiarów.
— Zgadzasz się na taką stawkę?
— Nie pozostawiasz mi wyboru, marchewko. Mam tylko jedną, malutką zmianę, która chciałbym wprowadzić do umowy.
— Co takiego? — pyta za mnie Fletcher.
— Chcę, żebyś założyła media społecznościowe i wstawiała relacje ze swoich kulinarnych poczynań.
— Dobrze. To akurat mogę zrobić — odpowiadam ciesząc się ze świetnie wynegocjowanej stawki. Podaję mu dłoń, przypieczętowując naszą współpracę. — Mamy umowę, szefie.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro